Polecane

„Powstańcy” z LGBT. Stonewall ’69

Jak bandycka napaść na policjantów z „obyczajówki”, przeprowadzających rewizję w mafijnej spelunce, mogła zostać oficjalnie uznana za święto tolerancji?


Insurekcja na Manhattanie

Jeżeli wierzyć aktywistom LGBT i liberalnym mediom, wczesnym latem 1969 roku w nowojorskiej dzielnicy Greenwich Village na Dolnym Manhattanie doszło do wybuchu prawdziwego powstania.

 
Terenem insurekcji miał być bar Stonewall Inn, miejsce spotkań pederastów i transwestytów. To właśnie owa „uciskana mniejszość” podniosła ponoć sztandar buntu w obronie sprawiedliwości i powszechnego szczęścia, przeciw zbrodniczej opresji ze strony przebrzydłych heteroseksualistów…

W dzisiejszych opowieściach o Stonewall pojawiają się ckliwe opisy urokliwej i „ślicznej” oazy wolności, zaludnionej przez spokojnych, niewadzących nikomu „odmieńców” (queers) o sercach przepełnionych pokojem i miłością. Owe szlachetne duszyczki miały zebrać się  pewnego piątkowego wieczora w swoim ulubionym lokalu, pogrążone w melancholijnej zadumie po śmierci znanej aktorki (jak bowiem powszechnie wiadomo, „odmieńców” odróżnia od reszty populacji nie tylko poczucie tolerancji i wszechmiłość do wszystkiego, co się rusza, ale również artystyczna wrażliwość i szacunek dla dóbr kultury). Jakiż kontrast musiała stanowić owa przezacna społeczność wobec hordy policyjnych brutali, którzy sprofanowali to zacisze, dając folgę nienawiści oraz nietolerancji, uczuciom typowym dla homofobicznych oprawców! Wszelako, przynajmniej w romantycznej wizji aktywu LGBT, miłujące wolność drag queens i transetki w lśniących sukniach poprowadziły lud na barykady…

A jak było naprawdę? Wypada przypomnieć, że w wielkich miastach Ameryki lat 60. nie było spokojnie. Po wielokroć ulice wypełniały gniewne tłumy, w ogniu stawały całe dzielnice, lała się krew. Rozruchy rasowe w Los Angeles, Newark czy Detroit pochłonęły dziesiątki ofiar śmiertelnych. A jednak to zajścia w Stonewall zyskały dumne miano Powstania (Stonewall Uprising), w odróżnieniu od jakichś tam zamieszek (riots).
 

Cóż takiego zatem wydarzyło się w Stonewall?

 
Speluna

Kariera Stonewall zaczęła się w 1966 roku, gdy mafijna rodzina Genovese przejęła ów klub nocny, by uczynić go przybytkiem dla homoseksualistów i transwestytów.

Mafia uznała, że „odmieńcy” to niezły interes, dlatego stworzyła dla nich sieć lokali. Stonewall był znaczącym punktem na tej mapie perwersji. Bar nie posiadał licencji na sprzedaż alkoholu, mimo to trunki lały się tam strumieniami. Nikt nie zawracał sobie głowy przepisami bezpieczeństwa czy higieny – nie było bieżącej wody, szklanki myto w gumowej wannie stojącej za szynkwasem, toalety były wiecznie zapchane. Właścicielom nie przyszło nawet do głowy zadbać o drzwi ewakuacyjne na wypadek pożaru.
 
Stonewall był zatem spelunką, wyjątkowo obskurną norą, daleką od „ślicznych” wyobrażeń kreowanych w późniejszych mitach. Do tego działy się tu rzeczy o wiele gorsze, niż sprzedaż alkoholu bez zezwolenia. W pobliskim Christopher Park koczowali bezdomni, w tym nastoletnie dzieciaki gotowe do świadczenia klientom baru wiadomych usług „za drinka lub parę baksów”. Pojawiały się również doniesienia o szantażowaniu przez mafię majętnych i wpływowych klientów, którym grożono ujawnieniem ich ciągotek.

Wizyta stróżów prawa w tym przybytku była więc ze wszech miar pożądana. Tymczasem lokale tego typu działały całkowicie bezkarnie, dzięki zażyłym układom korupcyjnym łączącym mafię z policją i wymiarem sprawiedliwości. Do Stonewall co pewien czas wkraczał funkcjonariusz, by niedługo potem opuścić bar z grubą kopertą w dłoni.

