Ks. prof. Czesław S. Bartnik: Katastrofa smoleńska - zapętlenie polityczne

Śmierć Polaków zdążających 10 kwietnia 2010 r. na uroczystość 70-lecia Katynia nie była daremna historycznie, lecz owocuje dla Polski otrzeźwieniem, duchową przemianą i odrodzeniem Człowiek niebędący świadkiem owych wydarzeń z bliska, nieuczestniczący w zespołach badawczych tej straszliwej katastrofy i niebędący specjalistą od lotnictwa nie wniesie nowego materiału dowodowego na temat przyczyn katastrofy. Ale każdy może i powinien wyrobić sobie ogólny pogląd na podstawie całości dotychczasowych danych, informacji, przekazów i interpretacji. Przy takim tworzeniu poglądu ogólnego na pierwszy plan wysuwa się jednak nie tyle strona rzeczowa, ile raczej dziwne zapętlenie o charakterze politycznym i propagandowym.

Cała dzisiejsza mentalność społeczno-polityczna nie kieruje się prawdą obiektywną, lecz tylko własną korzyścią. Katastrofa smoleńska, w której zginął prezydent Lech Kaczyński, generalicja natowsko-polska i kwiat ludzi z PiS, była - mówiąc brutalnie - politycznie korzystna i dla władz rosyjskich, którym Kaczyński nie chciał się podporządkować, i dla polskich władz PO, które - wraz z SLD - walczyły z prezydentem o wszechwładzę w kraju. Ale ze względu na okoliczności była - i jest - bardzo groźna dla obu stron ze względu na narzucające się spontanicznie podejrzenie o takie czy inne ich przyczynienie się do niej.

Toteż sprytniejsi politycznie i dyplomatycznie Rosjanie postanowili od razu katastrofę tę zneutralizować, odsuwając od siebie podejrzenia, a nawet zutylizować na swoją korzyść, narzucając stronie polskiej swój sposób postępowania i interpretacji, stawiając w grze możliwość zerwania stosunków między krajami. Bez przesądzania, jakie były przyczyny katastrofy, strona rosyjska wyreżyserowała od razu tryb dochodzenia: narzuciła niekorzystną dla nas konwencję chicagowską, zagrała po kuglarsku dwoma statusami lotu: raz że cywilny, drugi raz że wojskowy, narzuciła prymat, niemal wyłączność, badań tylko ze swojej strony, stronę polską dopuszczając jedynie wybiórczo i wtórnie, zasugerowała od razu część członków do komisji polskiej i zdecydowała, że wyniki dochodzeń polskich mają być utrzymane w tajemnicy aż do zakończenia dochodzeń rosyjskich. W celu większej sprawności na czele komisji rosyjskiej stanął premier Władimir Putin. Jednak szefem komisji polskiej w kraju nie został premier Donald Tusk. Strona polska nie zażądała powołania komisji prawdziwie międzynarodowej. Podobno Bogdan Klich proponował zwrócić się do NATO, ale Tusk nie zgodził się, bo chciał w ten sposób podkreślić całkowite zaufanie do Rosji. I w tym był grzech pierworodny całej procedury. Żeby zrzucić z siebie choćby część winy, a stąd i podejrzeń, w związku z konfliktem co do uroczystości katyńskich, z góry postanowiono obarczyć główną winą Kaczyńskiego i pilotów. O tym, jak bardzo pomylił się premier Donald Tusk, może świadczyć fakt, że dziś pewni Rosjanie piszą, iż gdyby to był zamach, to dokonany przez samych Polaków, przez polskich terrorystów. Oto mentalność polityczna niektórych Rosjan.

Zapętlenie po stronie rosyjskiej

Nierefleksyjne czynniki polskie nie zrozumiały, że rosyjska interpretacja tragedii smoleńskiej nie mogła być - niejako z natury - bezstronna i obiektywna, i musiała być bez względu na prawdziwe przyczyny tylko jedna: cała wina leży po stronie załogi samolotu Tu-154M. I to stanowiło kod całej interpretacji.

