I Konferencja KSD

Prof. Jan Żaryn

Publicysta, profesor UKSW. Pracow-nik Instytutu Historii Polski PAN. Współtwórca i długoletni prezes Oddziału Warszawskiego Katolickiego Stowarzyszenia Wychowaw-ców. Od 1998 r. jest członkiem Towarzystwa Miłośników Historii, a także członkiem komitetu redakcyjnego Biblioteki im. św. Jadwigi Królowej, powołanej przez Towarzystwo im. Stanisława ze Skarbi-mierza. Od 1999 r. sekretarz Komitetu dla Upamiętnienia Polaków Ratujących Żydów, a od 2004 r. przewodniczący Komisji Histo-rycznej tego Komitetu. W latach 2000–2003 członek Rady Progra-mowej Fundacji Episkopatu Polski „Dzieło Nowego Tysiąclecia”. W grudniu 2000 r. zatrudniony w Biurze Edukacji Publicznej IPN. Od 11 stycznia 2006 r. jest jego dyrektorem. Od 2003 r. pracuje również jako wykładowca Uniwersytetu im. Kardynała Stefana Wyszyńskie-go (początkowo jako kierownik Katedry Historii Kościoła w Cza-sach Najnowszych, później jako profesor w tej katedrze). Wykłada również na Uniwersytecie Warszawskim. Specjalizuje się w dziejach najnowszych, a szczególnie w historii Kościoła katolickiego w Polsce w XX w., dziejach obozu narodowego i emigracji politycznej po 1945 r.

* * *

 

Ekscelencjo! Panie Przewodniczący! Szanowni Państwo!

 

„Prasa katolicka w okresie PRL-u” – aby dobrze wejść w ten temat, trzeba powiedzieć, posiłkując się sformułowaniem Pana Profesora Wolniewicza, że ówczesne, PRL-owskie „centra dowodzenia mediami” są dzisiaj historykom dużo lepiej znane niż obywatelom PRL-u. Wtedy też były tajemnicze centra dowodzenia, faktyczne, a nie te, które udawały, że nimi są; pozorny policentryzm mediów w postaci mnogości tytułów to jedynie fragment większej mistyfikacji reżyserowanej przez odpo-wiednie wydziały KC PZPR. Wszystkie media publiczne (wychodzące na szczeblu centralnym i lokalnym) były oczywiście uzależnione od jednego kręgosłupa, znajdującego się przede wszystkim w Wydziale Prasy KC PZPR. Nad nim z kolei stało Biuro Polityczne i Sekretariat KC PZPR (w różnych okresach Polski Ludowej kompetencje tych ciał i np. Wydziału Organizacyjnego KC PZPR nachodziły na siebie, a ich człon-kami były te same osoby, faktycznie – w węższym gronie – podejmujące strategiczne decyzje). To był ten kręgosłup, który nadawał ton prasie PRL-owskiej. Następnym czynnikiem stabilizującym sytuację mediów był Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk Teatralnych, czyli cenzura, który to urząd, przypomnę, w pierwszych miesiącach swojego istnienia był częścią Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, co też lokuje jasno jego genezę. Od 1946 r. do końca istnienia PRL był oczywiście osobnym urzędem mającym centralną siedzibę w Warszawie przy ul. Mysiej (naprzeciwko „Białego Domu” KC PZPR) oraz swoje delegatury w terenie, realizującym zadania podyktowane przez Biuro Polityczne KC PPR, a następnie PZPR; właśnie ten Wydział Prasy, o którym powiedziałem. Pracowało tam co najwyżej kilkaset urzędników (w pierwszym „rzucie” przybyłych ze Związku Sowieckiego). Oni sami nie byli w stanie obsługiwać wszystkich publikacji i widowisk. Musiał istnieć cały system cenzury redakcyjnej i autocenzury.
Następnym ogniwem kontroli nad mediami w okresie PRL-u był właściwy dobór redaktorów naczelnych konkretnych pism, którzy to redaktorzy od co najmniej 1949 r., czyli od ustabilizowania się systemu nomenklaturowego byli mianowani z klucza dyspozycyjności. Ta dyspo-zycyjność powodowała, iż same redakcje pilnowały granicy dopuszczal-ności tekstu do druku, a jednocześnie wykonywały na polecenie „góry” akcje propagandowe skierowane przeciwko kolejnym „wrogom ludu”. Przy czym model wypracowany w latach 1949–1956 trwa praktycznie do końca Polski Ludowej – choć nie zawsze idealnie.