Owa mało chwalebna symbioza trwała, aż za walkę z prostytucją i zorganizowaną przestępczością wziął się inspektor Seymour Pine. Ów weteran II wojny światowej (służył w Afryce Północnej i w Europie) nie wiedział, co to strach, a na swych skorumpowanych kolegów patrzył z obrzydzeniem. Dowodzone przezeń zespoły funkcjonariuszy raz po raz przeprowadzały rajdy po mafijnych lokalach, nie informując o tym wcześniej lokalnej policji, gotowej dać ostrzegawczy „cynk” gangsterom. Taka taktyka przynosiła sukcesy, zaskarbiała też inspektorowi szczerą nienawiść półświatka. Nie dbał o to. Wreszcie wybrał Stonewall jako cel kolejnej akcji. Po latach, zapytany o motywy swego działania, podał powód dlań oczywisty:
- Byliśmy po stronie prawa.

 
Gorączka sobotniej nocy

W piątek 27 czerwca 1969 roku, na kilkanaście godzin przed zajściami w Stonewall, na nowojorskim cmentarzu Ferncliff pochowano aktorkę Judy Garland, pamiętaną przede wszystkim z roli Dorotki w „Czarnoksiężniku z Oz”.

Judy cieszyła się wielką popularnością w środowisku homoseksualistów (gdy ją o tym poinformowano, miała rzec: „- Nic mnie to nie obchodzi. Ja gram dla ludzi!”). W późniejszych, romantycznych interpretacjach Powstania Stonewall aktywiści LGBT próbowali jakoś połączyć ówczesne nastroje funeralne z wybuchem zamieszek, ale indagowani o to uczestnicy ekscesów tylko wytrzeszczali oczy ze zdumienia. Dla młodocianych chuliganów i męskich prostytutek Dorotka była postacią z zupełnie innej bajki.
 
Nocą z 27 na 28 czerwca w Stonewall kłębił się tłum ponad dwustu gości. Do lokalu udało się wkręcić czterem policyjnym agentom. O godzinie 1.20 do drzwi załomotał ośmioosobowy zespół funkcjonariuszy „obyczajówki” pod wodzą inspektora Pine’a.

Zaskoczonych klientów ustawiono w szeregu. Obecne w zespole policjantki odprowadzały do toalety osoby w kobiecych strojach, by zweryfikować ich płeć. Rewizja za barem przyniosła wymierny efekt - mimo iż wielu gości było już w stanie zamroczenia alkoholowego, znaleziono spory zapas piwa i mocniejszych trunków. Wydawało się, że akcja zakończy się sukcesem. Wezwano telefonicznie radiowozy, do których miano załadować zatrzymanych oraz zarekwirowany alkohol.

Podpici „odmieńcy” okazali się krnąbrni. Odmawiali okazania dokumentów, zaczęły się szamotaniny i przepychanki, obrzucanie policjantów wyzwiskami. Pijana w sztok transwestytka porwała z baru butelkę i cisnęła nią w policjanta, wrzeszcząc: „Gay Power!”. Stróże prawa zgodnie ze swymi procedurami aresztowali  wszystkich stawiających opór.

Tymczasem przed lokalem gromadził się tłum gapiów. Wychynęli lokatorzy Christopher Park, ściągały z okolic męskie prostytutki, złodzieje i tym podobne „dzieci ulicy”, nie brakło też bywalców okolicznych knajp, odurzonych alkoholem i narkotykami. W gęstniejącej ciżbie krążyli wichrzyciele, opowiadający niestworzone historie o katowaniu zatrzymanych przez policję wewnątrz lokalu, głoszący, że „nalot” miał na celu wymuszenie haraczu od właścicieli baru.

Dochodziła już godzina 2 w nocy, gdy nastąpiła dramatyczna eskalacja. Na widok wychodzących z lokalu policjantów, prowadzących skutych kajdankami klientów, tłum zawył z wściekłości. Funkcjonariusze musieli przedzierać się do radiowozów wśród nienawistnego i wulgarnego jazgotu. Atmosferę podgrzał widok skutej kobiety (czy też indywiduum w kobiecym stroju), wierzgającej i miotającej wyzwiska. Mimo iż prowadziło ją czterech policjantów, kilkakrotnie wyrywała się im, próbując uciec. W końcu jeden ze stróżów prawa nie wytrzymał i zdzielił kobiecopodobnego aresztanta pałą. Potraktowana tak obcesowo persona wrzasnęła w stronę gapiów:
- Dlaczego nic nie robicie?