A zatem stronie rosyjskiej "wyszło", że załoga lądowała w mlecznej mgle, mimo odsyłania jej na inne lotnisko, ale nie rozumiała języka rosyjskiego. Nasi piloci lądowali pod naciskiem nieodpowiedzialnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który był bezwzględny, nienawidził Rosji i kierował się butą polską. Spóźniwszy się ponad pół godziny na samolot w Warszawie, naciskał na lądowanie przez gen. Andrzeja Błasika. Potem MAK dodał, że gen. Błasik był pijany. Całą tę diagnozę Rosjanie postawili już ok. godziny po katastrofie i zaraz podchwycił ją też min. Radosław Sikorski, który, broniąc najwyższej pozycji Tuska w stosunkach z Rosją, nalegał na prezydenta, żeby nie urządzał drugiej części uroczystości katyńskich. Rosjanie założyli winę tylko pilotów polskich, bo katastrofa zdarzyła się na terytorium Federacji Rosyjskiej, i to w czasie gier politycznych przeciwko prezydentowi Kaczyńskiemu. Przecież od razu rodziło się podejrzenie, że był to zamach rosyjski. I takie też podejrzenie szybko się rozpowszechniło na Ukrainie, na Białorusi, w Rumunii, nawet w Izraelu, no i wśród bardzo wielu Polaków. Mówiono przy tym, że dokonały tego albo władze rosyjskie, albo jakieś jednostki terrorystyczne, wojskowe czy zewnętrzne, nad którymi Putin nie panuje.
Byłoby źle dla Rosji również wtedy, gdyby wyszło, że zawiodły jakieś urządzenia w samolocie (w marcu 2011 r. Rosjanie oświadczyli, że wycofają do 1 lipca tego roku wszystkie maszyny Tu-154 z użytku z powodu pewnych wadliwych konstrukcji), to powstałby zarzut, że Rosjanie źle niedawno naprawili ten samolot w Samarze w zakładzie, notabene związanym i z Putinem, i z Tatianą Anodiną. Groziłoby to procesem o wielomilionowe odszkodowanie. Gdyby z kolei przyczyny katastrofy leżały po stronie lotniska Siewiernyj lub jakichś pomyłek komunikacyjnych, choćby tylko częściowo, to padłoby również oskarżenie, że trzy dni wcześniej lądowanie Tuska i Putina było specjalnie przygotowane, a lądowanie załogi prezydenckiej albo zaniedbane bezmyślnie, albo zorganizowane tak umyślnie, co znowu rodzi podejrzenie o zamach.

Dlatego później i minister Siergiej Ławrow, i prezydent Dmitrij Miedwiediew (6 grudnia 2010 r.) w czasie swych "uspokajających" nas wizyt w Polsce dosyć wyraźnie postulowali, żeby wyniki naszej komisji i prokuratury "nie były inne" niż wyniki MAK i komisji Putina. A kiedy premier Tusk po opublikowaniu raportu MAK wyraził się o nim krytycznie - choć tylko dla propagandy - to Rosjanie wymierzyli mu policzek, oświadczając, że i MAK, i komisja Putina swoje prace już definitywnie zakończyli, a nawet premier Putin, jak się wydaje, wzgardził Tuskiem i zwrócił się ku prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, który wyniki raportu MAK w całości pochwalił. I podobnie prezydent postępuje nadal. Ambasador tytularny w Moskwie, notabene PRL-owski szpieg, pracujący przez wiele lat przeciwko Watykanowi, Tomasz Turowski, organizował cały przylot delegacji polskiej na lotnisku, a II sekretarz ambasady polskiej w Moskwie Grzegorz Cyganowski polecił Rosjanom, żeby fotoreporterowi Sławomirowi Wiśniewskiemu odebrali wszystkie materiały, które zebrał na lotnisku tuż po katastrofie.
Piękną natomiast kartę zapisała ludność rosyjska, która żałowała zabitych jak członków swojej rodziny i spieszyła z wszelką pomocą Polakom i służbom rosyjskim. Ludzie tacy budzą nadzieję, że stosunki rosyjsko-polskie mogą być bardzo przyjazne i serdeczne, pozbawione politycznej niemoralności.