Niektóre akcje „medialne” warto przypomnieć, choćby związane z zaborem „Caritasu” w styczniu 1950 r., czy tez listem biskupów polsich do biskupów niemieckich z 18 listopada 1965 r. Na polecenie Wydziału Pracy zbierali się redaktorzy wiodących pism, by otrzymać jednoznaczne wytyczne w sprawie mających się ukazać artykułów potępiających – w tym wypadku – Kościół katolicki; wytyczne obejmowały zarówno treść publikacji, jak i czas ich ukazania się. Wracali redaktorzy do swoich re-dakcji i zgodnie z wytycznymi realizowali kolejne plany czy ataki na wybrane środowiska. Opinia publiczna nie miała żadnej wiedzy, ani nawet często wiadomości, że istnieje gdzie indziej to centrum dowodze-nia. Redaktor naczelny i jego pracownicy stawali się zatem najemnikami używanymi do sprawy, np. walki z Kościołem, z podziemiem niepodle-głościowym (sprawozdania z procesów stalinowskch były obsługiwane przez dziennikarzy instruowanych w szczegółach przez odpowiednich funkcjonariuszy UB), najemnikami, którzy mieli realizować wytyczne centrum dyspozycyjnego. W ramach obowiązków najemnika mieściło się także wchodzenie w rolę cenzora. Zmieniające się zasady dotyczące zapisów cenzorskich wymagały stałej „czujności”, zarówno wśród urzęd-ników cenzury, jak i redaktorów naczelnych oraz ich najbliższych współ-pracowników (szefów działów). Im mniej „złych” zdań czy tekstów do-cierało do właściwego cenzora z Mysiej, tym sprawniej działało sito cen-zorskich i autocenzorskich komórek medialnych. W praktyce zatem cenzura stawała się urzędem nie ingerującym nadmiernie w teksty, tym bardziej że opinia publiczna aż do lipca 1981 r. (nowelizacja ustawy o cenzurze) nie miała możliwości sprawdzenia ingerencji cenzury w opu-blikowanym tekście. Wszystko odbywało się za zamkniętymi drzwiami instytucji partyjno-rządowych. Redaktor naczelny zrzucał odpowie-dzialność za tę autocenzurę w konsekwencji na działy – krajowy, zagra-niczny itd. To jest cały system funkcjonowania „korporacji dziennikar-skiej” w PRL, wypracowany i personalnie kontrolowany przez Wydział Prasy KC PZPR, urząd cenzorski i redaktorów naczelnych pism, którzy bardzo często byli wysokimi funkcjonariuszami PZPR. Choć zdarzało się, w ramach zachowania pozorów, że nie musieli być nawet członkami PZPR-u, byle by sprawnie wypełniali swoje zadania. Idealnym redakto-rem, z punktu widzenia komunistów, była postać Henryka Korotyń-skiego – z zasłużonej polskiej rodziny dziennikarskiej – który po wojnie zrobił błyskawiczną karierę, zapisując się do PZPR, gdzie pełnił funkcje zastępcy członka KC; jednocześnie był długoletnim – do 1972 r. – re-dakorem naczelnym „Życia Warszawy”, m.in. odpowiedzialnym za bru-talną nagonkę na Prymasa S. Wyszyńskiego w związku ze wspomnianym listem biskupów polskich. Dlaczego o tym mówię? Dlatego że cały system prasy katolickiej zarówno tej wychodzącej z błogosławieństwem kurii czy zgromadzenia zakonnego, jak i tej prowadzonej przez katoli-ków świeckich, nie wchodził w wyżej naszkicowany schemat funkcjo-nowania mediów publicznych w PRL. Władza komunistyczna miała dylemat i musiała wypracować inne mechanizmy dyscyplinowania re-dakcji katolickich, od obniżania nakładu, po likwidację tytułów bądź ich przejmowania przez „lepsze” środowiska katolickie, a kończąc na aresz-towaniu niepokornych redaktorów. I żeby zrozumieć, jaki mechanizm partia „zaproponowała”, mówiąc kolokwialnie, mediom katolickim – przedstawię krótką historię tych najbardziej znanych trzech tygodni-ków, które ukazywały się w pierwszych latach powojennych, czyli w latach 1945–1948. Proszę traktować to jako symbol całej operacji, skie-rowanej przeciwko prasie katolickiej.
