RED. FRANCISZEK KUCHARCZAK

MIT DZIENNIKARSKIEGO OBIEKTYWIZMU

„Chrześcijaństwo jest religią miłości i taki też powinien być język, jakim powinni posługiwać się autorzy katolickiego tygodnika” – powiedziała sędzia Ewa Tkocz z Sądu Apelacyjnego w Katowicach, uzasadniając wyrok w słynnej sprawie Alicji Tysiąc. Przypomnę, że wyrok zobowiązywał naczelnego redaktora „Gościa Niedzielnego” ks. Marka Gancarczyka do przeproszenia za porównanie powódki do zbrodniarzy hitlerowskich, mimo że takie porównanie nie miało miejsca.

Choć z pouczeniem, jakie skierowała pod naszym adresem pani sędzia, trudno się nie zgodzić – bo, istotnie, chrześcijaństwo jest religią miłości – to jednak najwyraźniej zupełnie różne rzeczy rozumiemy pod pojęciem „miłość”. Pouczenie sądu w pewnym stopniu dotyczyło mnie osobiście, ponieważ moje teksty, obok tekstów naczelnego, były wymieniane w pozwie najczęściej. Nie zastosowałem się do woli sądu, ponieważ nie zmieniłem sposobu myślenia, a tym samym pisania. Co więcej – zmienić nie zamierzam. W dalszym ciągu uważam, że aborcja jest zabiciem niewinnego człowieka, a nawet jego zamordowaniem. W dalszym ciągu twierdzę, że matka, która nie zdołała dokonać aborcji, nie zdołała zabić swojego dziecka. Wciąż domagam się podania logicznych powodów, dla których małego człowieka należałoby traktować jak kogoś mniej ludzkiego od człowieka dużego. Co więcej, podobnie myślą moi koledzy z pracy. Nasze odmienne myślenie dotyczy nie tylko kwestii aborcji, ale także wielu innych tematów. Środowiska „obiektywne” już dawno takie myślenie uznały za niewskazane, a nawet niedopuszczalne. Dotyczy to na przykład stosunku do propagandy homoseksualnej.

Przedstawiciele mediów uznających same siebie za postępowe posuwają się do działań wręcz cenzorskich, choć same zaistniały dzięki zniesieniu cenzury. Na tym polu wyróżnia się „Gazeta Wyborcza”, która angażuje swoich dziennikarzy do walki przeciw legalnie eksponowanym wystawom antyaborcyjnym. Charakterystycznym zdarzeniem była bitwa gazety o utrącenie wykładu na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego o przyczynach homoseksualizmu. Redaktorom z Czerskiej nie spodobał się jeden z wykładowców, Amerykanin Paul Cameron, który ich zdaniem nie gwarantował obiektywizmu. Redaktor Piotr Pacewicz tak uzasadniał histerię, którą wtedy gazeta – niestety skutecznie – rozpętała: „W ostatnich kilku dekadach Europa zaakceptowała odmienność gejów. Jestem za tym, by tej sprawy nie dyskutować już publicznie, np. na uniwersytetach. Tak rozumiem ograniczenia debaty, które powinniśmy sami na siebie nałożyć”.

Znamienne słowa: „Europa zaakceptowała”. Europa, czyli kto? Czy ktoś z Państwa był proszony o taka akceptację? Ja czegoś takiego nie akceptowałem, podobnie jak moja bliższa i dalsza rodzina, podobnie jak moi znajomi, sąsiedzi, podobnie jak wszyscy świadomi katolicy i – jestem przekonany – większość zwykłych ludzi. Nikt nikogo nie pytał, tymczasem nagle dowiadujemy się, że coś gdzieś ustalono i dla wszystkich podobno jest to oczywiste. Jest to stanowisko obiektywne, naukowe, bo ktoś tak orzekł.

Piotr Pacewicz chce też „nałożyć na siebie ograniczenia debaty”. Nikt mu tego nie broni, niech nakłada. On jednak nie nałożył ograniczeń na siebie, lecz na tych, którzy nie spełniali jego kryteriów i ośmielali się myśleć odmiennie.