Aby zabezpieczyć swą tezę i ustalenia, Rosjanie poczynili pewne brutalne posunięcia. Ukryli, że obsługa lotniska była nieskoordynowana, a nawet wprowadzała pilotów w błąd aż do ostatniego momentu, podając, że są "na kursie i na ścieżce". Rosjanie nie dopuszczali potem do szczątków samolotu i nie pozwalali robić zdjęć. Następnie maszynę dokumentnie niszczyli, nie wiadomo też, co się stało z kokpitem. Do dziś nie chcą zwrócić ani wraku, ani oryginałów czarnych skrzynek, a ich kopie są w wielu miejscach źle odczytane przez MAK albo zarówno one, jak i inne dane, są jakoś manipulowane. Przez kilka miesięcy nie chcieli dopuścić do miejsca katastrofy grupy polskich archeologów, którzy dopiero jesienią odkryli jeszcze wiele drobnych fragmentów szczątków ludzkich oraz pięć tysięcy przedmiotów. A nasza minister Ewa Kopacz dała się łatwo oszukać, że Rosjanie przekopali teren na głębokość metra. Nie został zwrócony satelitarny telefon prezydenta, mimo obietnicy. MAK nie odpowiedział na 200 polskich zapytań. Wszystko to jest konsekwencją obronnej, założonej z góry tezy, że katastrofę spowodowali wyłącznie Polacy. Nikt roztropny nie mógł oczekiwać tezy innej, kiedy oddano całą sprawę w ręce Rosjan.

Polskie zapętlenie polityczne

Dla większości zdrowo myślących Polaków głęboko oburzające jest, że nasze czynniki rządzące z prezydentem na czele, a także liberałowie i SLD, przyjęli w całości tezę rosyjską i rozwinęli całą działalność i propagandę, żeby tę tezę uwiarygodnić; drobne zastrzeżenia są wysuwane tylko dla pozoru obiektywizmu. Dlaczego tak postąpiły i nadal postępują?
Dla czynników polskich, tak jak i dla Rosjan, z góry wykluczony jest jakikolwiek zamach, bo to doprowadziłoby do zerwania stosunków polsko-rosyjskich i w konsekwencji do obalenia rządów rusofilskich Tuska, Komorowskiego i Sikorskiego, nawet gdyby to był jakiś pozarządowy spisek.
Podobnie znaczna korekta "ustaleń" rosyjskich oznaczałaby atak na Putina i na Rosję. Nawet gdybyśmy stwierdzili, że wina leży po stronie obsługi lotniska lub organizatorów przylotu po stronie rosyjskiej, byłby to atak na armię rosyjską, która wciąż rządzi się nieodpowiedzialną pychą imperialną, co rzucało się w oczy w przypadku brutalnych gróźb pod adresem Polski, gdy miała u nas być umieszczona tarcza antyrakietowa.

Rząd chce zatem uwiarygodnić tezę rosyjską o winie pilotów i przypuszcza szeroki i wredny atak zarówno na polską załogę samolotu, jak i anonimowo na 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, który rzekomo słabo szkolił pilotów i nawet nie miał symulatorów do Tu-154M. I liczni lizusi wojskowi podjęli ochoczo samokrytykę. Opozycja chciała min. Bogdana Klicha wyrzucić - za zaniedbania, za rozwalenie armii w ogóle, za oddanie 1/3 budżetu dla ministra finansów itd. Jednak zdymisjonowanie Klicha, który tylko wiernie służył we wszystkim premierowi, prowadziłoby w konsekwencji do usunięcia całego rządu wraz z premierem.
Ale okazało się rzeczą prawdziwie tragiczną, że gdy w jakiś czas po katastrofie obudził się u przysypiających Polaków patriotyzm i gdy otworzyły się im szerzej oczy, że niewybredne ataki rządu, PO, SLD, marszałka Komorowskiego i licznych liberałów na Kaczyńskiego były w gruncie rzeczy atakami na nasz patriotyzm, na klasyczną polskość i przywiązanie do niepodległości, to władze podjęły wielką akcję przeciwko wszelkiej orientacji patriotycznej, polskiej i niezależnej od Niemiec, Brukseli, Rosji. W ogóle władze wpadły w panikę, że stracą wszystko, i postanowiły wszelkimi środkami osłabiać, a nawet próbować niszczyć: PiS, "Solidarność", tradycję narodową i Kościół katolicki, który jest jednym z podstawowych nośników polskości, bo to wszystko miało im zagrażać.

