Dr hab. Andrzej Lewandowicz - Nabijanie w probówkę

Dezinformacja wokół in vitro jest bardziej skuteczna, bo efektem procedury jest nie zabicie, jak w przypadku „aborcji”, ale poczęcie dziecka, co z założenia wiąże się z pozytywnymi emocjami.

W retoryce aborcyjnej zachęcanie do zabicia dziecka w łonie matki opiera się na zagłuszaniu sumienia poprzez zakłamywanie rzeczywistości. Prymitywne niedorzeczności, jakoby „płód nie był człowiekiem”, padają nadal zarówno z ust utytułowanych osób zajmujących stanowiska na uniwersytetach, ulicznych feministek, genderofili, jak i innych „ludzi sowieckich”. Podobnie kampania biznesu in vitro bazuje na niskim stanie świadomości odnośnie do faktów dotyczących początków życia ludzkiego, zagubieniu w sferze moralności oraz z drugiej strony upowszechnianiu ślepej wiary w moc techniki oderwanej od granic dobra i zła.

Pogłębiać świadomość – nie dać się manipulować

Poza gronem dobrze zorientowanych co do istoty zła biotechnologię in vitro stosowaną na ludziach łatwo można przedstawić odbiorcy telewizji lub młodemu czytelnikowi „nijakich” portali internetowych jako osiągnięcie „nowoczesnej medycyny”. Nietrudno tym samym zagłuszyć istniejące nawet, choć wątłe, obiekcje moralne, których źródła na dobrą sprawę nie zna lub nie traktuje poważnie, choć obiło mu się o uszy, że Kościół jest przeciw. Do tego, jeśli dorosła kobieta nie wie, ile tygodni trwa ciąża (przypadek z życia wzięty), co może wiedzieć o genetyce i skutkach in vitro? To doskonały „target” do rozpowszechniania bezkrytycznych kłamstw!

Kto natomiast wśród osób wierzących, świadomych obowiązku posługi myślenia na miarę swoich możliwości sięgał po „Dignitas personae”, dokument Episkopatu Polski „O wyzwaniach bioetycznych, przed którymi stoi współczesny człowiek” (z 5 marca br.), czy listę świeckich medycznych publikacji załączoną do komunikatu Zespołu Ekspertów ds. Bioetycznych KEP „w sprawie manipulacji informacjami naukowymi dotyczącymi procedury in vitro” (24 czerwca br.)?

Nie są to materiały jednorazowego użytku i warto do nich wracać ! Niezbędne jest kompetentne ugruntowanie wiedzy i postaw na miarę procesu edukacji, który dokonał się w kwestii uświadamiania zła aborcji, ale niestety już nie w pełni, w kwestii zła antykoncepcji. Nic nie dociera tak głęboko, jak odpowiednio wyartykułowane i powtarzane słowa, zwłaszcza z ambony czy też podczas katechezy, pod obstrzałem prowokacyjnych pytań młodzieży. Nie zastąpi ich lektura katolickiego tygodnika, kupowanego przez nielicznych, i to z reguły najbardziej zorientowanych. Szkoda, że problem tak rzadko przewija się w kazaniach, mimo doskonałych materiałów przygotowanych przez Komisję Episkopatu Polski (jw.).

Orkiestra na uczuciach

Dezinformacja wokół in vitro jest bardziej skuteczna, bo efektem procedury jest nie zabicie, jak w przypadku „aborcji”, ale poczęcie dziecka, co z założenia wiąże się z pozytywnymi emocjami. Panowie profesorowie i doktorzy, udziałowcy „klinik in vitro” wytrawnie potrafią tym faktem manipulować. Perfekcyjnie grają na uczuciach rodziców w wystąpieniach publicznych lub na łamach prasy. Fakt, że efekt końcowy w in vitro uzyskuje się kosztem życia innych zarodków, ponadto często kosztem zdrowia poczynanych dzieci oraz zdrowia przyszłych pokoleń, jest przez nich sprawnie omijany. O zwiększonym ryzyku przenoszenia wad genetycznych milczą lub zaprzeczają istniejącym doniesieniom, a śmierć zarodków określają co najwyżej „obumieraniem”.