W tym momencie tłum eksplodował. Na policjantów poleciały kamienie, kostka brukowa, cegły, butelki i puszki po piwie. Zaraz potem kilka setek ogarniętych amokiem „odmieńców” rzuciło się do wściekłego ataku.
 

Szturm

Rozwój wypadków całkowicie zaskoczył i przerósł policjantów.

Ostatecznie pracowali w „obyczajówce”, szkolono ich do zupełnie innych zadań niż konfrontacja z krwiożerczym tłumem. Wielu schroniło się w radiowozach i sromotnie pierzchło z miejsca zdarzenia, porzucając na polu walki dziesiątkę swych kolegów i koleżanek wraz z dowódcą. Pine i jego ludzie, ratując głowy, wycofali się z powrotem do baru i zabarykadowali się w jego wnętrzu.
 
Pijany motłoch demolował wszystko dookoła. Tu i ówdzie buchnęły płomienie pożarów. W końcu sodomici ruszyli na Stonewall, chcąc odbić spelunę. Wyłamali okna, wrzucając do środka płonące śmieci. Dziesiątka policjantów wciąż trzymała się w budynku. „Odmieńcy” wyrwali więc z trotuaru parkometr i ruszyli z nim, jak z taranem, na zamknięte odrzwia.

Rzec można – policjant nie wpuścił, ale drzwi puściły… Sodomici wdarli się do środka, demolując wszystko w ślepym amoku. Zanosiło się na krwawy lincz, gdy nagle policjanci przypomnieli sobie, że wcale nie są sami. Toć u każdego dyndał na pasie sześciostrzałowy kumpel. W nagłym odruchu desperacji funkcjonariusze wyszarpnęli ze swych kabur odpucowane rewolwery i wymierzyli je w rozgrzaną hałastrę, grożąc otwarciem ognia.

Widok wylotów luf podziałał nadzwyczaj kojąco na rozwydrzony motłoch. Zadymiarze, mimo że „pijani i wściekli”, doskonale wyczuwali granice, których nie warto przekraczać. Okrążali grupkę stróżów prawa z respektem. Wciąż leciały wyzwiska, wokół rozlegał się brzęk tłuczonego szkła, ale jak mawiają amerykańscy strzelcy, Mr. Smith & Mrs. Wesson pomogli zebranym utrzymać zdrowy dystans.

Wtem na zewnątrz rozległy się syreny wozów policyjnych i strażackich. Sodomici wylegli na ulicę, na której zaraz rozgorzała bijatyka. Chuligani miotali kamienie i butelki, a policja dość niemrawo próbowała przeganiać ich pałkami. Zajścia trwały do 4 nad ranem.

Zgliszcza

W następnych dniach zamieszki wybuchały jeszcze parokrotnie. Na Christopher Street gromadziły się grupki homo-bojówkarzy, zatrzymując samochody i napastując ludzi, którzy nie chcieli wyrazić poparcia dla „protestu”.

Znów doszło do podpaleń, także grabieży sklepów. Próbowano puścić z dymem redakcję lokalnej gazety, która napisała parę słów prawdy o „demonstrantach”. Ostatecznie spokój przywróciło kilkuset policjantów skierowanych w rejon zajść.

Przyszła pora na podsumowanie strat. Prawdziwa rewolucja potrzebuje męczenników, ale poszukiwania ofiar policyjnego terroru i brutalności homofobów dały mikre rezultaty. W Powstaniu nie odnotowano ani jednego nieboszczyka. Któryś z zadymiarzy demonstrował szwy na kolanie - jakoby efekt uderzenia policyjną pałką. Inny skarżył się, że przytrzaśnięto mu dwa palce w drzwiach od radiowozu. Natomiast siły porządkowe tylko podczas pierwszej nocy zamieszek miały czterech ciężko rannych funkcjonariuszy, jeden z nich stracił oko.

Pokaźne były straty materialne, jako że „powstańcza” dzicz niszczyła i podpalała ile wlezie. W nastrojach martyrologicznych pokazywano „zgliszcza Stonewall”, choć przecie mordownię zdemolowali sami sodomici, próbując wykurzyć z niej policjantów.
 