Robią zatem wszystko, żeby zatrzeć znaczenie wydarzenia smoleńskiego i zamienić je tylko w zaduszkową pamięć. Podkopywać dalej PiS i obecną "Solidarność". Nie wiązać katastrofy smoleńskiej z krzyżem i patriotyzmem, w ogóle krzyż należy wyrzucić z forum publicznego. Do medialnych dyskusji możliwie nie dopuszczać zdecydowanych katolików i patriotów, zwłaszcza z PiS. Inne zdania niż rosyjskie są szyderczo wyśmiewane, co może być przygotowaniem do ogłoszenia wyników polskiego śledztwa. W ogóle do komentowania wielkich wydarzeń w telewizji bierze się często tylko wrogów PiS i patriotów "inaczej". Kaptowane są szybko rodziny ofiar odszkodowaniem w wysokości 250 tys. zł i obietnicą na więcej, żeby tylko o katastrofie było ciszej. Popierając tezę rosyjską, atakuje się gen. Andrzeja Błasika, jakoby tuż przed startem samolotu zgromił kapitana Arkadiusza Protasiuka, który rzekomo nie chciał lecieć ze względu na złą pogodę w Smoleńsku, co jednak okazało się tendencyjnym oszustwem wrogów prezydenta Kaczyńskiego. Nie brakuje wypowiedzi publicznych, "żeby Jarosław Kaczyński leczył się psychicznie". I nikt nie jest za to karany, bo "liberałom wszystko wolno". Grzegorz Miecugow ostrzegał w TVN, że "budzą się demony polskiego patriotyzmu", inni mówili, że Lech Kaczyński to samobójca. Teraz pomawia się śp. prezydenta, że bezprawnie ułaskawił współpracownika swego zięcia, choć ten miał tylko karę w zawieszeniu i winę odpłacił. Zespół parlamentarny ds. zbadania katastrofy smoleńskiej pod przewodnictwem posła Antoniego Macierewicza jest oskarżany o głupotę lub nawet zdradę, gdyż szuka dowodów obiektywnych, niezależnych od MAK i od Rosji. W takiej sytuacji przeróżni liberalni pseudointeligenci dowodzą w mediach, że największe postacie Polski, jak Mikołaj Kopernik, Fryderyk Chopin, Maria Skłodowska-Curie i inni to byli rozpustnicy i ludzie wysoce niemoralni, jakby "naukowym" zadaniem Polski współczesnej był społeczny masochizm, czyli samodręczenie się i samohańbienie. W ogóle życie ideowe, moralne i duchowe trapi jakaś społeczna choroba socjopsychiczna, której przyczyną jest odrzucenie wielkiego dziedzictwa ludzkości wraz z religią.

Usunięcie Krzyża Pamięci sprzed Pałacu Prezydenckiego przez prezydenta Bronisława Komorowskiego ośmieliło bardzo SLD, ateistów, liberałów i różnych mętów w ich atakach na Kościół. Przy tym oskarża się jedynie Kościół katolicki, a schlebia się innym wyznaniom mniejszościowym. Wielką przestrzeń społeczną i swobodę zdobyli Janusz Palikot i SLD, żądający całkowitego wyrzucenia Kościoła z forum publicznego, zerwania konkordatu i zmiany Konstytucji. Wyszukuje się na siłę skandale wśród duchownych i świeckich katolików, cały Kościół ogłasza się jako przestarzały i grzeszny, tylko różnych eksksięży, choćby słabych umysłowo, traktuje się jako geniuszy i natchnionych reformatorów. Prezydent coraz częściej odznacza, a także wprowadza na scenę polską jednostki i całe ugrupowania patriotyczne "inaczej" i antykościelne, odsuwając jednocześnie patriotów w ogólnym znaczeniu. Ostatnio doszło do rozwiązania Komisji Majątkowej, która zajmowała się - bez ciągnących się przez dziesięciolecia rozpraw sądowych - odzyskiwaniem nieruchomości i ziemi zagrabionych Kościołowi przez komunistów, choć Komisja jeszcze nie zakończyła swoich prac. Przy tym media przeważnie nie mówią, że "państwo oddało mienie Kościołowi", lecz że je "przekazało", tak jakby darowało. I nazywają Kościół "pazernym", tak jakby te rzeczy ukradł państwu. Oczywiście, nie zarzuca się tego ani żydom, ani prawosławnym, ani protestantom. Pewien członek SLD oskarża nawet katolików, że zagrabili bezprawnie mienie Kościoła katolickiego po Niemcach na Ziemiach Odzyskanych, choć zostało ono przekazane legalnie przez władze PRL, i jakby sugeruje, żeby katolicy "zwrócili" je państwu lub zapłacili za nie, bo "Kościół jest bogaczem". Tak to nienawiść do religii prowadzi wprost do obłędu. Taka nienawiść występuje u nas coraz częściej. A liberałowie i ateiści boją się panicznie wiązania przez katolików wiary z życiem społeczno-politycznym.
I tak usunięcie katastrofy smoleńskiej poza nawias na teren zwyczajnych przypadków i nonsensów historycznych musiało się związać niejako z konieczności z pewnym antypolonizmem i antykatolicyzmem.

