Polecane

Piotr Doerre - Kwestia języka i normalności

Obserwując przed kilkoma laty zapał i determinację tysięcy młodych francuskich katolików, którzy wylegli na ulice Paryża, by wesprzeć La Manif pour touts w proteście przeciw legalizacji związków homoseksualnych, ulegliśmy wrażeniu, że oto nad Sekwaną pays reel budzi się z uśpienia

, że nowe pokolenie zrywa okowy rewolucyjnej ideologii. Wydawało się, że Francja ma już dosyć stopniowego budowania na jej terenie fundamentów nowego kalifatu, do którego powstawania przyczynia się polityka zdemoralizowanej republiki. I co? I nic.

Władzę, która wymknęła się z rąk skompromitowanych socjalistów, z paryskiego bruku podniósł… były socjalista Emmanuel Macron i jego ugrupowanie, wyglądające jak wspólny projekt brukselskich urzędników i nowojorskich banksterów. Widać wyraźnie, że zdominowane przez masonerię mass media po mistrzowsku zrealizowały kolejny stały fragment gry, któremu można by nadać tytuł: Radykalna zmiana, w wyniku której wszystko zostanie po staremu.

Ktoś może wzruszyć ramionami: przecież nie od dziś wiadomo, że współczesna demokracja opiera się na manipulacji masami przez sprytną i konsekwentnie realizującą swe cele mniejszość. Faktycznie, podobne manewry polityczne mają miejsce w wielu europejskich krajach, pozwalając zachować nieprzerwaną ciągłość władzy zamkniętej kaście tworzącej tak zwane elity polityczne, dla niepoznaki tylko dzielącej się na rozmaite partie. No tak, ale dziś mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową, Europa bowiem jest na pięć minut przed wielką katastrofą, do której prowadzą wspomniane elity.

Dwa wieki planowej destrukcji dokonywanej przez antychrześcijańską Rewolucję, której wyznawcy przemaszerowali i przez kulturę, i przez instytucje Starego Kontynentu, sprawiły, że gmach wielkiej niegdyś cywilizacji to tylko wypalony szkielet z udekorowaną fasadą. W jego wnętrzu powstaje właśnie luksusowy gułag, którego więźniowie w zamian za kurczące się, choć wciąż jeszcze obfite racje żywnościowe, dobrowolnie rezygnują z resztek wolności. Do obozu tego wpuszczono hordy barbarzyńców, których religia ma wszelkie znamiona totalitarnej ideologii, pragnącej zapanować nad światem. Za murami mórz i łańcuchów górskich już czekają kolejne ich miliony.

Zapewne już jest za późno, by obronić Europę. Być może nagła zmiana polityczna, o którą apelują co trzeźwiejsi, wywołałaby trudne do przewidzenia perturbacje i koniec końców okazałaby się tylko ostateczną konwulsją organizmu przed śmiercią. Jak antybarbarzyńska reakcja, do jakiej doszło w początku V wieku w Rzymie, który przecież i tak skazany już był na śmierć. Ale byłaby przynajmniej oznaką życia. Tymczasem narody Europy, znieczulone trucizną politycznej poprawności, nadal drzemią pogrążone w letargu, z którego wyrwie je zapewne dopiero błysk zakrzywionych noży i świst ostrzy spadających na karki.

Miałem okazję przekonać się niedawno, jak głęboko w społeczny krwioobieg wdarła się ta trucizna, kiedy w Rzymie podczas obrad Forum Obrońców Życia spotkałem Stephane’a Merciera, doktora filozofii z Katolickiego Uniwersytetu w Louvain. Został on niedawno zawieszony w obowiązkach wykładowcy owej katolickiej jedynie z nazwy uczelni za prezentowanie podczas zajęć ze studentami… katolickiego stanowiska w kwestii aborcji, homoseksualizmu i gender.

Szykany owe spotkały go na skutek donosu podpisanego przez grupę lewicowych studentów, którzy zarzucili mu najstraszliwsze przestępstwo wobec politycznej poprawności, stawiające automatycznie oskarżonego w roli skazańca: mowę nienawiści. W tym momencie stał się niczym trędowaty. Jakby jakaś niewidzialna ręka wypaliła na jego czole piętno, za sprawą którego dla wszystkich wokół stało się jasne, że teraz już nikt nie może się za nim ująć, stanąć w jego obronie, aby samemu nie zostać postawionym poza nawiasem społeczności akademickiej.

Przypadek ten przywodzi na myśl zupełnie inne, ale w gruncie rzeczy nie tak przecież odległe czasy. Zresztą, również słysząc retorykę, jaką posługują się przemieleni przez ideologiczną maszynkę ludzie z Zachodu, mam niejednokrotnie wrażenie déja vu. Zaraz… Skąd ja to znam? No tak! Z dzieciństwa, kiedy miałem okazję słyszeć wypowiedzi moich sowieckich rówieśników, spreparowane z pewnością przez specjalistów od manipulacji, ale jednak brzmiące po proletariacku szczerze. Mówili oni językiem komunistycznej propagandy, który dla mnie i moich przyjaciół, wychowanych w polskich, katolickich rodzinach, brzmiał niczym dziwaczna mowa zielonych (w tamtym wypadku czerwonych) ludzików z kosmosu. Dziś brzmienie tolerancjonistycznej nowomowy, w jeszcze większym niż wówczas stopniu przenikającej język prawa, nauki, kultury, a nawet mowę potoczną, wydaje mi się równie obce, co tamten komuszy slang.

Co sprawiło, że my, Polacy, stosunkowo przecież łatwo rozpoznajemy sztuczność, obcość tego języka? Czy jesteśmy tak wyczuleni na kłamstwo czające się za każdą postępową ideologią? Może to jakiś specjalny zmysł? Wydaje się, że nie ma w tym naszej specjalnej zasługi – odzywa się po prostu, choć tłumiony przez zgiełk nowoczesności, to jednak krążący w naszej krwi i przenikający nasz układ nerwowy sensus catholicus, instynktownie podpowiadający nam, jakie w danej chwili zająć stanowisko.

Jego wyczucie ułatwia nam fakt, że katolicyzm stoi po stronie normalności. Widać to było w XX wieku, kiedy stanęły naprzeciw niego totalitarne ideologie próbujące pozbawić człowieka wszystkich przyrodzonych praw, ogołocić go z własności i dziedzictwa przodków, zakazać religii, wyrwać z naturalnych wspólnot i ulepić go na nowo. Widać to jeszcze wyraźniej dzisiaj, kiedy pogrobowcy budowniczych Kołymy i Auschwitz, wiedzeni demonicznym natchnieniem, postanowili zakwestionować samą naturę człowieka, zabrać mu pamięć i tożsamość, doprowadzając w ten sposób do jego całkowitego zniszczenia. Teraz, tak jak wówczas, lekarstwo jest tylko jedno: niezmienna prawda o człowieku, wynikająca z prawdziwej wiary, której depozytariuszem jest Kościół. I nie będzie innego.

za: Polonia Christiana nr 57