Krok po kroku. Tomasz Bieszczad-Pic i fotomontaż

Przed końcem zeszłego roku przybyło medialnych doniesień, które – nie pierwszy przecież raz – rozbudziły w ludziach pierwotny lęk przed tzw. „końcem świata”. Ostatnio wybitnie podsycił je (choć była to „tylko rozrywka”!) film Rolanda Emmericha pt. „2012”. Reżyser zaprzągł do pracy legiony specjalistów od plastyki komputerowej, dzięki czemu zagłada Ziemi – spowodowana nagłym zwiększeniem aktywności Słońca i całkowitym roztopieniem wnętrza naszej planety – wygląda w filmie przekonywująco i efektownie. Efekt ich pracy jest rewelacyjny, a cztery ucieczki głównych bohaterów (jedna: samochodem z centrum Los Angeles i trzy samolotami: z lotniska Los Angeles, parku Yellowstone i z lotniska w Las Vegas – ta ostatnie transportowym Antonowem) zapierają dech w piersiach, podobnie jak lądowanie wspomnianym Antonowem na lodowcu w Himalajach.
Aby przekonać się „organoleptycznie”, jak bardzo bałamutne i z gruntu manipulatorskie są quasi-eschatologiczne spekulacje, na których oparto scenariusz filmu, będziemy musieli trochę poczekać: mianowicie do grudnia 2012 roku, kiedy to nadejdzie Sylwester i „koniec świata” (kolejny już raz) zostanie oficjalnie odwołany w TVN24, Super Stacji i w różnych tabloidach – tych samych, które dziś trudnią się jego przepowiadaniem i na nim zarabiają. Wspomnicie moje słowa!
Sytuację mamy bowiem dziś taką, że szerokie masy odbiorców, uzależnione od medialnej papki i przez nią inspirowane, silniej niż kiedykolwiek zaimpregnowane są na przejawy zdrowego rozsądku. Z ochotą łykają każdą medialną bzdurę, byleby tylko zaspokajała ich głód sensacji, potrzebę iluzji i skłonność do narcyzmu. Jawne oszustwa intelektualne przyjmowane są z pełną wiarą, bo nikt już nie przejmuje się tym, że spod etykietek: „rozrywka”, czy „wolność spekulacji intelektualnych” wyziera prostacka manipulacja, żądza zysku, korporacyjny interes oraz – last, but not least – chęć dołożenia „tym wstrętnym katolikom”… 
Zapytajcie pierwszego lepszego znawcę historii Indian, a powie wam, że w czasie, gdy w Europie Szekspir pisał „Hamleta”, to w Ameryce Południowej plemiona Majów toczyły między sobą krwawe, barbarzyńskie wojny (por. choćby film Mela Gibsona „Apocalypto”). Walki te skutkowały niekiedy zagładą całych plemion. Nic więc dziwnego, że praca nad kamiennym kalendarzem, w jednej z indiańskich osad Majów, mogła zostać zarzucona. To trochę tak, jakby dzisiaj niemiecki wydawca wycofał pewnego pięknego dnia kapitał ze swojej gazety w Polsce, a bezrobotni nagle dziennikarze poszliby do pośredniaka szukać pracy i zostawiliby komputery z nieukończonymi artykułami opisującymi wizję Polski pod rządami Donalda Tuska za 10 lat… Czy dla jakiegoś przyszłego badacza zaginionych cywilizacji byłby to powód do wieszczenia zagłady całej planety?
Niestety dopiero w styczniu 2013 roku zobaczymy miny tych wszystkich nawiedzonych sekciarzy i astrologów, badaczy pogańskich artefaktów: stręczycieli strachu i zwykłych wydrwigroszy – którzy od paru lat trudnią się produkcją medialnych kitów o „końcu kalendarza Majów”. Wiem, jakie to będą miny: bezczelnych niewiniątek, które – złapane za rękę na kłamstwie – usiłują nam wmówić: „Przecież to była tylko fikcja, gra intelektualne, zabawa w hipotezy”. Tak jest: fikcja, ale kasa za nią była realna. Tak: zabawa, ale zwiedzenie i odstępstwo tysięcy naiwnych – jak najbardziej skuteczne i niszczące. Te miny niewinnych tupeciarzy, przyłapanych na oszustwie i usiłujących odwrócić kota ogonem, znamy aż za dobrze z telewizyjnych ekranów.
Ale warto poczekać, bo obraz Rolanda Emmericha „2012” będziemy w roku 2013 (i w latach następnych) oglądać z takim samym pobłażliwym uśmiechem, z jakim dziś oglądamy np. film „Ucieczka z Nowego Jorku” (niedawno emitowany w telewizji). Akcja tej, nakręconej w 1981 roku fabuły, rozgrywa się w roku 1997. Bohater (Kurt Russel w roli dzielnego zabijaki) zostaje wysłany z misją ratunkową na Manhattan (który władze USA zamieniły w jedno wielkie więzienie federalne, odizolowane od reszty Nowego Jorku murem i zasiekami). Ma tam odnaleźć… prezydenta USA, którego samolot musiał awaryjnie wylądować, a sam prezydent dostał się w ręce gangu, który niepodzielnie rządzi Manhattanem. Dla osiągnięcia celu Russel dociera paralotnią na jeden z wieżowców WTC. Dziś wiemy, że Manhattan nie stał się więzieniem i że już nikt nigdy nie wyląduje lotnią na wieżowcu WTC… Ale czy było to do pomyślenia, gdy „Ucieczkę…” kręcono w 1981 roku?
