Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

III Konferencja KSD

red. Zdzisław Szczepaniak

 

Widok z boku, czyli... śladami Nadziei camera


Było to w pierwszych dniach stanu wojennego. W redakcji „Dziennika Łódzkiego" realizowano właśnie wytyczne komitetu łódzkiego PZPR (oraz stosownej komórki SB) nakazujące usunięcie z redakcji groźnego i nie zasługującego na zaufanie „wron" elementu dziennikarskiego. Ja również znalazłem się w tym zacnym gronie, ale zanim opuściłem miejsce pracy, w którym spędziłem prawie 20 lat, podszedł do mnie ówczesny redaktor naczelny i z nieudawanym współczuciem powiedział:
- Naprawdę mi przykro, że nie będziesz już dziennikarzem...
Wzruszyłem się, ale nie na tyle, by zaaprobować jego punkt widzenia. Toteż w odpowiedzi, i z równie nieudawaną pewnością, wyprowadziłem szefa z błędu:
- Mylisz się. Ja tylko nie będę redaktorem w twojej gazecie, ale dziennikarzem zostanę do końca życia...

I tego postanowienia, jak też zawodowego wyboru, trzymam się do dzisiaj. Tyle, że przyglądając się rozkwitowi mediów o różnych proweniencjach z ubolewaniem stwierdzić muszę iż od kilku lat w tempie zastraszającym (można to określenie traktować dosłownie) rośnie liczba redaktorów, za to dziennikarzy - niestety - ubywa...
Jeśli o mnie chodzi to do czynnego wykonywania zawodu mogłem wrócić dopiero w połowie roku 1990. Cieszyłem się z tego jak dziecko, ale dość szybko, wraz z radością z powrotu na „łono" ulubionej profesji, zaczęły mnie dopadać smutne i gorzkie refleksje, lęki i przeczucia, których nie spodziewałem się doświadczyć po upadku komuny, likwidacji cenzury i osiągnięciu przez media nieznanej dotąd wolności.
Bez trudu dało się bowiem zauważyć (jeśli się chciało myśleć samodzielnie i mieć oczy otwarte), że komuna owszem upadła, ale wygodnie i na „cztery łapy", że oficjalną cenzurę zastąpiło jej nieodrodne, cwane, ale bardzo paskudne dziecko z przedrostkiem „auto", zaś co do wolności...
Nie minęło wiele czasu, gdy okazało się, że owa wymarzona wolność prasy (i innych mediów) to pojęcie względne. Nie miało ono jednak nic wspólnego z rozumowaniem Einsteina, ale było po prostu ściśle związane z tzw. dziennikarską dyspozycyjnością wobec właścicieli (własnych i obcych), z należytym rozumieniem i popieraniem jedynie słusznych politycznych opcji, odkryciem w porę niuansów wynikających z „grubej kreski" oraz praw wolnego rynku, które ludziom mądrym, acz niezbyt przywiązanym do marzenia o dziennikarskiej niezależności, gwarantowały „kasę i karierę". Wróciło wtedy szybko dawne trafne (i gorzkie) porzekadło głoszące (za bratnim radzieckim przykładem) iż „tisze jediesz, dalsze budiesz..."). Niektórzy moi koledzy przenieśli tę radę na polski grunt w nieco dosadniejszej formie tłumacząc mnie i podobnym do mnie „naiwniakom":
- Nie podskakuj, bo umoczysz, wyżej d... nie podskoczysz.
Ja jednak uparłem się podskakiwać, tym bardziej że los uśmiechnął się do mnie pod postacią oferty - jak sądziłem - wspaniałej i nie do odrzucenia. Miałem oto zostać redaktorem naczelnym mojej macierzystej gazety, w której prawie trzy dziesięciolecia wcześniej zacząłem pracę od posady młodszego redaktora, a po pokonaniu różnych publicystycznych szczebli zakończyłem 13 grudnia roku pamiętnego jako kierownik działu kultury. Nie oceniałem jednak wspomnianej propozycji jako szczególnego prezentu od losu, czyli rewanżu za lata bezrobocia i upokorzeń. Według mnie była to warta wypróbowania szansa spełnienia marzeń o „nowym dziennikarstwie" - takim o jakim w latach stanu wojennego marzyliśmy z wieloma kolegami i przyjaciółmi - tocząc na ten temat „długie nocne rodaków rozmowy".
