Klęska kościelnych ugodowców

Polityka podlizywania się władzy, wspierania rządu i unikania jakichkolwiek z nim konfliktów, jaką proponowała część hierarchów, poniosła fiasko. Rząd Tuska nie tylko lekceważy Kościół, ale też znalazł skuteczną metodę, by pozbawić go autorytetu i skłócić ze społeczeństwem. A to może być o wiele bardziej niebezpieczne niż wulgarny antyklerykalizm Palikota.
Donald Tusk zaczynał jako polityk silnie antyklerykalny. I choć w latach 90. jego partię wspierał swoim autorytetem i nazwiskiem ks. Józef Tischner, to w niczym nie zmieniało to antykatolickiego – zarówno w myśleniu o państwie i społeczeństwie, jak i moralności – nastawienia Tuska. Jednak na krótko przed wyborami roku 2005 nadeszło nawrócenie. W wywiadach udzielanych w tym czasie różnym dziennikarzom (także mnie) Tusk opowiadał o tym, że gdy córka dorasta, każdy mężczyzna staje się konserwatystą. Mniej więcej w tym samym czasie lider Platformy Obywatelskiej zawarł po wielu latach związku cywilnego ślub kościelny. I zaczął bywać na katolickich salonach, na które wprowadzał go świetnie je znający Tomasz Arabski.
Nie-święte przymierze
Przybranie szat „nawróconego” okazało się, nie ma co ukrywać, niezwykle skuteczne. Abp Tadeusz Gocłowski wspierał całym sercem pomorską PO, a w czasie rozmów nad powołaniem rządu PO-PiS o czym zaświadczał Kazimierz Marcinkiewicz, wręcz naciskał na polityków Prawa i Sprawiedliwości, by ci ustępowali jego ulubionej partii. Nie inaczej było w Krakowie, gdzie kard. Stanisław Dziwisz organizował rekolekcje tylko dla polityków PO, przyjmował – przeważnie krótko przez wyborami – kandydatów tej partii i sympatycznie się o nich wyrażał. Politycy PiS też byli – trzeba przyznać – przyjmowani, ale tak się dziwnie składało, że raczej w takich terminach, które uniemożliwiały zrobienie wokół tego medialnego szumu.
Ugadywanie się (to najdelikatniejsze określenie, jakiego można użyć) nabrało rozpędu po roku 2007, gdy PO wzięła władzę. Jej politycy wysyłali listy do proboszczów, zapewniając o tym, jak mocno będą promować katolickość, a część biskupów dawała się kupić na te slogany. W Warszawie np., choć kardynał Kazimierz Nycz unikał jasnych, publicznych deklaracji politycznych, to już w czasie spotkań z księżmi nie ukrywał swoich sympatii i sugerował, która z partii jest bliższa jego sercu. Nie inaczej można było zinterpretować kazania Prymasa Polski abp. Józefa Kowalczyka, który niekiedy zupełnie wprost wspierał partię rządzącą i krytykował Prawo i Sprawiedliwość.
Wszystko to miało, poza wymiarem osobistych sympatii, także inne przyczyny. Kościół hierarchiczny starał się zawsze dobrze żyć z kolejnymi rządami. I wyjątkiem nie byli nawet postkomuniści (specjalistą od nich był abp Sławoj Leszek Głódź), o których część duchownych (także bliskich episkopatowi) mówiła otwarcie, że „interesy załatwiało się z nimi o wiele skuteczniej niż z prawicą”. I podobnie było także z rządem Donalda Tuska. Ustępstwa, wyrazy sympatii pomagały w załatwianiu rozmaitych interesów. Problem polega tylko na tym, że w pewnym momencie nastąpił zwrot akcji i Donald Tusk postanowił wykorzystać owe ustępstwa, a także wcześniejsze – wcale nie zawsze uczciwe interesy – do zniszczenia autorytetu instytucji, która mogła mu zaszkodzić.
Rozkładanie Kościoła
Przełomem stała się, jak w przypadku wielu innych rzeczy, katastrofa smoleńska. To ona pokazała, że Kościół – niezależnie od tego, że zachodzą w Polsce procesy laicyzacyjne – nadal jest potęgą moralną. On ma władzę symboliczną nad umysłami Polaków, to jego język kształtuje naszą narrację polityczną i etyczną. Silne symboliczne powiązanie katastrofy smoleńskiej z katolicyzmem (data, miejsce – gdy spojrzeć na nie z perspektywy człowieka wierzącego – niosą ze sobą pewne przesłanie) sprawiało też, że Donald Tusk i jego ekipa musieli znaleźć metodę na osłabienie tego powiązania, tak, by moralnego autorytetu Kościoła nie dało się wykorzystać w walce o prawdę.