Czymś zgoła innym jest oglądanie dzisiaj wież WTC w obyczajowym filmie, którego akcja toczy się w końcu XX wieku (gdy wieżowce jeszcze stały), a czymś innym – w filmie zrealizowanym w 1981 roku, który u progu drugiej dekady XXI wieku usiłuje nam opowiadać bajkę o roku 1997. Gdzieś w tle słychać dyskretny, złośliwy chichot. To Historia wyśmiewa się z ludzkiego zamiłowania do futurologii.
Podobna sytuacja zachodzi w związku z popularnymi wyobrażeniami na temat fenomenu UFO, do dziś żywego i eksploatowanego przez kulturę masową. Wyobrażenia te zdefiniował na całe dziesięciolecia „kultowy” film Stevena Spielberga „Bliskie Spotkania Trzeciego Stopnia” z roku 1978. Było to dzieło od A do Zet fałszywe i manipulatorskie. Dziś możemy również powiedzieć, że bardzo (ale to bardzo) szkodliwe. Film przedstawiał przybyszy z Kosmosu jako wspaniałych filantropów: bo nie dość, że zwracają Ziemi pilotów i marynarzy (których uratowali z głośnych w swoim czasie katastrof), to jeszcze zwracają ich w ogóle nie postarzałych, jakby tamci przez minione dziesięciolecia siedzieli w jakiejś cudownej lodówce, w której czas nie płynie. Film sugerował, że Kosmici znają lekarstwa na wszystkie nasze choroby, łącznie z rakiem i starością, i że są dla nas dobrzy: przylecieli tu po to, by nam te wynalazki podarować i dać szczęście. Film „pozował na realizm”, antycypując spodziewany kontakt z Kosmitami (zwłaszcza wobec mnożących się wtedy doniesień o ich wizytach na Ziemi) i sugerował wprost, że taki kontakt niedługo nastąpi. Albo że być może już nastąpił, tylko na razie tajne służby USA nie zdradziły ludziom tej tajemnicy, w obawie przed reakcją Breżniewa i Mao.
Gdyby ta UFO-hipoteza miała choć pozór prawdy, a Spielberg traktowałby ją rzeczywiście serio, to dziś (po 30. latach od powstania „Bliskich Spotkań…”), powinien kręcić wyłącznie filmy o życiu na Ziemi doskonale urządzonej przez Dobrych Wujków z Kosmosu. A tak nie jest. Spielberg kręci różne filmy i nie są one „utopijne”.  Gołym okiem widać bowiem, że sprawy na Ziemi nie idą w kierunku utopii. Świat jest nadal niesprawiedliwy, zakłamany (ostatnio nawet bardziej), świńska grypa jeszcze niedawno szalała w najlepsze, szczepionki są nadal nieskuteczne i „częściowo trujące”, a ponadto – zmierzamy raczej w stronę autorytaryzmu, niż w kierunku „dalszych postępów demokracji”. Co ciekawe – ludziom to chyba odpowiada. Nie wspomnę już o dzisiejszej refleksji na temat UFO, która skłania się raczej ku demonicznej genezie tego zjawiska.
Lepiej zatem nie wierzyć – na słowo – filmowcom i innym medialnym prestidigitatorom, nawet tak zdolnym jak: Emmerich, Zemeckis, Cameron, Lucas, czy Spielberg. Nie warto wierzyć ani w Dobrych Wujków z Kosmosu, ani w – przepowiadaną przez ich katastrofistów – zagładę Ziemi i odrodzenie rasy ludzkiej, które Emmerich lokuje w Afryce. Kontynent ten w filmie „2012” staje się Nową Ziemią (gdy już rozpirzona została cała reszta planety). Pewnie, że Afrykanom – w ramach sprawiedliwości dziejowej – to by się należało za lata niewoli i eksploatacji ich ziem przez białego człowieka, ale „2012” to przecież „tylko rozrywka” i wróżenie z fusów, oparte na para-naukowych hipotezach, choć perfekcyjnie zrealizowane i podlane sosem katastroficznej egzaltacji…
Lepiej też mieć silne nerwy, zdrowy rozsądek i nie ulegać naiwnym wzruszeniom. Podobnie jak w „Nową Ziemię”, kalendarz Majów i dobroć Kosmitów, tak samo nie warto wierzyć w inne mity współczesnej cywilizacji masowej i odróżniać je zdroworozsądkowo od rzeczywistości.
Szczęścia i stabilizacji psychicznej na zastąpi nam wiara w „humanitarną bezinteresowność” szczepień, w gazy cieplarniane, w maltretowane laptopy, w to, że „goryle są z nami blisko spokrewnione”, a także w sondaże i liczne inne fotomontaże, których ostatnio tak wiele podaje się do wierzenia. Dzisiejszy człowiek, którego „uszy świerzbią” tak bardzo, że całkowicie oddaje je do dyspozycji nowych generacji kłamstwa i plotek, jednocześnie skwapliwie zapomina o Objawieniu i zdrowym rozsądku. Mając prawdziwą duchowość na wyciągnięcie ręki, wytęża wzrok w stronę szklanej kuli. A miłosiernego Ojca traktuje jak dobrego wujka z Ameryki, ustawiając Go na równi z innymi bóstwami służącymi do zaspokajania potrzeb: z Kosmitami, kartą kredytową, Dodą, karierą, nowym autem, horoskopami, Hare Krishną… etc, etc…
I chętniej uwierzy w fusy, niż w owoce postu. Skutków tej masowej wiary doświadczamy wszyscy aż do bólu, codziennie. Smacznego!  
Tomasz Bieszczad