Ludzki pan, Donald Tusk

Z Mirosławem Usidusem o dążeniu polityków do kontrolowania Internetu, rozmawia Błażej Torański. Mirosław Usidus, dziennikarz, bloger, przedsiębiorca. Weteran internetowych mediów, smakosz życia w sieci. Właściciel firmy iEM, przewodnik firm w świecie internetowych społeczności. Pracował w „Rzeczpospolitej” i TVP. Publikuje w gazetach, na blogach, w serwisach społecznościowych.


Ufa Pan, że po wczorajszej deklaracji premiera o wyrzuceniu sieci z ustawy medialnej, rząd odczepi się wreszcie od Internetu?

Nie ufam. I nie chodzi tu ani o premiera Tuska, ani o Platformę, czy o koalicję rządzącą. Od dawna widzę wśród polityków tendencję do objęcia rynku medialnego i technologicznego, zwłaszcza mediów internetowych, taką samą kontrolą, jaką władza sprawuje nad publiczną telewizją i radiem. Media internetowe szybko się rozwijają, zyskują na znaczeniu. Internet jest już w Polsce, podobnie jak na świecie, ważniejszym źródłem informacji aniżeli prasa, i politycy trochę to przespali. Mam taką teorię, że media elektroniczne są głównym przekaźnikiem także treści politycznych, a więc jednym z narzędzi sprawowania władzy. Dlatego wiem, że politycy nie odpuszczą kontroli nad nimi.

Zagraża nam widmo koncesji, kar, cenzury?

Tak i nie tylko w Polsce. Posłowie przegłosowali projekt nowelizacji ustawy medialnej w takim kształcie, który wskazuje ich szczególne zainteresowanie mediami, co oznacza chęć większego kontrolowania mediów i podporządkowania ich organom w mojej ocenie zbędnym, jak Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji.

Ale czy to nie był fortel ze strony rządu? Nowelizację ustawy medialnej politycy tłumaczyli koniecznością wypełnienia dyrektywy unijnej, tymczasem dokonali czegoś odwrotnego. Na blogu napisał Pan, że dyrektywa „domaga się zmniejszenia poziomu koncesyjności a nie zwiększenia, co jak wiadomo jest ulubionym sportem polskich ustawotwórców”.

No właśnie. Pisałem o tym także na stronie „Odpieprzcie się od Internetu”, którą założyłem na Facebooku. Dosyć aktywnie zaangażowałem się tam w zwalczanie pomysłów rządu, załączałem linki do opinii ekspertów. Cytowałem opinię eksperta sejmowego biura analiz, Adama Kaczmarka, który napisał wyraźnie, że te rozwiązania są niezgodne z dyrektywą unijną. Eksperci i komentatorzy ujawniali też niezgodność ustawy z innymi obowiązującymi w Polsce aktami prawnymi. Wielu nie kryło, że mamy do czynienia z bublem prawnym wprowadzanym w pośpiechu.

Co Pan poczuł, kiedy pierwszy raz usłyszał o planowanej regulacji prawnej, wedle której każdy, kto ma własną stronę i zamieszcza na niej materiały audiowizualne, będzie się musiał zarejestrować w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji? Brzmi to, jak fragment scenariusza filmu Barei.


Miałem poczucie, że to jakaś groteska. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji jest organem skompromitowanym, upolitycznionym, który dawno powinien zniknąć z polskiego systemu władzy. Umocowanie jej, jako ciała, które ma sprawować kuratelę, kontrolę, wydawać koncesje i zezwolenia na Internet dla osób, które się wychowały na Internecie, jak ja, jest absurdalne. Jest w tej ustawie o wiele więcej kontrowersyjnych zapisów, uderzających w polskich przedsiębiorców, najbardziej innowacyjny sektor polskiej gospodarki. Wiadomo bowiem, że i tak można się wyrwać polskiej jurysdykcji przenosząc działalność gospodarczą na serwery zagraniczne.

No właśnie. Napisał Pan też, że niektóre regulacje ustawy preferują firmy zagraniczne kosztem polskich.

No w tym sensie preferują. Zabawne było, jak Krajowa Rada apelowała, aby w mediach – a mieli chyba na myśli media publiczne – nie promować, nie cytować serwisu Facebook czy inne strony społecznościowe. Jeśli obłoży się restrykcjami stworzone w Polsce portale, przedsiębiorstwa internetowe, to ludzie przeniosą się na serwisy obce, nie należące do polskiego systemu gospodarczego.

Premier Donald Tusk powiedział jednak wczoraj wyraźnie: rezygnujemy z przepisów o sieci. Jaki teraz przewiduje Pan scenariusz wydarzeń?

Należy tę deklarację przyjąć za dobrą monetę, ale trzeba się też dokładnie przyglądać dalszym poczynaniom polityków. Donald Tusk zareagował tak, bo doskonale wie, że wściekł się na niego elektorat. Bo młodzi ludzie, serfujący po Internecie, to jest jego elektorat. Już rok temu premier wystąpił jako obrońca interesów tego elektoratu. Nie wiadomo, czy drugi raz uda mu się ten manewr, bo wiadomo, że elektorat raz okłamany już tak nie ufa. Teraz Tusk próbuje ratować sytuację. Zgania wszystko na radosną twórczość „złych, niedbałych, nie znających specyfiki Internetu urzędników”, a on „dobry premier, ludzki pan” próbuje to odkręcić i pomóc internautom. Wysłucha ich, da się przekonać i zmieni przepisy. Dlatego wracam do swojej oceny, że nie należy temu ufać. Po pierwsze dlatego, że to tylko deklaracje. Po drugie – jak zakładam - nie jest intencją premiera uwolnienie Internetu od groźby cenzury, lecz jest to działanie natury politycznej. Takie intencje mają zresztą w Polsce wszyscy politycy.

(tekst Autora był publikowany wcześniej na: www.sdp.pl )