Bardzo nikła jest społeczna świadomość, że istota zapłodnienia in vitro polega właśnie na łamaniu naturalnych barier (in vitro to gwałt na naturze), uniemożliwiających zapłodnienie w przypadkach, które skutkowałyby różnorakimi defektami genomu.

Z medialną nienawiścią spotykają się te osoby, które odważą się zakłócić takty tej fałszywej orkiestry. Przekonał się o tym zarówno ks. abp Henryk Hoser, jak i ks. prof. Longchamps de Berier. Reakcje mediów wystawiają jednak świadectwo ich kompetencji i pokazują lęk lobby in vitro przed siłą ich oddziaływania. Mają przestraszyć innych kapłanów przed mówieniem prawdy.
In vitro stwarza sytuację „nie do naprawienia”

Choć niektórzy sądzą, że dyskutując ze zwolennikami in vitro, należy na pierwszy plan wysuwać argumenty naturalistyczne, „racjonalne”, „zdrowotne”, które ta strona ewentualnie zrozumie, nie można twierdzić, że etyka jest czymś drugorzędnym w tej dyskusji. Nawet jeśli hipotetyczny rozwój technologii wyeliminuje wszystkie techniczne ułomności procedury i jej powikłania, uzasadnienie moralne niegodziwości procedury in vitro na ludziach nie zmieni się, bo nie zmienia się istota stworzenia oraz kryteria oceny ludzkiego postępowania oparte na Dekalogu i prawie naturalnym.

Procedura in vitro jest moralnym złem, ponieważ sprzeciwia się Bogu w każdym swoim wymiarze – wyrywa prokreację z kontekstu aktu małżeńskiego (przykazanie VI: Nie cudzołóż), prowadzi do celowego zabicia zarodków w ramach zamierzonej selekcji eugenicznej (przykazanie V: Nie zabijaj), poniża godność bezprawnie zamrażanego embrionu o ontologicznym statusie osoby ludzkiej, a „Tysiące porzuconych embrionów stwarzają sytuację niesprawiedliwości nie do naprawienia” (por. „Dignitas personae”).

To nie wszystkie powody, które czynią metodę niegodziwą, na co składa się również sposób pobierania komórek rozrodczych męskich lub dawstwo gamet poza małżeństwem (zapłodnienie heterologiczne), a także „macierzyństwo zastępcze”. Zagrożenia zdrowotne dla poczętego dziecka, wady genetyczne i epigenetyczne oraz możliwość ich przeniesienia na przyszłe pokolenia to ważny, choć drugi argument, będący konsekwencją łamania prawa naturalnego.
Minister zdrowia niebezpieczny dla zarodków

Podobnie jak na wielu stronach internetowych ośrodków in vitro, aspekt etyczny skazano na niebyt również na rządowej stronie internetowej „Programu Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego na lata 2013-2016” (invitro.gov.pl). Entuzjastyczne zapewnienie ministra Arłukowicza, który albo gra ignoranta, albo nim jest, że „(…) Nałożyliśmy na realizatorów Programu obowiązek dbania o bezpieczeństwo zarodków”, jest jednym z najbardziej cynicznych kłamstw, powtarzanych jak mantra.

Jak można mówić o „bezpieczeństwie zarodków”, gdy cała procedura in vitro z założenia się jemu sprzeniewierza?


Śmierć czyha na zarodek na każdym etapie manipulacji in vitro. Obok niezamierzonego ryzyka związanego z kriokonserwacją (mrożenie/odmrażanie), diagnostyka przedimplantacyjna (PGD) nieodłącznie związana z in vitro, wprost wymierzona jest w życie „gorszych” zarodków. Stanowi selekcję eugeniczną w czystej postaci, gdyż chore zarodki na jej podstawie się odrzuca. To właśnie zwolennicy in vitro stygmatyzują dzieci, oceniając ich „jakość”, choć bezpodstawnie zarzucają Kościołowi, że to on „stygmatyzuje” dzieci poczęte z in vitro.