Kluczem do zrozumienia tego ataku na media katolickie w okresie PRL-u, jest słowo „bezkompromisowość”. „Tygodnik Warszawski” po-wstał w listopadzie 1945 r. i był organem Kurii Metropolitalnej War-szawskiej, jego drugim redaktorem naczelnym został bardzo znany ka-płan, ks. Zygmunt Kaczyński (notabene dzisiaj ksiądz prałat Józef Maj, z kościoła św. Katarzyny w Warszawie próbuje reaktywować tenże tygo-dnik i miejmy nadzieję, że mu się uda). W „Tygodniku” swoje artykuły zamieszczali działacze obozu narodowego, chadeckiego, a także publicy-ści niepokorni, jak Stefan Kisielewski. Pismo współpracowało – pota-jemnie – z podziemiem niepodległościowym, jawnie zaś z PSL. Otóż ks. Kaczyński, kiedy komuniści w 1946 r. zniszczyli faktycznie niezależ-ne Stronnictwo Pracy Karola Popiela, wprowadził do redakcji dzienni-karzy, którzy mieli nadać temu pismu suwerenność wobec dominujące-go na terenie obowiązujących mediów marksistowskiego wykładu. Jed-nym ze sztandarowych publicystów tygodnika został znany filozof, po-eta i chadecki polityk Jerzy Braun. Program pisma opierał się na spo-łecznej nauce Kościoła i obejmował tematycznie wszystkie działy życia publicznego, od spraw kultury po ład społeczno-polityczny. Skierowany był do wszystkich Polaków, a zatem także do klasy robotniczej. Efektem tego wyboru – czyli tej prawdziwej konfrontacji między pi-smem niekontrolowanym a obowiązującymi mediami marksistowskimi – było aresztowanie w 1948 r. członków redakcji „Tygodnika Warszaw-skiego”, zapoczątkowane wczesną jesienią tego roku aresztowaniem dawnych działaczy Stronnictwa Pracy, a następnie redaktorów wkładki młodzieżowej, czyli Kolumny Młodych z Wiesławem Chrzanowskim ze Stronnictwem Narodowym na czele. Sam redaktor naczelny aresztowa-ny zostanie ostatecznie na początku 1949 r. Odbyły się procesy. Najbar-dziej haniebny był ten, z bodaj 1951 r. przeciwko części środowiska cha-deckiego, nagłośniony przez ówczesne media komunistyczne, pod gaze-towym hasłem „Stronnictwo Pracy – sojusznicy Gestapo”. Taka była prezentacja tego środowiska, taka dodatkowa kara hańbiąca, za próbę prowadzenia suwerennej dyskusji z marksistami. Koniec tej historii to śmierć ks. prałata Zygmunta Kaczyńskiego w celi więziennej. Do dziś do końca nie wiadomo, czy zmarł, czy został zamordowany w maju 1953 r. Podobny los spotykał innych redaktorów naczelnych pism katolickich, nie tylko tak nośnych jak „Tygodnik Warszawski”, ale i niszowych. Mam tu na myśli przede wszystkim ks. Romana Mielińskiego, który po wojnie był redaktorem „Głosu Katolickiego”. Został aresztowany – już nie wnikam w szczegóły dlaczego, bo tam było kilka powodów – też w 1948 r. Jego późniejsze losy są bardziej złożone. UB próbował zniszczyć tego kapłana. Oczywiście redakcja częstochowskiej „Niedzieli” została także poddana w tym okresie ciężkiej próbie, czego efektem była m.in. aresztowanie redaktora naczelnego ks. Antoniego Marchewki, a w koń-cu zamknięcie redakcji. Ta ostra próba w 1948 r. zdyscyplinowania pism katolickich, musiała zaważyć na losach pozostałych redakcji, szczególnie tych, które za cenę uległości postanowiły trwać na legalnej scenie me-diów, legitymizując poniekąd poczynione przez władzę gwałty.