Symptomy choroby

Media początkowo nie poświęciły wiele uwagi burdom w Nowym Jorku.

Jeśli już, pisano w tonie szyderczym, a nawet dosadnym o „rozwydrzonych ciotach”, które pokazały wszystkim swego „focha”. „Protestem” nie byli zachwyceni przede wszystkim zwyczajni homoseksualiści, nieobnoszący się ze swymi skłonnościami, jako że nie chcieli być kojarzeni z agresywnymi dewiantami napastującymi policję i przechodniów.

Zaiste, nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł przewidzieć, że pijackie ekscesy z udziałem złodziei, prostytutek i innych osobników eufemistycznie określanych mianem „nizin społecznych” zostaną awansowane do rangi powstania uciśnionych; że dewastacje, podpalenia, rabunki i oślepienie funkcjonariusza policji staną się tematem heroicznych klechd. Niestety, późniejszy rozwój wypadków niejednemu mógł nasunąć myśl, iż nieco zapomniane orzeczenie Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego z 1952 roku, uznające homoseksualizm za socjopatyczne zaburzenie osobowości, mogło być oparte na mocnych podstawach.

Oto w rocznicę zamieszek ulicami Nowego Jorku, Chicago, Los Angeles i San Francisco przeszły marsze „dumy gejowskiej”. Potem celebrowanie obchodów zajść stało się modne na całym świecie. W miarę jak imprezy tego typu zyskiwały na popularności, coraz baczniejszą uwagę zwracali na nie politycy. W 1999 roku prezydent Bill Clinton, aby przypodobać się środowisku LGBT, ogłosił czerwiec Miesiącem Dumy. Niedługo potem Stonewall włączono do Narodowego Rejestru Zabytków Historycznych. Clintona próbował przelicytować prezydent Barack Obama, wpisując Stonewall na listę Pomników Narodowych.

Od dobrych kilku lat trwały intensywne przygotowania, by „godnie” uczcić 50. rocznicę zadymy w nowojorskiej spelunie. Oprócz spędu przedstawicieli odmiennych orientacji seksualnych, obchody mają obejmować również imprezy, noszące szumne miano programów kulturalnych i edukacyjnych. Nie przewidziano dodatkowych atrakcji w rodzaju podpaleń, rabowania sklepów ani wydłubywania oczu policjantom z „obyczajówki”. Świadectwem naszych czasów było rytualne samopokajanie nowojorskiej policji, która ustami swego przedstawiciela uroczyście potępiła nietolerancyjną postawę dawnych stróżów prawa, usiłujących nikczemnie zakłócić funkcjonowanie mafijnej mordowni.
 
Duma

Kiedy „ chwała Stonewall” zaczęła przynosić wymierne korzyści jej uczestnikom, przypomniano sobie o innych przykładach „gejowskich dni dumy”.

Ustalono, że pierwszym zrywem uciskanej mniejszości była insurekcja w kawiarni  „Cooper Do-nuts” w Los Angeles w maju 1959 roku. Miejscowi gliniarze zatrzymali tam kilka osób, których prezentowana płeć nie zgadzała się z wpisaną w dokument tożsamości.  Gdy aresztantów wyprowadzano do radiowozu, zgromadzeni gapie obrzucili stróżów prawa kubkami kawy i śmieciami.

Jeszcze sroższe „powstanie gejowskie” wybuchło w sierpniu 1966 roku w kafeterii Comptona w San Francisco. Właściciele i pracownicy lokalu uskarżali się na transwestytów, którzy swym obscenicznym zachowaniem odstraszali klientów. Kiedy nie pomogły próby wyproszenia niechcianych gości, wezwano policję. Po jej przybyciu jakiś zboczeniec chlusnął gorącą kawą w twarz policjanta, dając sygnał do zadymy. Odmieńcy zdemolowali lokal, niszcząc meble, wybijając okna i obrzucając policjantów wszystkim, co było pod ręką.

Skoro aktyw LGBT uparł się, by czcić jakieś knajpiane burdy, tylko czekać, aż zacznie celebrować znacznie poważniejsze wystąpienia. Ot, choćby aktywizm niejakiego Earla Stevena Karra, który w maju i czerwcu 1984 roku, występując w imieniu Północno-Zachodnich Gejowskich Sił Uderzeniowych Przeciwko Publicznemu i Policyjnemu Uciskowi, dokonał 23 zamachów w Minnesocie, Illinois i Wisconsin. Mister. Karr podkładał w miejscach publicznych (w tym w okolicach katedry św. Józefa Robotnika w La Crosse) bomby rurowe wypełnione prochem, gwoździami, nakrętkami i śrubami.

