Nietykalni

Lech Wałęsa, Jerzy Owsiak, ale też Unia Europejska, mniejszości, środowiska LGBT, feministki. To tylko część osób i środowisk z przestrzeni publicznej pod „specjalnym nadzorem” , najbardziej jaskrawe przykłady, że są równi i równiejsi. Nad owymi „równiejszymi” rozciągnięty jest parasol ochronny, który sprawia, że każdy, kto ośmiela się z nimi dyskutować czy nie daj Boże krytykować, zostaje potępiony.

Zjawisko specjalnego traktowania niektórych osób czy środowisk towarzyszy nam niemal od początku transformacji. Na przykładzie ostatnich wydarzeń z Lechem Wałęsą w roli głównej widać, że mechanizm szczególnej opieki nad postaciami i kreowania ich na narodowych bohaterów jest ciągle żywy. Znamienne, że Wałęsa jest tym bardziej kreowany na legendę, im bardziej pogrążają go dowody współpracy. Nagle, gdy władzę objęło Prawo i Sprawiedliwość, były przywódca Solidarności stał się dla części środowisk byłej Unii Wolności, jej sympatyków i wszystkich pałających nienawiścią do rządzących postacią niemal krystaliczną. Kiedyś opisywany przez „Wyborczą” podobnie jak dziś Jarosław Kaczyński przez mainstremowe media, teraz traktowany jest niemal z nabożną czcią. W jego obronie stają celebryci tacy jak Maryla Rodowicz, która wykrzykuje, że Wałęsa „był, jest i będzie wielkim przywódcą”.

Zjawisko nietykalności dotyczy nie tylko osób, ale też instytucji, inicjatyw, grup społecznych. W dalszym ciągu pod specjalnym nadzorem znajduje się Unia Europejska. Każdy, kto napisze o niej nawet kilka krytycznych uwag, jest uznawany co najmniej za eurosceptyka, a częściej za szkodnika, który chce Polskę wyrzucić z Europy. Unię w jej obecnym kształcie można albo wychwalać, albo jest się jej wrogiem.

Podobnie wygląda sprawa stosunku do WOŚP i jej inicjatora Jurka Owsiaka. Przez niektóre środowiska traktowanych niemal jak świętość. Sam Owsiak jest postacią kultową. Elity zaprogramowały społeczeństwo na jedyną właściwą postawę wobec niego – bezwarunkową gloryfikację.

Zgniłe elity


Za zjawisko parasola ochronnego w dużej mierze odpowiadają elity polityczno-kulturalne. Ich problemem jest dziś myślenie stadne, brak intelektualnej samodzielności, kierowanie się uprzedzeniami. Dziś znakiem rozpoznawczym elit jest obok bezkrytycznego wielbienia „autorytetów”, takich jak śp. Władysław Bartoszewski czy Bronisław Geremek, czczenie także niekwestionowanych „bohaterów”, jak Lech Wałęsa, oraz miłość wobec grup społecznych, jak mniejszości, feministki, do tego nienawiść do partii, z Jarosławem Kaczyńskim na czele. W gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia, czy wypowiada się polityk, dziennikarz mainstreamu, aktor czy celebryta. Każdy oświecony stara się usilnie przelicytować poprzednika w krytyce i chamstwie. Kiedy Maciej Stuhr rzuci żart ze Smoleńska, publika będzie rechotała, gdy Prokop popisze się wyrafinowanym żartem z niskiego wzrostu Kaczyńskiego, wywoła w elitach entuzjazm, gdy Maleńczuk powie „robi mi się niedobrze, kiedy patrzę na ich paskudne gęby” i dalej, że „ktoś tu powinien dostać w pysk, bo naprawdę coraz bardziej się należy”, to zapewne za chwilę znajdzie naśladowców, którzy słowa wcielą w czyn.

Wbrew prawdzie

Prawda dla elit przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Gdy okazało się, że ekspertyzy grafologiczne potwierdziły ostatecznie fakt współpracy Wałęsy, część establishmentu przyjęła do wiadomości, że współpraca była, jednocześnie snując wniosek, że nie może ona podważyć jego moralnej wielkości i zasług dla kraju. Doskonałym przykładem lansowania narracji o złym IPN-ie i pokrzywdzonym Wałęsie są słowa Ireneusza Krzemińskiego. Socjolog dwoi się i troi, by udowodnić, że Wałęsa wielkim Polakiem był (jest). Wmawia, że wprawdzie podpisał, ale się bał, prowadził przy tym „grę z ubekami”.