Co będzie dalej?

Trudno przewidzieć na pewno, co będzie dalej z interpretacją oficjalną przyczyn katastrofy smoleńskiej. Na razie niepokoją nas pewne zachowania komisji polskiej i prokuratury wojskowej: niejasny skład osobowy, trzymanie danych i ustaleń w ciągłej tajemnicy i puszczanie tylko od czasu do czasu jakichś balonów, czy to próbnych, czy psychoterapeutycznych, a przede wszystkim brak dostępu Polaków do autentycznych i pełnych dokumentów. Ogólnie jednak wydaje się, że polskie wyniki dochodzeń będą zgodne w istocie z rosyjskimi, czyli z raportem MAK. Z naszej strony mogą być tylko dodane jakieś zabiegi kosmetyczne. Takie bowiem są aluzje i premiera, i prezydenta o "szczerości aż do bólu". Ostatnio wskazuje też na to oskarżenie przez prokuraturę wojskową pilotów Jaka-40 za to, że wylądowali z dziennikarzami na lotnisku Siewiernyj tuż przed przewidywanym lądowaniem Tu-154M, również w trudnych warunkach. A więc wina ma leżeć tylko po stronie pilotów.

Jest zatem obawa, że obecne czynniki polskie przyjmą wersję rosyjską bez otrzymania wraku samolotu i innych oryginalnych dokumentów, na co zresztą władze polskie mogły się z góry zgodzić w tajnej umowie z Rosjanami, bo nie żądają takiego zwrotu. Ale większość społeczeństwa niepartyjna i nieliberalna staje się już coraz bardziej podejrzliwa i ogłoszenie takiej wersji może wywołać duże wzburzenie. Toteż chyba dlatego premier zastrzegł sobie rolę cenzora i on ma decydować, co podać do wiadomości, a co nie. Termin ogłoszenia polskiego raportu staje się jakiś płynny. Widać, że rząd, który już zna wyniki, ma problem.
Jeśli podano by przed 10 kwietnia, że winni są tylko polscy piloci, gen. Andrzej Błasik i prezydent, to w rocznicę katastrofy może dojść do poważnych protestów, a na jesieni PO mogłaby przegrać wybory. Problem ten czują też przewodniczący komisji dochodzeniowej i szef MSWiA Jerzy Miller. Wprawdzie Tomasz Tomczykiewicz z PO zaświadczył o jego obiektywizmie, ale zbyt oryginalnie, mówiąc, że "Miller będzie obiektywny, to człowiek uczciwy, bo nie należy do żadnej partii", z czego wynika, że ludzie partyjni nie są obiektywni ani uczciwi. A zatem Miller przesuwa termin ogłoszenia wyników poza 10 kwietnia, pozorując to jeszcze koniecznością jakichś eksperymentów z samolotem, choć wynik tego eksperymentu zapewne jest już znany.
Ale i po 10 kwietnia problem będzie trudny. Nadal zgoda na wersję rosyjską grozi przegraniem wyborów na jesieni. Dlatego nie jest wykluczone, że termin ogłoszenia wyników, przynajmniej pełnych, będzie ciągle obiecywany i przesuwany na czas po wyborach. A i potem, jeśli społeczeństwo będzie spokojne, a PO znów wygra, to będzie kontynuowana obecna akcja spychania kwestii katastrofy w niepamięć. Pomogą w tym Rosjanie, którzy może przez 10, 20 lub więcej lat będą zwlekali z oddaniem szczątków samolotu i innych dokumentów, dowodząc, że dochodzenie jeszcze trwa i taka była pierwotna umowa. Sytuacja może się zmienić, jeśli zmienią się władze i w Polsce, i w Rosji. Ciekawe, że są pewne znaki, iż faktyczni rządcy Polski, jak się wydaje, chcą odsunąć Tuska od władzy, bo po zrujnowaniu Polski nie będą już mieli z niego korzyści.
Nam pozostaje rozwiązanie problemu katastrofy smoleńskiej, a także ratowanie Polski przed ruiną gospodarczą, polityczną i duchową przez odpowiednie wybory. Zdaje się, że śmierć Polaków zdążających 10 kwietnia 2010 r. na uroczystość 70-lecia Katynia nie była daremna historycznie, lecz owocuje dla Polski otrzeźwieniem, duchową przemianą i odrodzeniem.


za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110326&typ=my&id=my09.txt (kn)