- Te bomby miały wyrządzić ludziom krzywdę – orzekł szef policji z La Crosse.

Tylko dzięki partactwu zamachowca część ładunków nie eksplodowała, ale te, które detonowały raniły poważnie sześć osób. Sąd w Wisconsin uznał poczytalność bojowca Gejowskich Sił Uderzeniowych, wyceniając jego zaangażowanie na 16 lat odsiadki, do których sędziowie z Illinois dorzucili jeszcze więzienną „dychę”.

Niesprawiedliwością byłoby pominąć innego wojującego sodomitę, Nicholasa Gutierreza, który z wyszukanym bestialstwem zarżnął amerykańską katoliczkę Mary Stachowicz (zob.: Tolerancja z nożem w zębach

Cóż, jaka idea, takie powstania. A jakie powstania, taka duma.

Andrzej Solak

za:www.pch24.pl

***

Tolerancja z nożem w zębach

Od morderstwa na Mary Stachowicz minęło już przeszło 10 lat. Ten dramat nigdy nie spędzał snu z powiek aktywistom lobby pederastów ani wygadanym obrońcom praw człowieka.

Również politycy, dla których priorytetami były wskaźniki poparcia elektoratu oraz własny cukierkowy wizerunek w mediach, chyłkiem omijali tę sprawę. Sprawę Mary Stachowicz z Chicago, amerykańskiej katoliczki polskiego pochodzenia, brutalnie zamordowanej przez homoseksualistę.
 
Knebel „tolerancji”

Aktywiści stowarzyszeń „gejowskich” od wielu lat usiłowali przedstawiać osoby dotknięte przypadłością pederastii jako cierpiące ofiary społeczeństwa. Ich zdaniem „kochający inaczej” byli dręczeni, prześladowani, szykanowani na tysiące sposobów przez nienawistnych „heteryków”. To nietolerancyjne społeczeństwo miało być winne, dyskryminując ludzi ponoć „tylko pragnących realizować odmienny styl życia”.

Pojawiające się tu i ówdzie informacje o morderczych skutkach, jakie powodował ów „styl życia”, przyczyniający się choćby do rozprzestrzeniania się epidemii AIDS i w efekcie do śmierci tysięcy ludzi, również doniesienia o wielkiej „nadreprezentacji” pederastów wśród seryjnych morderców i pedofili – zamiast wywołania rzetelnej dyskusji o faktach i ich przyczynach - były z miejsca zagłuszane wściekłym jazgotem. Oponentów próbowano kneblować zarzutami o propagowanie „faszyzmu” i „homofobii”.

Wydawało się, że wszystko to zmieni się pewnego listopadowego dnia 2002 roku, gdy pod podłogą mieszkania Nicholasa Gutierreza, 19-letniego homoseksualisty z Chicago, odkryto zmasakrowane zwłoki.

Wiara i wina
 
„Zginęła jako męczennica za wiarę” – napisał o Mary Stachowicz biskup pomocniczy Chicago Tadeusz Paprocki.

Ksiądz biskup poznał ją osobiście. Mary, matka czworga dzieci, była bardzo zaangażowana w życie swej parafii. Znajomym pozostał w pamięci obraz cichej, łagodnej kobiety, zawsze otwartej na potrzeby bliźnich.

Pewnego dnia Mary dowiedziała się o problemach kolegi z pracy, Nicholasa Gutierreza, homoseksualisty. Mary jako żarliwa katoliczka, nie zamierzała poddać się obowiązującej modzie na „tolerancję” i „polityczną poprawność”. Próbowała przekonać Nicholasa do porzucenia dewiacji, przedstawiając mu naukę Kościoła w sprawie grzechu sodomskiego i odwołując się do tradycyjnych wartości rodzinnych.