Czy któraś z „klinik” otwarcie przyzna, że zarodki „nierokujące” wyleje się do zlewu, bo przecież nikt nie będzie ich w nieskończoność przechowywał w termosie? A może łatwiej ich po prostu nie ewidencjonować, twierdzić, że takich tu nie było? Któż to sprawdzi, przecież minister nie będzie stał nad głową czy zaglądał do mikroskopu przez ramię…

Na stronach ośrodków in vitro, obok listy chorób, z którymi PGD ma eliminować zarodki (np. dzieci z zespołem Downa), znajdziemy eufemistyczne informacje, że „diagnostyka przedimplantacyjna służy temu, aby wszczepić tylko zarodki zdrowe, co zwiększa rokowanie ciąży”. To tak, jakby w szpitalu oznajmić pacjentom i ich rodzinom, że „szpital zajmuje się tylko tymi, którzy w miarę dobrze rokują”, tj. tylko zdrowymi. A co z chorymi? – wiadomo.

Odpowiedź dotycząca „bezpieczeństwa zarodków” na stronie rządowej jest banalna: „W jaki sposób będą chronione zarodki powstające wskutek tej metody? Zasady przyjęte w Programie ograniczają liczbę tworzonych zarodków do niezbędnego minimum. Kliniki mają obowiązek bezpiecznego przechowywania wszystkich zarodków powstałych w wyniku realizacji Programu, także po jego zakończeniu”. Mimo że minister zdrowia ma ludzi za idiotów, musiał zagadnienie naświetlane przez przeciwników in vitro poruszyć, chociaż w formie marnej bajki. (Nie tylko była minister zdrowia Ewa Kopacz, która zapewniała, że „każdy kawałek ziemi w Smoleńsku był przekopany na głębokość 1 metra”, bajki tworzy. Doskonałe przykłady wiarygodności rządu Tuska!).

Polityka prorodzinna inaczej

Z jakimi dodatkowo odrażającymi eksperymentami wiąże się proceder in vitro, można przeczytać na stronach jednego z ośrodków, który otrzymał refundację. To jego właściciel zachęcał kobietę starającą się o dziecko, aby od swojej siostry pożyczyła komórkę jajową. Incydent w pozytywnych barwach opisuje łzawy artykuł z prasy bulwarowej, przywoływany na stronie internetowej tego zakładu. Czy to tylko incydent, czy może reguła w zdehumanizowanym biznesie in vitro?

Proceder dawstwa komórek rozrodczych, i związanego z nim w istocie surogactwa, nosi znamiona rozzuchwalonej bezkarności, jeśli ośrodki in vitro otrzymujące publiczne dofinansowanie prowadzą „banki nasienia”, a od kilku lat także „banki komórek jajowych”, swoje niemoralne oferty kierując także do pacjentów onkologicznych (w ramach tzw. oncofertility). Wyszczególnienie programu dofinansowania in vitro jako „prorodzinnych” działań rządu w ramach Roku Rodziny zakrawa na szyderstwo (por. „Rok Rodziny: zapowiedź stała się faktem. Podsumowanie działań rządu”).

Zakłamaniem rażą slogany (www.premier.gov.pl; „Dofinansowanie in vitro – pytania i odpowiedzi”), wcześniej trenowane przez „ekspertów” od in vitro, aby uzasadnić karygodne wyciąganie publicznych pieniędzy na ideologiczno-biznesowe przedsięwzięcia. Projekt dofinansowania in vitro skierowany w ciągu 3 lat do „15 tysięcy par” ma rzekomo wpłynąć na „osiągnięcie poprawy trendów demograficznych”. Przynajmniej tak podaje się do wierzenia, a kto umie liczyć, ten sprawdzi, jakie realne znaczenie na tle liczby urodzeń w Polsce (386 tys. w 2012 r. w porównaniu z 419 tys. w 2009 r.) ma ww. liczba (5 tys. na rok).

