Polecane

Ks.prof. Paweł Bortkiewicz TChr - Nie oskarżam

W środku dnia dopadł mnie telefon, a wraz z nim rozmowa. Jej treść wyraźnie skłaniała mnie, nawet więcej, obligowała do zapoznania się z tekstem najnowszego artykułu pewnego cenionego i wielce zasłużonego dla opozycji w czasach PRL i w czasach PiS dominikanina. Artykuł krzyczał

z okładki poczytnego w minionych czasach tygodnika.

Poczułem się zobowiązany do jego lektury. Po przyjeździe do mojego Poznania, wysiadłem na stacji Garbary, gdyż z niej mam bliżej do domu. Wysiadając wiedziałem, że kiosk z gazetami, który tam kiedyś był przed laty, no, nie w czasach Mieszka, ale może kard. Dalbora, był tam jedynie onegdaj. Pomyślałem jednak, że znajdę inny kiosk w pobliżu. Wszak Poznań, jak mówi hasło reklamowe wart poznania – jest, a skoro tak, to słowo drukowane w postaci gazety (jako czynnika poznania) w nim niechybnie być musi. Chyba ta argumentacja była cokolwiek naciągana…

Ruszyłem zatem przed siebie. Dotarłem do ciągu eleganckich domów, biurowca, a w tym ciągu - kilku sklepików. Jeden z nich stał się w minionych latach chyba niezwykle popularny., Jego ekspansja przypomina plagę żab egipskich. W tym sklepiku o barwach zielonych jak owe stworzenia spadłe na ziemię egipską było kilka tygodników. Może nawet kilkanaście, ale owego tygodnika przed laty popularnego nie było śladu. A wydawało się, że taki on powszechny…

Ruszyłem dalej, Kilkaset metrów, duże skrzyżowanie, przystanki autobusowe i tramwajowe. Kiedyś były tam w sumie może trzy lub cztery kioski. Ale to było kiedyś. Może jakiś ślad tego został w Muzeum ICHOT, który prezentuje historię grodu Lecha, ale współczesność zlikwidowała te obiekty.

Pocieszałem się i dodawałem sobie animuszu słowami – Poznań wart poznania. I ruszyłem dalej. W stronę centrum Starego Miasta, na Rynek. Tam kiedyś był kiosk w zabytkowej kamienicy. Kamienica została, kiosku nie doświadczyłem. Zamknięte okiennice nie pozwalały ocenić, czy w ogóle jest tam jeszcze. Żywym krokiem ruszyłem na Plac Wielkopolski. Był kiosk. Szczęśliwy zapytałem o powszechny niegdyś tygodnik. A pani mi na to, że miała jeden egzemplarz, ale … Tak, został już kupiony. Tygodnik zatem nie powszechny, ale jednostkowy, indywidualny jakoś. Pani życzliwie wskazała mi kiosk na następnym przystanku. Ale ja odbiłem w bok i wszedłem do księgarni św. Wojciecha. Tam był tygodnik, ale lokalny. W innej tonacji. Nie oskarżał za brak przyjmowania uchodźców, ale zachęcał słowami pani od pomocy humanitarnej, że może za sprawą Pana Boga przekonamy się co do uchodźców. Pomyślałem o słuszności marketingu – po co mnożyć te same w istocie apele? Ruszyłem do empiku. Tam ów poszukiwany przeze mnie tygodnik był. Były go stosy wręcz i tym mocniej krzyczały „oskarżam”. Ustawiłem się do kolejki. Stałem jak w dobie PRL za papierem toaletowym, albo innym bezcennym produktem. Ludzi może nie były setki, ale dwie panie w kasie pracowały na zwolnionych obrotach. Efekt ten sam. W końcu nabyłem upragniony tytuł i artykuł. I to chyba byłoby tyle na ten temat.