A przecież wiadomo, że duża część społeczeństwa ma żal do Wałęsy nie za podpisane kwity, mało kto neguje też jego rolę z początku lat 80., ale chodzi o fakt, że nie przyznał się do podpisywania. Krzemiński i inni przedstawiciele elit opiniotwórczych nie rozumieją, że dziś już mało kto kupuje opowieść o wielkim człowieku, który współpracował, by potem stać się wielkim człowiekiem. Teza ta brzmi tym bardziej niedorzecznie, że co rusz ostatnio słyszymy wypowiedzi Wałęsy, któremu z wielkości pozostało chyba jedynie ego.

Mentalność współczesnych elit doskonale opisują słowa Krzemińskiego: „W polskiej historii mamy trwały i wyjątkowo podły wątek – wątek niszczenia własnych bohaterów [...]. Te przykłady podłości tkwią w historii, ale nikt – poza historykami – nie pamięta nazwisk tych oskarżycieli”. Wypowiedź ta jest klinicznym przykładem myślenia dogmatycznego. Bohater jest bohaterem i basta. Każdy, kto podważa bohaterskość, podważa dobro narodowe. A przecież jeśli ktoś zniszczył Lecha Wałęsę, to przede wszystkim on sam. Częściowo krzywdę zrobili mu też ci wszyscy, którzy zbudowali mu pomnik za życia, utwierdzali go w jego wielkości.

Problem naszych elit polega też na tym, że potrzebują one postaci nietykalnych, by wykorzystać je do ataku na przeciwników politycznych. Doskonale pokazuje to historia Władysława Bartoszewskiego, człowieka o pięknej biografii, który jednak pod koniec życia dla wielu przestał być autorytetem – zbyt mocno zaangażował się politycznie. To on wobec obozu przeciwnego używał określeń: frustraci, dewianci psychiczni, dyplomatołki, ludzie napęczniali nienawiścią.

Nietykalni i kozły ofiarne

Nie od dziś wiadomo, że w naszym kraju nie ma symetrii w debacie publicznej. Jednych można, a nawet modnie jest obrzucać błotem. W dobrym tonie jest błyśnięcie uszczypliwością wobec Macierewicza czy Kaczyńskiego, krytyka „dobrej zmiany”, narzekanie na Radio Maryja. Jeśli ktoś zostanie takim kozłem ofiarnym dla mainstreamu, jego krytycy nie muszą się martwić odpowiedzialnością za słowa, przyzwoitością, a nieraz nawet zdrowym rozsądkiem.

Jak to się jednocześnie dzieje, że w tym samym momencie mamy w przestrzeni publicznej postacie, ruchy społeczne, których nie wolno krytykować, a nawet dyskusja o nich uważana jest za niestosowną? W pierwszej kolejności nietykalni stają się ci, którzy reprezentują wielkie idee, np. walki o wolność (jak w wypadku Wałęsy), pomagają dzieciom (Owsiak) czy grupy, którym poprawność polityczna przyznała uprzywilejowaną pozycję w dyskursie publicznym, np. różnorakim mniejszościom. Tym, którzy symbolizują „wielką ideę”, ludzie wybaczają więcej. Najlepiej dowodzą tego komentarze części byłych opozycjonistów, którzy twierdzą, że niezależnie od tego, co by się działo wokół robotnika z Gdańska, i tak pozostanie on legendą.

Z instytucjami jest podobnie – takie jak UE ucieleśniają wszak marzenia części elit i obywateli o wejściu do grona nowoczesnych Europejczyków. Gdy ktoś ośmieli się spojrzeć na nią krytycznie, traktowany jest jak intruz, który chce owe marzenia zniszczyć. Cóż, nietykalni jeszcze stosunkowo niedawno nie czuli się tak dobrze jak obecnie. Są niezbędni politycznej opozycji, która buduje na nich mit przeciwko władzy. Nie jest tajemnicą, że Lech Wałęsa został otoczony tak rozległym parasolem ochronnym dopiero wtedy, gdy wszedł na ścieżkę wojenną z PiS-em. Wcześniej był nieraz ostro krytykowany przez środowiska, które dziś niemal noszą go na rękach.

Poszukiwanie bohaterów jest naturalną potrzebą człowieka. Dziś jest to zadanie obarczone sporym ryzykiem, wręcz niewykonalne. Z pewnością mimo wszystko szkodliwe jest tworzenie fałszywych wzorów, plastikowych ideałów. Nie wydaje się jednak, by „budowniczych” tych piaskowych konstrukcji to szczególnie interesowało.

Leszek Galarowicz

za:niezalezna.pl/94309-nietykalni