Skorzystałem więc z okazji praktycznego wypróbowania dawnych teoretycznych planów i... Już po paru miesiącach (w nowych warunkach własnościowych i politycznych) mogłem się przekonać, gdzie mogę ulokować niegdysiejsze rachuby i nadzieje. Nie było już wprawdzie komitetu partyjnego, cenzury i wytycznych „Trybuny Ludu", ale były za to inne - równie trudne do przeskoczenia - zależności, a problem wytycznych wzięła szybko na siebie nowopowstała i pierwotnie „solidarnościowa" gazeta, od której wpływu (dziś twierdzę, że także szkodliwego) wielu z nas nie potrafiło się uwolnić do dzisiaj.
Natomiast ja uwolniłem się nie tylko od zachwytu i zaufania do wspomnianego wyżej elitarnego organu, ale także (po ośmiu miesiącach) od konieczności sprostania życzeniom i oczekiwaniom polskiego plenipotenta ówczesnego właściciela „mojej" gazety. A były to wymogi nader odległe od moich wyobrażeń o „nowym dziennikarstwie" oraz prawach i obowiązkach redaktora naczelnego. Nie namyślałem się długo, złożyłem dymisję, ale i tak zdążył mnie jeszcze dopaść (i zaszeptać ku mnie kusicielsko przez usta niektórych kolegów) „skłaniający do rozsądku" kompromis. Biorąc go mądrze pod uwagę winienem był (jak mi radzono) przedłożyć plusy intratnej posady nad wyrzuty sumienia z powodu przykładania ręki do obcej moim planom i zasadom, polityki redakcyjnej i personalnej.
- „Prezes i tak zrobi co zechce więc wystarczy, że odwrócisz się na chwilę do ściany lub udasz później zaskoczonego, zamiast ryzykować kolejne bezrobocie i opinię naiwniaka i frajera..."- dowodzili „życzliwi" i bardziej kompromisowo (znaczy „życiowo") nastawieni doradcy.
Nie skorzystałem z tych porad, ale nie piszę o tym dlatego by w mojej decyzji czy postawie rzeczywiście było jakieś szczególne poświęcenie lub wspomniane wyżej „frajerstwo". Sądzę, że podobne doświadczenia i wyzwania stawały wówczas (i stają również dzisiaj) przed niejednym kierownikiem, redaktorem naczelnym, a także tzw. szeregowym dziennikarzem. Myślę też, że niejeden z nich podpisałby się pod wyjaśnieniem, jakie po rezygnacji z szefowania „Dziennikowi" ogłosiłem w jednym z łódzkich periodyków. Wtedy, w roku 1993, pisałem m.in.:
„W obecnej sytuacji tym, co budzi mój największy niesmak i żal jest przekonanie, że choć odeszli już w niesławie dawni dziennikarscy dysponenci, choć przyszły nowe czasy, nowe warunki i nowi właściciele gazet, to w ich postępowaniu z nami - dziennikarzami - w traktowaniu nas i naszych praw, w sposobach pozbawiania nas pracy, w lekceważeniu naszych obowiązków wobec społeczeństwa, w pragnieniu uczynienia nas absolutnie podległymi i posłusznymi - odbijają się jak echo dawne i znane tak wielu z nas metody i praktyki".
Dzisiaj, kiedy jako wolny, niezależny, samorządny żurnalista patrzę na to co dzieje się w mediach, kiedy w prasie czy TV oglądam owoce „politycznej poprawności" połączonej z „wolnorynkowym" uzależnieniem redaktorów i ich szefów (nie tylko tabloidów), nie ująłbym nic z tamtej goryczy sprzed lat. Jest jej zresztą we mnie coraz więcej ponieważ coraz trudniej mi znosić lub nie dostrzegać przykładów dziennikarskiego cynizmu, bezczelności, zakłamania, skutków działania owej wygodnej i parszywej autocenzury podlanej często gęstym sosem lizusostwa.
Znając jednak przykłady oporu wobec najprzeróżniejszych odmian i metod upupiania, upokarzania, korumpowania dziennikarzy, mając dowody zdarzającej się od czasu do czasu dziennikarskiej odwagi, bezkompromisowości, uczciwości i prawości, chciałbym bardzo móc teraz napisać, że być może wszystko co złe i najgorsze już minęło i nigdy nie wróci. Chciałbym. Ale coś mnie przestrzega przed nadmiernym optymizmem.