I udało mu się to. Zgrabne wrzucenie najpierw przez ks. Kazimierza Sowę, a dopiero później przez prezydenta Bronisława Komorowskiego postulatu usunięcia krzyża z Krakowskiego Przedmieścia i rozpętana wokół tego pomysłu burza była pierwszym mistrzowskim posunięciem na tej drodze. Skuteczna okazała się gra na wewnętrzny podział Kościoła, którą niestety ułatwiło kilka niefortunnych wypowiedzi także samego prezesa PiS, choćby tej o krzyżu, jako substytucie pomnika. W ciągu kilku tygodni udało się doprowadzić do sytuacji, w której Prymas Polski gromił polityczne wykorzystanie krzyża, a abp Andrzej Dzięga bronił jego obecności. Największym sukcesem tego okresu było jednak wciągnięcie metropolity warszawskiego w grę wokół krzyża. Posłanie księdza, by ten przeniósł krzyż z Krakowskiego Przedmieścia, ale także wypowiedzi kanclerza kurii warszawskiej, który przekonywał, że ulica nie jest miejscem do modlitwy, i wreszcie naciski na warszawskich księży, by ci nie modlili się czy nie pomagali duszpastersko osobom pod krzyżem – trudno było interpretować inaczej niż jako grę na warunkach dyktowanych przez Platformę Obywatelską. Szczytem ustępstw było zaś odrzucenie (nikt specjalnie nie ukrywał, że pod naciskiem prezydenta) kandydatury ks. płk. Sławomira Żarskiego na biskupa polowego i mianowanie na to stanowisko ks. Józefa Guzdka, niemającego jakichkolwiek związków z wojskiem.

Jasny sygnał Tuska
Wszystko to miało pomóc w dogadywaniu się z rządem, w osiąganiu doraźnych celów politycznych czy społecznych, niezrażaniu do siebie partii rządzącej. Teraz wiemy już jednak, że nie pomogło. Niezwykle mocno dał to do zrozumienia Donald Tusk, gdy jeszcze przed wyborami oznajmił, że nie będzie klękał przed księżmi. Kolejnym ciosem było exposé, w którym premier zapowiedział likwidację Funduszu Kościelnego (czyli metody, w jakiej państwo polskie, i to od czasów Bolesława Bieruta, spłaca Kościołom i związkom wyznaniowym 90 proc. z tego, co im ukradło). Część hierarchów, choćby abp Stanisław Budzik, próbowało wówczas jeszcze ratować sytuację, sugerując, że Kościół jest gotowy do rozmów i wychodząc z ich propozycją.
Ale Tuskowi wcale nie chodzi o dyskusje, tylko o działania, które przyniosą doraźne korzyści finansowe, a jednocześnie skompromitują Kościół. I dlatego, zamiast rozmów prowadzi politykę faktów dokonanych, zapowiadając likwidację Funduszu bez rozmów z Kościołem, niszcząc ordynariat polowy (część kapelanów już przeszła do cywila, likwidowane są parafie i cięte wszystkie koszty), czy wreszcie lekceważąc prośbę Rady Stałej (a zasiadają w niej także kardynałowie Dziwisz i Nycz), by przyznano Telewizji Trwam miejsce na platformie cyfrowej. Skąd takie ewidentne dążenie do zwarcia? Odpowiedź jest niezwykle prosta. Tusk, a dokładniej jego zaplecze polityczne, gra na osłabienie ostatniej instytucji, która ma władzę nad sumieniami i myśleniem Polaków, a której nie kontroluje tak, jak kontrolować może media. Próba walki światopoglądowej się nie udała – Palikot na ostrym antyklerykalizmie zdobył zaledwie 10 proc. poparcia i raczej skłonił katolików do działania, niż ich osłabił – więc zdecydowano się uderzyć od strony finansowej.
A akurat na te kwestie Polacy są bardzo czuli. Proboszczowi czy biskupowi można wybaczyć wiele, ale nie skąpstwo. I właśnie na tej nucie będzie teraz grał Tusk. Wszystkie podjęte przez niego sprawy mają podtekst finansowy. Silna reakcja Kościoła (a taka być powinna, bo w przypadku Funduszu Kościelnego chodzi o zwyczajną sprawiedliwość i rozliczenie się z tego, co zostało ukradzione przez państwo) zawsze będzie mogła być przedstawiana jako pazerność, i to w sytuacji, gdy stoimy w obliczu kryzysu. W efekcie powstawać będzie podkręcany przez media obraz łasej na pieniądze instytucji, której nie można zaufać. Strategia ta na dłuższą metę może okazać się zabójcza dla Kościoła, ale także dla Polski. Może się okazać bowiem, że zabraknie nam ostatniej instancji moralnej, a ostatni wspólny nam język symboliczny czy aksjologia zostaną nam odebrane. I obawiam się, że – nawet jeśli sam Tusk nie jest tego świadomy – takie są właśnie istotne cele polityki zwarcia, którą obecnie on prowadzi.
za: http://niezalezna.pl/24248-kleska-koscielnych-ugodowcow