Jeśli te działania miałyby rzeczywiście służyć deklarowanemu celowi oprócz wyjątkowo głupiej, ale wcale nie taniej propagandy, czy nie efektywniej byłoby podjąć działania zniechęcające do emigracji zarobkowej setek tysięcy rodzin, która bardzo efektywnie polepsza trendy demograficzne w Wielkiej Brytanii (19 762 urodzeń dzieci polskich w 2010 roku)? Te liczby mówią za siebie. Czy bardziej celowe i tańsze nie byłoby również zaprzestanie refundacji środków antykoncepcyjnych jako wpisanych w cywilizację śmierci, a przy tym psujących „trendy demograficzne”? Według programu z refundacji in vitro mogą skorzystać „również te pary, które nie pozostają w związku małżeńskim”, tj. konkubinaty.

Rząd funduje nam promocję patologii w ramach „działań prorodzinnych inaczej”. Bynajmniej nie przypadkowo – wszystko pod ścisłą kontrolą i pod dyktando ideologii.
Składka na in vitro obowiązkowa

Jeśli wedle założeń ministra Arłukowicza 247 milionów złotych ma zostać rozdysponowanych na 26 ośrodków wymienionych na stronie rządowej reklamującej sztuczne wspomaganie rozrodu, to każdy z nich otrzyma teoretycznie ok. 9,5 miliona. Biorąc pod uwagę, że kilka z nich dostanie niezależne dofinansowanie na każdą ze swoich filii wyszczególnionych na ministerialnej liście, są to sumy niebagatelne. W skali miesiąca daje to około 263 tys. złotych na ośrodek, oczywiście jeśli ten złapie odpowiednią liczbę chętnych. Z takich sum utrzyma się całkiem spory personel. Podatnik opłaci. Walka o klienta będzie ostra, podszyta nie tylko „troską o przyrost naturalny”, „prawo do macierzyństwa” czy wiele nowych frazesów i psychologicznych chwytów rozwijanych na użytek kampanii.

Do programu zgłosiło się od 1 lipca około 2 tys. 900 „par”, zapewne w zdesperowany sposób szukających pomocy, bez świadomości, że zło, nawet jeśli efektowne, pociąga za sobą konsekwencje. Szkoda, że ten rząd programowo nie ma im nic do zaoferowania, zamiast metod niegodziwych. O moralnie dobrych alternatywach nie chce słyszeć, co jest również efektem pracy lobbystów.

Nie znieprawiać medycyny

Bulwersuje fakt, że procederem in vitro parają się również ośrodki działające w ramach klinik akademickich przy uniwersytetach medycznych. Co najmniej cztery z nich otrzymały dofinansowanie w ramach rządowego programu. Kiedyś studenci medycyny uczeni byli akceptacji dla zabijania dzieci poprzez procedurę medyczą „aborcji”. Dziś adept medycyny ma wyjść z przekonaniem, że od lat wykorzystywana w hodowli zwierząt procedura rozpłodu in vitro „ubogacona” o techniki eugeniczne, to „nowoczesna metoda leczenia”. Niektórzy mają być w tym zakresie przeszkoleni.

Czy znajdą się krytyczni studenci, a także odważni lekarze i wykładowcy, nieulegający terrorowi nieprawości przemycanej pod pozorem „leczenia” lub „nauki”? Oby wyszli z podziemia, bo inaczej prym wieść będą postawy zalęknienia, sprzedawania poglądów za stanowiska, tytuły lub względy towarzyskie.

Przykłady śp. prof. Włodzimierza Fijałkowskiego, szykanowanego kiedyś za jasny sprzeciw wobec „aborcji”, czy położnej śp. Stanisławy Leszczyńskiej (obie osoby z Łodzi), ratującej noworodki w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau, powinny być wzorem odwagi, koniecznej wobec nowych problemów bioetycznych, niosących to samo wyzwanie – opowiedzenie się za prawdą i dobrem.

Autor jest lekarzem specjalistą chorób wewnętrznych i doktorem habilitowanym nauk chemicznych.

za: http://www.naszdziennik.pl/wp/51843,nabijanie-w-probowke.html