Bo jeśli prawdą jest, że autocenzura nigdy w dziennikarzach nie umiera i karmi się coraz to nowymi obawami i doświadczeniami, to z równą pewnością można powiedzieć, że nie odeszła przecież także w siną dal jej starsza i bardziej wyrachowana siostra - cenzura wewnątrzredakcyjna. Może tylko stosuje inny makijaż niż dawniej, wyznacza nowe granice wygodnego dla lękliwych kompromisu. Może wybiera inne „menu" i ma bardziej wyszukany, co nie znaczy, że mniejszy niż niegdyś apetyt na to, co niektórym zdarza się jeszcze - z dawnego opozycyjnego rozpędu - nazywać dziennikarską niezależnością.
Zaspokajaniu tego apetytu służy wszak coraz powszechniejsze przekonanie wielu z nas dziennikarzy, że „nie warto walczyć z wiatrakami", lub „kopać się z koniem", ponieważ to medialni władcy, właściciele gazet, stacji radiowych i telewizyjnych, klienci (lub nadzorcy!) polityków i dysponenci wszelakiej mądrości posiedli na zawsze rząd dusz i długo jeszcze będą nami kierować jako wszechmocna i wszechogarniająca „czwarta władza". Myślę, że nie ma w tym wielkiej przesady, ponieważ niemal ciągle napotykam się na dowody medialnego odmóżdżenia wielu ludzi rodzące się z nieuzasadnionego przekonania, że to właśnie media nie tylko wiedzą i widzą wszystko, ale także dużo lepiej od nas, przeciętnych zjadaczy chleba i kartofli, pojmują nawet to co dzieje się na naszym podwórku. Tak sądzą i w to wierzą.
Ta obezwładniająca i odzierająca z woli choroba (najogólniej mówiąc polega ona na „odklejaniu się od rzeczywistości a przyklejaniu do ekranu telewizora") dotyka czasem nawet ludzi mądrych. Niestety, zamiast męczącego myślenia zbyt często wolą oni wybierać wygodne i ładnie opakowane „gotowce" prasowo-telewizyjne podpowiadające jedynie słuszne, „bezkolizyjne" i nienarażające na utratę elitarnego statusu - opinie, poglądy i zapatrywania....
Warto też pamiętać, że obecna degrengolada, by nie powiedzieć „zejście na psy" dziennikarskiego stanu nie wzięła się z niczego, a objawy „choroby szalonych dziennikarzy" dawały się zauważyć już sporo lat temu. Te objawy to m.in. . narastająca z roku na rok pycha, buta, zadufanie, przekonanie o własnej niepodważalnej mądrości i nieomylności. Kreowanie rzeczywistości tak, by to co dzieje się za oknem, czy poza ekranem telewizora można było uważać za „fatamorganę", a sycić się innym, radosnym widokiem i wiarą w to, co w trosce o nasz dobry humor i dla naszego dobra zaproponują nam media.
Wielu z nas - czytelników, słuchaczy, telewidzów - wierzy bowiem ślepo w każdą prasową czy telewizyjną bzdurę lub analizę (byle podaną w stosownej, należycie „uczonej" oprawie). Niemało jest tych, którzy formułują swoje poglądy i opinie wyłącznie pod wpływem mediów - zapominając o własnym życiowym doświadczeniu. A kiedy w rozmowie z kimś takim wołać: Co pan mówi? „To nieprawda! Przecież to było zupełnie inaczej!" słyszy się w odpowiedzi, jako niepodważalny argument: „No jakże nieprawda? Przecież mówili w telewizorze!" albo: „Wczoraj czytałem w gazecie!"
I znów będę się bronił przed posądzeniem o czarnowidztwo lub przesadę, ale zbyt często i zbyt wielu ludzi daje w swoich opiniach (zwanych czasem sondażami) dowody tego, że nigdy dotąd oddziaływanie medialne nie miało tak wielkiej „lobbystycznej" siły i nie było przyjmowane z tak niewielkim oporem. Pytanie czym to grozi i jak bardzo jest niebezpieczne - niech pozostanie pytaniem otwartym. Na które zresztą nieprędko doczekamy się medialnej odpowiedzi. Chociaż... Doświadczenie uczy, że dziennikarskie wyrocznie mają gotowe recepty na wszystko. Potrzeba głoszenia prawdy i tylko prawdy wcale nie musi przy tym hamować medialnej inwencji. Zawsze przecież można wróżyć z fusów... W tym celu najpierw się opinię publiczną ogłupia, bądź też oświeca nieprzekonanych przy pomocy „niezaprzeczalnych autorytetów", a potem prowadzi na sznurku pseudosondaży np. w stronę, „właściwej" i popieranej przez media opcji politycznej.