Zacznijmy od pismo środowiska „katolików postępowych” związa-nych z osobą Bolesława Piaseckiego; środowisko to wydawało od 1947 r. dziennik „Słowo Powszechne” oraz od jesieni 1945 r. tygodnik „Dziś i jutro”. Efektem tego zrozumienia miejsca i czasu rewolucji był artykuł Konstantego Łubieńskiego bodaj z grudnia 1948 r. Autor w imieniu środowiska bardzo szybko odkrył, że jeżeli na terenie Polski ma istnieć jakieś pismo katolickie, to musi stać się pismem afirmującym przemiany gospodarcze (w tym własnościowe) oraz społeczno-polityczne (z roz-działem państwa i Kościoła włącznie) narzucone Polakom po 1944 r.; środowisko zrozumiało, że dzięki temu będzie zachowywało z jednej strony zdrowy – jak im się wydawało – dystans wobec komunizmu, wo-bec marksizmu jako ideologii, a z drugiej strony będzie starało się utrzymać autonomię środowiska na poziomie światopoglądowym, ale bez dawania świadectwa, i majątkowym (Stowarzyszenie PAX, zakłady produkcyjne, szkoła, wydawnictwo, itd.). Żeby utrzymać potężne przed-siębiorstwo katolickie na terenie wroga należny haracz trzeba będzie temu komunizmowi oddać. To był artykuł Konstantego Łubieńskiego z listopada 1948 r., który de facto był manifestem adresowanym do władz komunistycznych z apelem o wyrażenie zgody na układ.
Drugie pismo, równolegle wychodzące w Krakowie od 1945 r., to „Tygodnik Powszechny”, organ tamtejszej Kurii Metropolitarnej; już po odejściu ks. Jana Piwowarczyka, który nie godził się na kompromisy, redakcja uznała, że trzeba wejść na tę ścieżkę programowego „minimali-zmu” (jak o tym pisał Stanisław Stomma już w 1946 r.), żeby zachować swoje istnienie i tak długo balansować między postawą afirmująca reżim a postawą katolika lojalnego wobec Kościoła i jego hierarchii. Tygodnik krakowski miał mądrych protektorów, do 1951 r. Adama S. Sapiehę, a następnie do likwidacji pisma w 1953 r. prymasa Polski kardynała S. Wyszyńskiego. Redaktorzy, z jednej strony, pomijali wszelkie tematy polityczno-społeczne, a zajmując się kulturą, liczyli na to, że władze ze-zwolą, by na tym poziomie prowadzić rzeczywisty dialog ze szkołą mark-sistowską. Jak się okazało do czasu. Czy „Tygodnik Powszechny” za-chował tę zdrową, swoją autonomiczną koncepcję, niech świadczy jeden przykład, który zaistniał na kilka miesięcy przez jego likwidacją w 1953 r. Na początku 1953 r. – po już bardzo daleko idących kompromisach z władzą komunistyczną, np. w formie zgody na uczestnictwo w fasado-wych organizacjach typu Komitet Obrońców Pokoju i jego „intelektu-alne” przybudówki – sama redakcja uznała, że weszła za daleko w kom-promis, w stronę kłamstwa. W styczniu 1953 r. pod naciskiem władz „Tygodnik Powszechny” umieścił bowiem artykuł potępiający księży Kurii krakowskiej, skazanych za rzekomą zdradę, szpiegostwo, defrauda-cję pieniędzy, alkoholizm – można mnożyć zarzuty, stawiane tym ka-płanom. Wszystkie były nieprawdziwe i oczywiście chodziło o to, żeby media katolickie tę nieprawdę podtrzymały. „Tygodnik Powszechny” wtedy pisał: „Angażowanie się duchownych katolickich w antypań-stwową działalność konspiracyjną jest następstwem szkodliwej i opacz-nej tendencji do prowadzenia walki z ustrojem. Tendencjom tym, pro-wadzącym do konsekwencji fatalnych dla Narodu i Kościoła, należy się przeciwstawiać z całą stanowczością”. Teoretycznie nie ma tutaj słowa, które byśmy dzisiaj nie uznali za słuszne, gdyby nie to, że padły one w kontekście medialnej nagonki na księży Lelitę, Brzyckiego i innych, a właściwie także na nieżyjącego kardynała Sapiehę, nagonki uzasadniają-cej wyroki skazujące prawych ludzi od kary śmierci do wieloletniego więzienia, którzy walczyli o godność Kościoła i Narodu. (Jak wiadomo po tym doświadczeniu, redakcja uznała, że nie zamieści nekrologu ze zdjęciem Stalina, co zapoczątkowało proces przejmowania tytułu w la-tach 1953–1956 przez środowisko B. Piaseckiego). Dlaczego o tej histo-rii opowiadam? Otóż dlatego, że w okresie PRL-u w dużej mierze media katolickie, te, które