Tuż po tym, jak władze UKSW ugięły się pod tym skandalicznym naciskiem, zadzwoniłem do wicerektora, który odwołał konferencję. Ten człowiek zupełnie nie był w stanie logicznie uzasadnić swojej decyzji. Jasne było, że zwyczajnie się przestraszył. I oto doszło do sytuacji, w której niezłomny kardynał Wyszyński musi patronować instytucji, która złamała się przed... no właśnie – przed czym? Przecież nie przed lwami na arenie, przecież nie przed groźbą ukrzyżowania, przecież nie w obliczu tortur. Złamała się przed własnym strachem. Przed obawą o przyczepienie łatki homofobów (cóż za dziwaczne słowo – mój word wciąż go nie rozumie i podkreśla na czerwono). A ściślej przed złudzeniem siły, jaką rzekomo dysponuje wysokonakładowa gazeta. Ale to właśnie tylko złudzenie. Bo żadne medium nie jest w stanie realnie zaszkodzić komuś, kto się nie boi. Jedyną broń, jaką „oni” mają przeciw nam, to nasz własny strach.

Podstawowy strach człowieka cywilizacji zachodniej wynika dziś nie tyle z obawy o życie, nie tyle z lęku o sprawy bytowe, ile o zachowanie społecznego uznania. Ten lęk wymusza ustępstwa, szczególnie w dziedzinie moralności, i skłania przestraszonych do podejmowania gry narzuconej kanonami współczesności. Ta gra ma różne imiona, a wszystkie mają złudnie miły i pozytywny wydźwięk. Jedno z nich brzmi „dialog”. Dialog ten rozumie się w gruncie rzeczy jako równouprawnienie monologów, pod warunkiem, że są to monologi z certyfikatem poprawności. Wydawaniem tych certyfikatów zajmują się osoby, które posiadają do tego takie same kompetencje jak każdy z nas, tyle że one o tym nie wiedzą. Sądzą, że są upoważnione do rozstrzygania, kto jest, a kto nie jest godzien zasiadać w lożach mędrców, ponieważ to jest oczywiste. Oczywistość tę podkreśla przywiązanie takich luminarzy do idei neutralności światopoglądowej. To reguła. Wskutek uporczywego wiązania tej „neutralności” z nowoczesnością, racjonalizmem i naukowością – w opozycji do religijności – udało im się stworzyć wrażenie, że neutralność światopoglądowa jest czymś priorytetowym. Że jest swoistym rynkiem, z którego drogi mogą prowadzić w różnych kierunkach, jednak ona sama jest punktem centralnym, a przez to najlepszym.

To coraz powszechniej przyjmowane założenie sprawia, że całe społeczeństwa bez walki oddają pole inżynierom społecznym, którzy co prawda nie wskazują źródła swojego zaangażowania, ale za to dysponują oddanymi dziennikarzami. Dziennikarze ci z reguły nie są żadnymi spiskowcami żydowsko-masońskimi. Oni po prostu tak myślą. Naprawdę sądzą, że świat będzie lepszy, gdy ludzie przestaną walczyć o cokolwiek poza tym, żeby o nic nie walczono. W większości szczerze wierzą, że będzie lepiej, gdy otoczy się ludzi przepisami, wtłoczy się ich w mundurki odgórnie narzuconych zachowań, gdy funkcje rodzicielskie zastąpi się państwowym dozorem, a zasady moralne będzie się ustalać drogą referendów. Oczywiście jeśli referendum nie da właściwego wyniku, trzeba go będzie powtarzać aż do przewidzianego przez luminarzy skutku – tak jak to miało miejsce niedawno w Irlandii.

Neutralność światopoglądowa jest swoistą religią. Jednym z podstawowych dogmatów neutralistów jest przekonanie, że prawda leży pośrodku. W praktyce oznacza to, że do każdego twierdzenia musi być twierdzenie przeciwne i jeśli coś jest uznane za mocne i pewne, należy to zmienić. Ten typ myślenia zaprezentował swego czasu Aleksander Kwaśniewski. Pod koniec swojej prezydentury udzielił wywiadu, w którym zachwalał świetny układ, jaki – jego zdaniem – zaistniał w Polsce dzięki temu, że on jest niewierzący. To bowiem, jak stwierdził, stworzyło wspaniałą równowagę. Czyli zbliżyło nas do stanu obiektywnego, którym miałby być środek pomiędzy wiarą i niewiarą. Jeśli jednak przyjąć tę logikę, trzeba by było uznać, że Bóg jest i nie jest jednocześnie. Oto hołd złożony nonsensowi – zgoda na to, że każdy ma swoją prawdę i każda jest tyle samo warta, nawet gdy jedna wyklucza drugą.

Podobną logiką równowagi kierowali się nadający z Polski korespondenci niektórych zagranicznych mediów, w pierwszych dniach po śmierci Jana Pawła II. Wielu z nich nie mogło uwierzyć, że cały naród może płakać po czyjejś śmierci. A jeśli nawet oni uwierzyli (widzieli przecież na własne oczy), to nie mogli tego zrozumieć ich mocodawcy. Mieli więc problem. Wówczas nie wymyślono jeszcze „koszulek tolerancji”, a wśród nich tej z napisem „Nie płakałem po papieżu”, więc nie wiedzieli gdzie szukać. Aż w końcu komuś się przypomniało: no tak! Jerzy Urban!