Przy okazji zaś dają o sobie znać fobie, wyssane z palca (lub stosownego polecenia) oskarżenia, obsesje, insynuacje i złośliwości. Ten ogród, dawno i z rozmysłem nieplewiony, jednych obserwatorów śmieszy, ale innych przeraża nie na żarty. Oddzielny problem to język (i merytoryczny poziom) polemik i ataków autorstwa żurnalistów nazbyt zacietrzewionych i przekonanych o swojej wyjątkowej mądrości i przenikliwości. Większości z nich nie spędza snu z powiek obawa wyrażona kiedyś przez poetę Ernesta Brylla, który wołał w poruszającej i jakże proroczej wobec wielu przedstawicieli naszego zawodu „modlitwie":
-„Boże, nie daj mi doznać tej strasznej głuchoty
Kiedy się mowę polską dokładnie rozumie, a myśli już nie słyszy..."
W urabianiu opinii społecznej według medialnych rekomendacji i wskazówek obok ewidentnych głupot i półprawd nie brakuje także brzydko pachnących insynuacji. Bezstronność i rzetelność mediów? O czym pan mówi? - Co się panu śni? - zawoła w tym miejscu ten i ów z bardziej krytycznie obserwujących medialne popisy czytelników. - Gazet pan nie czyta? Telewizji nie ogląda?
Cóż, z bólem, a nierzadko i niesmakiem, czytam i oglądam. Ale kiedy się słucha, lub czyta podszyte „obywatelską troską i najgłębszą wiedzą" elaboraty i analizy autorstwa etatowych redakcyjnych mędrców i analityków łatwo o logiczny wniosek, że to media są krynicą wiedzy wszelakiej. To tam szukać należy najlepszych specjalistów od gospodarki, ekonomii, służby zdrowia, że o polityce zagranicznej nie wspomnę. A my - mieszkańcy medialnej wyobraźni - na kolanach winniśmy błagać redaktorów, eseistów, publicystów i komentatorów wszelkiej maści, aby zechcieli ująć ster władzy w swoje ręce. Bez nich chyba nigdy nie doczekamy świetlanej przyszłości. Chyba, że pójdziemy drogą wskazywaną przez liczne i śliczne dziennikarskie gwiazdy.
Aby nie być posądzonym o złośliwość, lub niechęć do zdolniejszych ode mnie kolegów po fachu, przywołam w tym miejscu opinię znanego felietonisty i komentatora - Rafała A. Ziemkiewicza, który swego czasu tak podsumował obecne trendy medialno-polityczne:
„Zamiast dziennikarzy mamy gwiazdorów - na śmierć zapomnieli, a może nigdy nie wiedzieli, że zobowiązani są być jeśli nie bezstronnymi to przynajmniej rzetelnymi prezenterami różnych racji. Większość z nich prawem kaduka uznała się za społecznych arbitrów i nie chce informować, czy objaśniać, tylko po prostu sprawiać, żeby ludzie myśleli i robili to, co powinni. Wskutek tego polskie dziennikarstwo polityczne coraz mniej przypomina dziennikarstwo, a coraz bardziej regularne polowanie na kaczory".
Tę, jakże trafną, konstatację można by uzupełnić o takie oto podsumowanie dokonane przez pewną słynną polską blogerkę polityczną, która zwierzyła się niedawno na łamach jednego z tygodników, że:
„Zdanie na temat mediów wyrabiam sobie na podstawie tego, co w przypływie szczerości piszą sami dziennikarze w swoich książkach, felietonach, na blogach, czy forach. Zapewniam, że obraz mediów widziany oczami byłych i obecnych dziennikarzy jest bardziej ponury, niż jest to sobie w stanie wyobrazić nawet najbardziej krytyczny czytelnik."
Niestety, na ogół z tej autokrytyki niewiele wynika na co dzień. Stosuje się ją bowiem zazwyczaj od święta i na użytek „domowy". Dla rodziny i przyjaciół, w formie chwilowej katharsis, by po powrocie do realu wejść bez większego oporu w stare koleiny służalczości, pokory, bezwoli i bezsiły...
