Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Dr Martin Bożek - Demokracja kontrolowana

Zamykanie ludziom ust tylko dlatego, że krytykują rządzących, to dowód na to, że politycy Platformy Obywatelskiej boją się aktywności społecznej. Bo co się stanie, kiedy ta aktywność przyniesie alternatywę wobec aktualnej sceny politycznej? Lepiej nie ryzykować. I zamiast pluralizmu politycznego zafundować obywatelom... cenzurę prewencyjną. Rzecz jasna, w imię obrony wolności i demokracji (kontrolowanej).

Ministerstwo Spraw Zagranicznych donosi na o. Tadeusza Rydzyka do Stolicy Apostolskiej. W imię odpowiedzialności za słowo. Krytyka rządzących ma przecież swoje granice. I nikomu nie wolno ich przekraczać. Na takim stanowisku stoi szef polskiego MSZ i stąd reakcja na słowa dyrektora Radia Maryja. Mobilizacja opinii międzynarodowej w tej sprawie to oczywiście przejaw dojrzałości politycznej polityków PO.

A przecież formułowanie nawet bardzo ostrych ocen i postulatów pod adresem systemu panującego w danym państwie to rzecz normalna w demokracji. Ba! Co więcej, rządzący w imieniu tego systemu mają obowiązek udzielić na te oceny i postulaty odpowiedzi. Ale nie śląc noty dyplomatyczne do innych państw. Tylko prowadząc dyskurs z obywatelami. A nade wszystko umożliwiając im wyrażanie poglądów. Nawet najbardziej krytycznych. Bo przecież czym innym jest atakowanie zjawiska, a czym innym znieważanie lub nawoływanie do stosowania przemocy wobec przeciwników politycznych. Przecież w wypowiedziach, które stały się asumptem do działań resortu spraw zagranicznych, nie ma mowy o eksterminacji grup ludności np. poprzez dorzynanie watahy. Jest tylko ocena stanu demokracji w Polsce. A raczej jej braku. Z którą można się zgadzać lub nie. Nic więcej.
Swoją drogą ciekawe, gdzie MSZ wysłało notę dyplomatyczną, kiedy na Florydzie w USA posądzany przez opozycję o kontakty ze światem przestępczym Mirosław Drzewiecki z tupetem stwierdził, że "Polska to dziki kraj". Do Waszyngtonu?

Rodem z PRL

Władza nie może ograniczać pluralizmu politycznego. To nie tylko kwestia przyzwoitości polityków. To zasada, od której wyjątki muszą być ściśle reglamentowane. Inaczej zamiast demokracji pojawi się ręczne sterowanie, czyli demokracja kontrolowana. A to już przerabialiśmy. I nie wyszło nam na dobre. Pluralizm polityczny jest jednym z warunków dobrego funkcjonowania demokracji. Bez tej podstawy trudno mówić o budowaniu społeczeństwa obywatelskiego. I o aktywności obywatelskiej, a co za tym idzie - o partycypacji obywateli w mechanizmach sprawowania władzy. Zapominać o tym, a już świadomie ograniczać pluralizm w życiu publicznym, to rezygnować z demokracji. Tymczasem rząd Platformy Obywatelskiej podejmuje często działania zmierzające właśnie do niszczenia polskiej demokracji i procesu budowy społeczeństwa obywatelskiego. Ekipa Donalda Tuska likwiduje pluralizm w imię partykularnych interesów partyjnych i interesów tych, bez poparcia których trzymać steru rządów nie może. A w konsekwencji swych działań przekształca demokrację w partyjną oligarchię. I to za pomocą metod... rodem z PRL!

Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego w internautów

Zamknięcie strony internetowej AntyKomor.pl przy pomocy funkcjonariuszy ABW to kolejny przykład działań, o których mówimy. Jakim prawem? Prawem instrukcji! Czyli na podstawie polecenia przełożonego, zatwierdzonego przez prokuratora.
To nic, że trudno jest znaleźć podstawę prawną takich działań w ustawie o ABW. Przecież przestępstwa, którego można by się próbować doszukiwać w zachowaniach autora AntyKomora, nie ma w katalogu przestępstw ściganych przez ABW. Agencja zajmuje się rozpoznawaniem i wykrywaniem przestępstw godzących w bezpieczeństwo państwa, a nie wszystkich czynów opisanych w rozdziale XVII kodeksu karnego. Gdyby chodziło o przygotowania do zamachu stanu lub szpiegostwo, to sprawa byłaby jasna. Ale tu w grę wchodzi ewentualnie art. 135 kk, czyli publiczne znieważanie prezydenta. A w sprawie o takie przestępstwo funkcjonariusze ABW mogliby wykonywać czynności dochodzeniowo-śledcze, jeśli "obraza prezydenta" łączyłaby się z zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa. Tymczasem tak nie było. Przynajmniej nic takiego nie wynika z oficjalnego oświadczenia ABW. Jak ten prosty fakt mogła przeoczyć prokuratura, która wydała postanowienie o przeszukaniu. I zleciła jego wykonanie funkcjonariuszom ABW. Przecież powinna ocenić wcześniej właściwość ABW w całej sprawie. Agencja też powinna na to zwrócić uwagę, ponieważ jest obowiązana przestrzegać z urzędu swojej właściwości. Ale jak widać, można i bez podstawy prawnej. Jak trzeba, to trzeba. Zresztą komu działania służb specjalnych bez podstawy prawnej dzisiaj przeszkadzają? Ani prokuraturze, ani premierowi, ani sejmowej większości rządowej.
A przecież największy zarzut PO kierowany pod adresem rządu Jarosława Kaczyńskiego był taki, że jest to rząd budujący państwo policyjne. Że w imię walki z układem i korupcją oraz przestępczością sięga po środki antydemokratyczne, które godzą w wolność jednostki. A żaden cel, nawet najszlachetniejszy, nie może uświęcać takich metod. Minęło kilka lat i rząd, którym kieruje Donald Tusk, stosuje metody charakterystyczne dla... państwa policyjnego. Bo jak inaczej nazwać nasyłanie na ludzi myślących inaczej niż zwolennicy PO funkcjonariuszy ABW? To pytanie z grupy pytań retorycznych.
Ale prężenie muskułów przy pomocy funkcjonariuszy ABW to nie jedyne metody policyjne, którymi posługuje się premier Tusk.

Zakazami stadionowymi w kibiców

Tak samo jest z zakazami stadionowymi, którymi posługują się wojewodowie rządu PO. A czynią to na podstawie przesłanek faktycznych, co najmniej wątpliwych. Ale po kolei.
Wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski 5 maja br. mówił tak: "To decyzja w imieniu tych wszystkich, którzy chcą, aby mecze były sportowym świętem, a nie popisem grup chuligańskich. Pierwszy raz otrzymałem negatywną ocenę policji, pierwszy raz wydałem taki zakaz".
Dalej w komunikacie urzędu wojewódzkiego, gdzie cytowana jest wypowiedź Kozłowskiego, można przeczytać: "Decyzję o wyłączeniu publiczności na meczu wojewoda mazowiecki podjął na podstawie ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych z 20 marca 2009 roku".

Wobec powyższego jasne jest, że wydanie zakazu stadionowego odbywało się w reżimie ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych. To z kolei oznacza, że ocena policji, na którą powołuje się Kozłowski, to w istocie opinia. Policja wydaje ją na podstawie lustracji stadionu oraz na podstawie przedłożonych przez organizatora meczu dokumentów i informacji. Wiadomo, że opinia policji była pozytywna. Do zmiany jej stanowiska w sprawie bezpieczeństwa na stadionie Legii doszło 5 maja br. W tej sytuacji pojawia się zasadnicze pytanie: czy przed tą datą policjanci dokonali lustracji stadionu Legii? A może organizator meczu przedstawił nowe dane, które uzasadniały zmianę stanowiska policji? Tak czy owak wojewoda mazowiecki mógł podjąć decyzję o zakazie stadionowym tylko "w przypadku negatywnej oceny stanu bezpieczeństwa i porządku publicznego w związku z planowanym meczem". Takiej oceny mógł zaś dokonać albo na podstawie własnej analizy, albo na podstawie oceny stołecznej policji. Jak wynika z wypowiedzi Kozłowskiego, była to ocena policji. A ta powinna być pochodną opinii wydawanej przez policję na podstawie ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych, jeśli poważnie traktować cytowany powyżej komunikat urzędu wojewódzkiego. W innym wypadku ocena policji i decyzja wojewody mazowieckiego wzięły się dosłownie z sufitu. I to ten "sufit" na nich spadł tuż po tym, jak dzień wcześniej, w czwartek, Donald Tusk zapowiedział, że "(...) można spodziewać się decyzji wojewodów - mazowieckiego i wielkopolskiego - w sprawie ewentualnego zamknięcia dla publiczności stadionów Legii Warszawa i Lecha Poznań".
Po czym dodał: "(...) Wszędzie tam, gdzie policja będzie wnosiła o zamykanie stadionów i odbywanie meczy bez udziału publiczności ze względu na bezpieczeństwo, ład i porządek, tam wojewodowie będą taką decyzję podejmować".
W państwie policyjnym PiS z chuligaństwem na stadionach walczono za pomocą tego, co autorytety z dziedziny kryminologii (i to te, które z całą pewnością z PiS nic wspólnego nigdy nie miały) nazywają nieuchronnością kary. Czyli tzw. trybem przyspieszonym i sądami "stadionowymi", które szybko obrońcy praw człowieka spod znaku PO okrzyknęli sądami kapturowymi. A chodziło tylko o odpowiednią reakcję w ramach tego, co nazywa się polityką karną. Dzisiaj, kiedy rząd Tuska sięga po zakazy administracyjne, obrońcy praw człowieka milczą. Sąd "stadionowy", korzystający z przymiotu niezawisłości, był dla nich synonimem państwa policyjnego. Zakazy administracyjne, do których stosowania w walce ze stadionowym chuligaństwem nawołuje premier Tusk, są w porządku. Demokracja nie jest zagrożona. I jak tu nie wierzyć w przysłowia ludowe. A przynajmniej to, które słyszymy od dziecka: "Co wolno wojewodzie, to nie tobie... (moherowy) smrodzie".