Naczelny „Nie” chętnie podzielił się swoim niesmakiem, żałobę po papieżu porównał do sytuacji po śmierci Stalina i wyraził swój sprzeciw. I już był obiektywizm. Wprawdzie proporcja jeden do miliona specjalnej równowagi nie dawała, ale w gazecie i na ekranie tego nie było widać. Jest wypowiedź „za” i jest „przeciw” – i mamy średnią!

Ten rodzaj obiektywizmu serwuje się nam niepokojąco często. Tracą znaczenie zdrowy rozsądek i elementarna uczciwość. Dzięki odpowiedniemu doborowi gości i umiejętnemu stawianiu pytań można wszystkiego dowieść albo wszystkiemu zaprzeczyć – według zamówienia.

Kiedyś, za czasów telewizji „odpolitycznionej” przez SLD, widziałem dyskusję o aborcji. Po stronie „postępowej” wystąpiła Izabela Jaruga-Nowacka. Stanowisko przeciwne reprezentowała Renata Beger, zaś rolę eksperta, niezależnego arbitra, pełniła Magdalena Środa. Nie muszę chyba mówić, czyja „prawda” wzięła górę.

Tak jaskrawa manipulacja nie zdarza się codziennie, codziennie jednak trwa parcie na granicę „dobrego i złego”. Przesuwanie jej milimetr po milimetrze sprawia że nie widzimy zmian. Widać je dopiero z dystansu, niestety trudno o dystans komuś, kto tkwi w samym środku medialnego szumu. Ciekawym przykładem tego szumu była debata o mowie nienawiści, jaka przed dwoma tygodniami odbyła się w Teatrze Polskim w Warszawie. „Rzeczpospolita” przytoczyła co bardziej wymowne fragmenty wypowiedzi dyskutantów. Pisarz Paweł Huelle stwierdził z emocją w głosie, iż „w mediach powinna obowiązywać niepisana, dżentelmeńska umowa, aby bandziorów, takich ch... [słowo padło bez kropek – FK] nie zapraszać”. Wypowiedź ta wzbudziła burzliwy aplauz. Następnie pan Huelle dodał, że dziennikarz rozmawiający na przykład z takim Korwin-Mikkem, powinien mu powiedzieć, że jest głupcem. Żeby nikt nie miał wątpliwości, kto jest rozmówcą dziennikarza.

Feministka Agnieszka Graff zalecała bojkotowanie osób o odmiennych przekonaniach. Pochwaliła się, że wszechpolakowi, który zadał jej „nawet sensowne pytanie”, odpowiedziała: „Ja z panem nie będę rozmawiać”. Po czym z rozbrajającą szczerością wyznała: „Moim celem było zdezawuowanie tego człowieka”.

Niewiele ma to wspólnego z dążeniem do prawdy. Pytanie jednak, dlaczego prawda miałaby być rzeczywistym celem ludzi, którzy odrzucili Boga lub jakąkolwiek siłę wyższą. Gdyby Boga nie było, straciłyby uzasadnienie wszelkie trwałe zasady. I to właśnie obserwujemy w świecie postchrześcijańskim. Jeżeli prawda nie odnosi się do Kogoś, kto JEST prawdą, nie wiadomo po co człowiek miałby o nią zabiegać. Nie wiadomo po co miałby dążyć do sprawiedliwości, jaką jest rzeczywisty obiektywizm.

Kiedyś ukułem takie hasło: „Jestem tendencyjny, popieram Jezusa”. Dziś chcę to powtórzyć. Popieram Boga choćby dlatego, że tylko On jest prawdziwie obiektywny. Tylko On ma komplet danych. Taka tendencyjność daje szanse na prawdziwy obiektywizm.

 

***

Franciszek Kucharczak, redaktor „Małego Gościa Niedzielnego”, felietonista "Gościa Niedzielnego". Z wykształcenia teolog i historyk Kościoła, absolwent KUL. Od 2005 roku autor stałej rubryki „Tabliczka sumienia” w „Gościu Niedzielnym”. Mieszka w Rybniku. Żonaty, ojciec dwóch synów. Autor książki „Tabliczka sumienia” i współautor wywiadu-rzeki z Markiem Jurkiem „Dysydent w państwie POPiS”.