pozostały i które chciały używać nazwy – „katolicki” bądź zostały dopuszczone przez Kościół, aby mogły tej nazwy używać, musiały w pewnym momencie oprzeć się o ścianę Rubikonu, poza którą był fałsz i kłamstwo. Przekroczenie progu dawało prawo do istnienia, opór kończył istnienie redakcji. Trudna sztuka balansowania między tymi stanami należała do najtrudniejszych talentów tych katolików, którzy zdecydowali się na prowadzenie handlu wymiennego z reżimem komunistycznym. Efektem tego była oczywiście koncesja, takie zjawisko, które będzie charakterystyczne szczególnie od 1956 r. do końca istnienia PRL (w latach osiemdziesiątych szczególnie dwa tytuły wcześniej nie-obecne na scenie mediów PRL-owskich będą zgrabnie tę sztukę upra-wiały, tygodniki: „Przegląd Katolicki” i „Ład”). To znaczy, gdy Kościół odzyskał pewne możliwości działania i w związku z tym władze komuni-styczne również były zmuszane do nadania pewnych koncesji, liczba tytu-łów katolickich wzrastała – szczególnie po 1956 r. i w latach 1980–1981. Ale po to je nadawano, żeby właśnie od razu wprowadzić pewien me-chanizm kłamstwa. Przykładowo – zgodzono się na reaktywację, a raczej oddanie właścicielowi prawowitemu „Gościa Niedzielnego” (pismo, które zostało zabrane Kościołowi i przekazane PAX-owi w bardzo okropnych okolicznościach, to znaczy po aresztowaniu trójki biskupów katowickich w 1952 r.). W 1956 r. władza komunistyczna oddaje „Go-ścia Niedzielnego” właścicielom, ale już nie daje zgody właśnie m.in. księdzu Marchewce na to, żeby reaktywać „Niedzielę”, częstochowski tygodnik (stanie się to dopiero po 1980 r.). Władza liczy w ten sposób na pewien spór wewnątrz środowiska inteligencji katolickiej. Część tego środowiska będzie uznawała, jak o tym pisał ks. I. Skubiś w jednym ze swoich artykułów, że „Gość Niedzielny” stał się pewnego rodzaju mo-nopolistą na rynku mediów diecezjalnych, podobnie jak po 1956 r. „Ty-godnik Powszechny” na rynku inteligenckim. Władze poprzez koncesje stworzyły pewien zakres możliwości swobodnego funkcjonowania prasy katolickiej. Jednocześnie, także po 1956 r., komuniści wychowywali koncesjonowane redakcje stosowaniem ostrych represji wobec „bez-kompromisowych”. Bardzo znany przykład takiego uderzenia po 1956 r., w konkretną prasę i w konkretnego człowieka, który nie chciał się zgo-dzić na funkcjonowanie w ramach koncesji, to oczywiście przypadek ks. Mariana Pirożyńskiego, redemptorysty, wspaniałego człowieka, założy-ciela w 1945 r. „Homo Dei”; kapłan ten był aresztowany w 1953 r., co spowodowało bardzo ostre konsekwencje, jeśli chodzi o możliwość funkcjonowania i tak niszowego pisma. Po 1956 r. ks. Pirożyński próbu-je bardzo mocno wprowadzić to reaktywowane pismo do szerszego krę-gu odbiorców. W ten sposób łamie ówczesne przepisy polegające na przyznawaniu przez państwo limitu papieru i w 1958 r. zostaje areszto-wany; zatrzymany oczywiście nie pod zarzutem, że walczy z koncesją, tylko za przestępstwo gospodarcze. Kłamstwo znowu musiało – w zamy-śle władz – zatriumfować.
Przełomem niewątpliwie był rok 1980, szczególnie ustawa z lipca 1981 r. o cenzurze, zmieniająca zapisy w tym sensie, że zmuszała władze komunistyczne do ujawnienia faktu ingerencji cenzorskiej. Czyli ujaw-nienia przynajmniej pewnego zakresu prawdy w tym mechanizmie zła. Inne struktury tego zła pozostały nienaruszone, ale ten jeden mecha-nizm został odkryty. I niewątpliwie w mediach katolickich, takich jak np. „Przegląd Katolicki”, „Ład”, czy „Niedziela” – mówię o tytułach lat osiemdziesiątych, które zostały reaktywowane bądź po raz pierwszy po-wstały, mnoży się od ingerencji cenzorskich, co z jednej strony powoduje kompromitację władzy, z drugiej strony legitymizuje te pisma w oczach opinii publicznej. To była poważna porażka komunistów, naruszająca monolit wypracowany w pierwszym dzisięcioleciu istnienia komunizmu w Polsce. Nagromadzenie „żądeł” w ciele upadającego niedźwiedzia, spustoszyło organizm. Zbliżał się 1989 rok.