Dr Hanna Karp - Rewolucja tulipanów

Warszawiacy i Polacy przybyli z całego kraju, by uczcić ofiary katastrofy w Smoleńsku, przynieśli zamiast kamieni naręcza pachnących kwiatów. Tacy jesteśmy. Gdy inni budowaliby barykady, my palimy znicze. Hanna Gronkiewicz-Waltz, która kazała rozstawić zasieki z metalowych barierek, w zamian zastała pozostawionych na ulicy ponad 7 ton kwiatów i zniczy. To najbardziej przeraża tych, którzy tak bezwzględnie rozkazują deptać światła pamięci czy to na Krakowskim Przedmieściu, czy przy polskojęzycznej tablicy na głazie w Smoleńsku. Warszawa tonie od 10 kwietnia w rewolucji tulipanów, ale jej władze na czele z Hanną Gronkiewicz-Waltz trzymają się mocno. Nic nie widzą i nic nie słyszą. W Warszawie w rocznicę tragedii smoleńskiej nie opuszczono na urzędach narodowych flag, o godz. 8.41 nie odezwały się syreny. Rodacy tragicznie zmarłej pary prezydenckiej w ciszy i z naręczami kwiatów przyszli na Krakowskie Przedmieście, by odmówić modlitwę, zapalić znicze. Przyszli na miejsce, do którego para prezydencka już nie wróciła, a które było ich domem. Wciąż czuwają, patrzą niespokojnie w niebo i zastanawiają się, jakie jeszcze upokorzenia, szyderstwa i zarzuty przyjdzie znosić tym, których już z nami dziś nie ma, i tym, którzy upominają się o ich pamięć.

Zaślepieniu warszawskich urzędników i pani prezydent Gronkiewicz-Waltz dzielnie sekundują opiniotwórcze media - publiczne i komercyjne. Skandal z podmienioną tablicą próbowały przekuć na sukces prezydenta Bronisława Komorowskiego, który miał wykazać chyba po raz pierwszy należyty dyplomatyczny refleks. Bo postanowił złożyć kwiaty z delegacją rosyjską nie pod podmienioną przez Rosjan rosyjską tablicą, ale u podnóża obolałej, złamanej smoleńskiej brzozy.

Z wystawy w Parlamencie Europejskim poświęconej śledztwu prowadzonemu przez Rosjan w sprawie Smoleńska uczyniono pretekst do ataków na polskich eurodeputowanych, którzy nie szanują swojego rodaka Jerzego Buzka, a informując światową opinię publiczną o dewastacji przez służby rosyjskie materialnych dowodów katastrofy, ośmieszają Polskę w oczach Europy i świata.

Napaść fizyczną na posłów Prawa i Sprawiedliwości na Krakowskim Przedmieściu, złamanie ich immunitetu przez podległe władzom miasta służby porządkowe, których głównym zadaniem jest ochrona ich nietykalności, przerobiono na zarzuty o braku godności posła, który ma czelność pokonać postawione metalowe zasieki.

Cytowany przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego fragment poezji Zbigniewa Herberta o "zdradzonych o świcie" obwołano obrazą autora "Pana Cogito". Być może gdyby Zbigniew Herbert żył, także nie miałby prawa cytować swoich utworów. Gdyby te wszystkie fakty i zdarzenia nie były tak bezbrzeżnie smutne, byłyby bezgranicznie groteskowe. Czy są granice absurdu? Czy doczekamy się utalentowanych dramaturgów, którzy wszystko - czego od roku jesteśmy świadkami - opiszą?

Kiedy w październiku ubiegłego roku redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" Adam Michnik powiedział w wywiadzie dla "Wprost", że Prawo i Sprawiedliwość przypomina Komunistyczną Partię Polski, że to opozycja antysystemowa i antypaństwowa, że PiS "to formacja, która chce unicestwić państwo demokratyczne, ukształtowane po 1989 r." - wydawało się, iż granice zapiekłości i złej woli zostały już przekroczone w stopniu nie do przyjęcia. Tymczasem przed paroma dniami dziennik koncernu Passaeuer Neue Prese "Polska. The Times" drukuje artykuł o prezesie Jarosławie Kaczyńskim jako premierze na uchodźstwie i wypowiedź socjologa, profesora, który ogłasza, że "W normalnych krajach można by myśleć o delegalizacji PiS". Ten ton słyszymy od dawna, gdy tylko włączymy radio, telewizor czy otworzymy gazetę, jednak 10 kwietnia ruszyła lawina, która zmieniła się w nieznośny jazgot natrętnie zakłócający nastrój, którego wymaga żałoba i tak tragiczna rocznica.

Zabrakło Dominika Tarasa i jego obrzydliwych nawoływań pod adresem modlących się, znalazły się media i ich ludzie. Zimni, o wypudrowanych twarzach, doskonałych uśmiechach, wypowiadający okrągłe zdania, z których wynika - jeśli dokładniej wsłuchamy się w ich komentarze - że to nie tylko Prawo i Sprawiedliwość, jego prezes i czołowi politycy tej partii powinni zostać publicznie uznani za niepoczytalnych, ale ubezwłasnowolnić należałoby także przynajmniej niemal połowę Polaków.
Niejako na finał ta sama gazeta drukuje wywiad z Januszem Palikotem i wybija na czołówkę zdania w rodzaju: "Myślę, że wielkim marzeniem Jarosława Kaczyńskiego jest to, żeby teraz on zginął. I wskutek jakichś zamieszek fanatyk czy szaleniec go zabił. Wtedy cała ta rodzina, formacja przechodzi na pozycję taką jak Chrystus, czyli że ofiara jest tak duża, że nikt już o tym nie dyskutuje". Tych słów nie wypowiada człowiek niepoczytalny, paranoik czy morderca. To osoba, która jeszcze do niedawna była najchętniej zapraszanym do różnych redakcji i słuchanym przez dziennikarzy politykiem Platformy Obywatelskiej. W obliczu takich słów trudno przewidzieć, czego jeszcze wysłuchamy lub, co gorsza, czego będziemy świadkami, gdy data wyborów parlamentarnych będzie nieodległa.

Autorka jest medioznawcą, wykładowcą w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu.

za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110419&typ=my&id=my01.txt (kn)