W niedzielę 13 listopada 2002 roku, po porannej Mszy Świętej, Mary odwiedziła Nicholasa Gutierreza w jego mieszkaniu. Rozmowa nieuchronnie zeszła na problemy płciowe chłopaka. Tym razem „kochający inaczej” nie chciał słuchać o grzechu, piekle i zbawieniu. Porwał za nóż…

Rodzina i znajomi Mary z niedowierzaniem przyjęli wiadomość o popełnionej zbrodni. Nikomu nie mieściło się w głowie, że ktoś mógłby skrzywdzić osobę tak dobrą i łagodną. „To tak, jakby ktoś strzelił nam prosto w serce!” – szlochała w rozmowie z dziennikarzami pani Coleman, przyjaciółka zamordowanej.

Morderca początkowo nie chciał zdradzić swych motywów. W końcu w śledztwie wydusił z siebie: „Tak bardzo przypominała mi matkę…”

Pani Gutierrez również nie akceptowała seksualnych preferencji swego syna.
 

Wrzask i milczenie

Wolno było żywić nadzieję, że hałaśliwi na co dzień aktywiści „gejowscy” przynajmniej teraz zamilkną. Że w obliczu takiego dramatu zwyczajnie, tak po ludzku, pozwolą spoczywać w pokoju kobiecie zgładzonej w tak okrutny sposób.

Tymczasem… nad jeszcze świeżym grobem zamordowanej rozpętała się wrzawa. Słuchając wystąpień zacietrzewionych krzykaczy odnosiło się wrażenie, że winna tragedii jest… ofiara zbrodni. Tak, zdaniem wielu to właśnie Mary Stachowicz była winna temu, że wbijano jej nóż w pierś, raz za razem! To Mary Stachowicz odpowiadała za to, że wciśnięto jej głowę w foliową torbę! To Mary Stachowicz miała ponosić odpowiedzialność za popełniony na niej gwałt…

Więcej, byli i tacy, którzy próbowali przekonywać, że Mary dokonała napaści fizycznej na Gutierreza, który zmuszony był podjąć działania w obronie własnej (!!!). Ponoć jej postępowanie było przejawem „fanatyzmu religijnego” i „nietolerancji wobec odmiennego stylu życia”...

Znaleźli się ludzie pilnie monitorujący proces mordercy oraz relacje z sali sądowej – czy aby nie są one zabarwione „homofobią”…? Odmówiono uznania morderstwa na Mary za „zbrodnię nienawiści” (tak określa się w USA czyny wynikające z uprzedzeń narodowościowych, rasowych, religijnych, płciowych itp.; występki z tej kategorii są znacznie srożej traktowane przez wymiar sprawiedliwości). Wprawdzie do „zbrodni nienawiści” może zostać zaliczona nawet słowna krytyka homoseksualistów czy innych „dyskryminowanych” – wszakże mord na katoliczce, jak się okazało, nie zasługiwał na tak surową ocenę.

Zastanawiający był niemal zupełny brak zainteresowania mediów tą zbrodnią (szczególnie, gdy porównać to z reakcją na wcześniejsze o cztery lata zabójstwo homoseksualisty M. Sheparda – z ówczesnym ogromnym rozgłosem wokół tamtej sprawy, z niekończącymi się debatami telewizyjnymi i stale ponawianymi aktami potępień). Knebel „politycznej poprawności” i strach przed łatką „homofoba” zamykały usta. Znani z ciętych komentarzy pogromcy „nietolerancji” teraz milczeli; tym razem woleli kierować wzrok w inną stronę.

 
Prawda jak kamień
 
Jeszcze stosunkowo niedawno misjonarze z narażeniem życia nieśli światło Ewangelii między dzikie plemiona pogan. Mary Stachowicz podążyła tym szlakiem, podejmując w szlachetnym odruchu walkę o duszę bliźniego dotkniętego homoseksualizmem; poświęcając własne życie dla ocalenia przyszłości swego zabójcy.

Czas pokaże, czy morderstwo na Mary było pojedynczym wybrykiem zboczeńca ogarniętego amokiem, czy też stanowi ono zapowiedź fali nowych prześladowań chrześcijan. Nienawistna kampania prowadzona wobec ofiary, która ośmieliła się skrytykować „gejowski styl życia” zabrzmiały złowrogo.

Trzeba nam pamiętać o zbrodni na Mary Stachowicz. Musimy przeciwstawiać się kłamstwom wpływowych lobbystów i modnej propagandzie.

Bo jeśli dzisiaj będziemy milczeć - to kiedyś przemówią kamienie.

 
Andrzej Solak

za:www.pch24.pl