Gniew lub zniesmaczenie wielu czytelników nierzadką wcale dwulicowością, naginaniem faktów, mijaniem się z prawdą itd. powoduje, że wbrew oczekiwaniom i staraniom medialnych propagandystów i mędrców coraz więcej ich doniesień, pouczeń i wytycznych budzi niewiarę, gniew, irytację lub niechęć. I bardzo dobrze. Bo jak nawołuje wspomniana wyżej blogerka - trzeba „patrzeć dziennikarzom na ręce". Symptomy zwątpienia w niezależność i obiektywizm mediów zaczynają się więc wiązać z dostrzeganą coraz częściej tendencyjnością „opiniotwórczych" gazet i tygodników, kolejnymi prognozami zadufanych w swojej przenikliwości i mądrości telewizyjnych prezenterów czy komentatorów. Spora ilość konsumentów medialnej strawy pojmuje już, że serwuje im się dania coraz mniej zdrowe i posilne, a głównie takie, które służą po prostu „robieniu wody z mózgu".
Niestety, bywa że w tej sytuacji gniew ludzi, których poglądy na ogół się lekceważy, a inteligencji nie docenia lub nie dostrzega, przenosi się z określonych tytułów prasowych, stacji radiowych czy telewizyjnych na całe niemal środowisko dziennikarskie - bez szczególnego roztrząsania kto mniej, a kto bardziej winien jest medialnemu praniu mózgów. Nie brak, na szczęście i tych, którzy trafnie odczytują niektóre działania prasy, radia i TV, jako dowód manipulowania opinią publiczną i nie bardzo chcą wierzyć w dobre intencje autorów wielu artykułów, wywiadów i komentarzy. Gorzej, że czując fetor kłamstwa i obłudy nie bardzo się kwapią do analizowania kto też ów zapaszek wydziela, a kto z nim walczy, ograniczając się do tyleż wygodnej, co niesprawiedliwej odpowiedzialności zbiorowej.
Przy takim rozdawaniu razów rachunek za kłamstwo, nieuczciwość, pogardę wystawiany jest na ogół wszystkim - winnym i niewinnym. I to może być klęską, po której rany - my, dziennikarze - będziemy być może leczyć długo, choć niekoniecznie skutecznie. Na razie jest jeszcze czas na zmianę tego przykrego stanu rzeczy. Na razie dopiero widmo krąży po Polsce. Widmo kom... promitacji wolnych polskich mediów. Wolnych od państwowej cenzury, ale niewolnych od głupoty, podłości i zakłamania.
Piszę to wszystko trochę przerażony owym widmem, ale ciągle jeszcze nie tracę nadziei, że uda się je kiedyś przepędzić. Inaczej bowiem spełni się wróżba Wieszcza i... „Gęby za lud krzyczące sam lud w końcu znudzą..." Zanim to jednak nastąpi (wraz z groźnym finałem), zanim żyjąc między prawdą a kłamstwem ustalimy nieprzekraczalne i nie hańbiące nikogo granice kompromisu warto ocknąć się z zaślepienia lub amoku i znaleźć wzór - hasło - wskazówkę, którą będziemy mogli uznać za niekwestionowaną przez nikogo i niezależną od żadnych „opcji" wytyczną.
Co więcej - nie trzeba będzie szukać długo i daleko. Takie motto wzorowego, idealnego dziennikarskiego postępowania już istnieje. I dobrze byłoby ażeby stało się dewizą powszechną, akceptowaną przez nas wszystkich, a podsunął ją nam już dawno właśnie wyżej cytowany Cyprian Kamil Norwid pisząc:
„NIE TRZEBA KŁANIAĆ SIĘ OKOLICZNOŚCIOM, A PRAWDOM KAZAĆ BY ZA DRZWIAMI STAŁY..."

***

Zdzisław Szczepaniak - dziennikarz, pisarz, poeta. Prawie całe swoje życie zawodowe związał z „Dziennikiem Łódzkim". Przez wiele lat kierował działem kultury w „DŁ". W stanie wojennym usunięty z zespołu redakcyjnego, a w maju 1982 internowany w więzieniu w Łowiczu.
Do czynnego wykonywania zawodu dziennikarskiego wrócił w roku 1990.
Autor trzech tomów reportaży, tomu opowiadań, dwóch zbiorów wierszy dla dzieci oraz tomiku poetyckiego „Podziemne ptaki" (wiersze z lat stanu wojennego i in.). Pracował także przed mikrofonem radiowym i na planie filmowym. Autor scenariuszy i komentarzy do filmów prod. łódzkiej Wytwórni Filmów Oświatowych. Od roku 2002 na emeryturze. Współpracuje z kilkoma łódzkimi periodykami i miesięcznikami. Jego działalność publicystyczną, recenzencką i dorobek literacki wysoko ocenili księgarze przyznając mu w r. 2006 Złotą Honorową Odznakę Stowarzyszenia Księgarzy Polskich.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.