Psychiatrami w Kaczyńskiego

Decyzja o badaniach psychiatrycznych, które zarządził wobec Jarosława Kaczyńskiego warszawski sąd (a więc też władza, tylko sądownicza), budzi szereg wątpliwości. I poza wątpliwościami o charakterze politycznym są to nade wszystko wątpliwości natury prawnej.
Decyzja warszawskiego sądu oznacza bowiem, że w procesie, jaki wytoczył Jarosławowi Kaczyńskiemu Wiesław Kaczmarek, istnieją pewne istotne okoliczności wymagające wyjaśnienia. I są to okoliczności, które mają znaczenie dla rozstrzygnięcia sprawy. To po pierwsze. A po drugie - które mogą być rozwiane tylko w drodze takich właśnie badań. Przecież po to w procesie karnym powołuje się biegłych, także biegłych psychiatrów. Poza wszystkim badania psychiatryczne w takim procesie wchodzą w grę, gdy istnieją wątpliwości co do poczytalności oskarżonego. Wątpliwości muszą być przy tym "uzasadnione", czyli mieć oparcie "w konkretnych okolicznościach ustalonych w sprawie" (uchwała SN z 16.06.1977 r., VII KZP 11/77). I tutaj pojawia się zasadnicza wątpliwość dotycząca podstaw prawnych i faktycznych decyzji warszawskiego sądu. A nie poczytalności prezesa PiS.
Jak wynika bowiem z publicznych wypowiedzi samego Janusza Kaczmarka, proces tak naprawdę się jeszcze nie zaczął. Akt oskarżenia trafił do sądu i dalej w sprawie nic się nie działo. Przynajmniej jeśli idzie o ustalanie faktów i przeprowadzanie dowodów. Do tej pory sąd tym się nie zajmował. A zatem jego decyzja nie może mieć oparcia w okolicznościach ustalonych w sprawie. Więcej nawet. Ta decyzja jest podjęta w oderwaniu od przedmiotu procesu. Bo jak inaczej skomentować to, że powodem jej podjęcia są wypowiedzi medialne Jarosława Kaczyńskiego, korespondencja sądu z prezesem PiS oraz dokumentacja medyczna. Czyli okoliczności w ogóle ze sprawą niemające nic wspólnego.

A warto przypomnieć, że sprawa dotyczy publicznego nazwania Janusza Kaczmarka przez Jarosława Kaczyńskiego agentem śpiochem. Określenie cztery lata temu w ten sposób swojej osoby Janusz Kaczmarek uznał za pomówienie, a przy okazji za złamanie art. 212 kk. I korzystając z tego przepisu, który powszechnie uważany jest za relikt minionych czasów, oskarżył Jarosława Kaczyńskiego. Jak przystało przy tym na człowieka szlachetnego, Kaczmarek domaga się tylko przeprosin. Nie chce widzieć prezesa PiS za kratkami. Ale tutaj pojawia się pewien problem. Aby bowiem doczekać się w końcu tych przeprosin, Janusz Kaczmarek musi swoich racji dowieść przed sądem. Musi przedstawić dowody na poparcie swojej tezy, że nazwanie go agentem śpiochem było na tyle uwłaczające, iż poniżyło go w oczach opinii publicznej i naraziło na utratę zaufania. A to jednak może okazać się trudne. W szczególności po tym, jak cała Polska widziała, jak Kaczmarek znikał za drzwiami jednego z apartamentów hotelu Marriott w lipcu 2007 roku. I nie ma znaczenia, czy wychodząc z tego apartamentu, miał krawat, czy go nie miał.

Autor jest prawnikiem, wykładowcą na wyższych uczelniach. W latach 2005-2009 był dyrektorem jednego z zarządów Centralnego Biura Antykorupcyjnego.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.