Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Jak czytać dokumenty bezpieki. Rozmowa z Filipem Musiałem

23 lata po likwidacji SB wciąż czekamy na jednoznaczny przypadek fałszerstwa teczek agenturalnych, a zwolennicy tezy o nagminnym falsyfikowaniu akt esbeckich nie potrafią go odnaleźć… - mówi Filip Musiał w rozmowie z „Gazetą Polską”. Czy w dokumentach wytwarzanych przez peerelowski aparat bezpieczeństwa zdarzały się pomyłki natury formalnej? Np. czy w okresie obowiązywania formuły „tajne specjalnego znaczenia” funkcjonariusz sporządzający dokument zamiast niej użył formuły „ściśle tajne”? Czy taka pomyłka podważa bądź dyskwalifikuje autentyczność ewentualnie wiarygodność takiego dokumentu?
Pomyłki s
ię zdarzały, jak wszędzie. Przykładowo cyklicznie zwracano funkcjonariuszom uwagę na poprawność języka operacyjnego, bo np. po tym, gdy w 1960 r. formalnie wprowadzono kategorię „tajny współpracownik”, część funkcjonariuszy starszej daty nadal pisała w raportach „agenci”. Identyczne błędy zdarzały się w związku ze zmianami kategorii spraw operacyjnych. Przede wszystkim więc miało to miejsce, kiedy wprowadzano nową terminologię, a mimo to część esbeków stosowała stare zapisy. Wspomniany przez pana przypadek może mieć jednak nieco inną specyfikę. W 1960 r. zmieniono – na poziomie ministra spraw wewnętrznych – dotychczas funkcjonujące zarządzenie w sprawie zabezpieczenia tajemnicy państwowej (kolejna instrukcja weszła w życie dopiero w 1975 r.). To wtedy klauzula „ściśle tajne” została zastąpiona przez „tajne specjalnego znaczenia”. Jednak w dokumentacji operacyjnej w praktyce nadal ją czasem nadawano.

Analiza tych przypadków skłania do wniosku, że działo się tak w wypadku dokumentów, z którymi zapoznawały się osoby spoza resortu, a więc np. instrukcji związanych z nawiązaniem kontaktu przez OZI [osobowe źródło informacji – przyp. red.] pionu wywiadu wyjeżdżającego za granicę. Wydaje się więc, że można postawić ostrożną tezę, iż w niektórych jednostkach SB mogła obowiązywać interpretacja, że – biorąc pod uwagę procedury obowiązujące w resorcie – dokumenty okazywane osobom spoza resortu siłą rzeczy nie mogły mieć klauzuli „tajne specjalnego znaczenia”, jednocześnie zawierały one informacje, które powinny być chronione na poziomie klauzuli „tajne specjalnego znaczenia”, dlatego nadawano im klauzulę „ściśle tajne”. To oczywiście teza robocza, nie mam pewności, czy taki był tok rozumowania funkcjonariuszy SB. Faktem jednak jest, że takie – sprzeczne z normatywem ministra spraw wewnętrznych – klauzule się zdarzają. Sprawa ta wymaga dalszych badań.

Pamiętajmy, że metodologia działań Departamentu I jest wciąż słabo rozpoznana. Nie znamy nawet kompletu normatywów wydawanych dla tego pionu, prace nad edycją źródłową, która je zbierze w jednym tomie, dopiero trwają. Może się więc za jakiś czas okazać, że praktyka taka miała uzasadnienie w instrukcjach czy wytycznych niższego szczebla. Można też postawić hipotezę, że nadanie tej klauzuli miało tylko na celu wywarcie odpowiedniego wrażenia na osobie podpisującej dokument – dobitnie uzmysłowić jej, że mamy do czynienia z treścią, której ujawnienie będzie groziło konkretną sankcją. Jeśli bowiem przyjrzymy się innym analogicznym dokumentom, to często w ogóle nie umieszczano na nich klauzuli.

Wystarczy zwrócić uwagę na zobowiązania do współpracy z pionami SB działającymi w kraju czy np. umowy zawierane przez bezpiekę z dysponentami lokali kontaktowych – te albo nie miały żadnej klauzuli, albo były klasyfikowane jako „tajne”. A przecież wszystkie one w istocie były traktowane jako „tajne specjalnego znaczenia”, bo zawierały dane pozwalające zidentyfikować osobowe źródło informacji. W niektórych wypadkach odmienność klauzuli od formalnie wymaganej wynikała wprost z zarządzenia z 1960 r., które zmieniając nazwy klauzul, jednocześnie wprowadzało przepis, by wykorzystywano stare druki „aż do wyczerpania zapasów”.

Biorąc więc pod uwagę te fakty, byłbym ostrożny w formułowaniu tez dotyczących fałszowania dokumentów, wnioskując o tym jedynie na podstawie nadania im klauzuli sprzecznej z resortowym normatywem. Choć w toku prowadzonych badań naukowych warto taki fakt odnotować. Przyjmując jednak, że nie wykluczamy możliwości sfałszowania dokumentu, musielibyśmy przekonująco wyjaśnić, kto i kiedy miałby dokonać takiej manipulacji. Należałoby drobiazgowo zanalizować zachowany materiał, zweryfikować datę powstawania kolejnych dokumentów, sprawdzić figurujące pod nimi podpisy, ocenić, jaka liczba osób mogłaby być zaangażowana w falsyfikowanie archiwaliów, a przede wszystkim ustalić, po co funkcjonariusze SB mieliby to robić. Jaki konkretny cel im przyświecał, jakie korzyści miałyby wynikać z fałszerstwa.

Czy możliwe jest przeprowadzenie rzetelnego badania grafologicznego opierając się na mikrofilmie czy kopii kserograficznej?
Jeśli chodzi o badania grafologiczne, to w znanych mi przypadkach specjaliści zawsze domagali się dokumentów oryginalnych, a jeżeli dochodziło do wydawania ekspertyz na podstawie kopii, to zawierały one niezwykle „miękkie” tezy, a grafolodzy podkreślali zwiększone prawdopodobieństwo błędu.

Jak częste były przypadki dokonywania mistyfikacji przez oficerów prowadzących, które miały na celu wykazanie się aktywnością czy też wyłudzenie funduszy na finansowanie działań tajnego współpracownika w rzeczywistości nieistniejącego bądź mało przydatnego?
To dwie odrębne kwestie. Zacznijmy od drugiej. Wyłudzanie pieniędzy funduszu operacyjnego jest problemem, z którym borykają się wszystkie tajne służby. Część tego typu przypadków jest niezwykle trudna do wykrycia, wymaga bowiem konfrontacji ze źródłem, które formalnie wynagrodzenie otrzymuje. Z wielu względów – także po to, by nie podważać autorytetu funkcjonariusza prowadzącego – weryfikacji wysokości wynagrodzeń dokonuje się w toku spotkania sprawdzającego wówczas, gdy przełożeni podejrzewanego o kradzież funkcjonariusza mają niemal niezbite dowody na dokonywanie przez niego wyłudzeń.

Dokumentacja pionu wewnętrznego SB – czyli pionu ds. funkcjonariuszy – przytacza wiele przypadków wykrytych zawłaszczeń funduszu operacyjnego. Przy czym są to sytuacje o bardzo zróżnicowanym charakterze – zawsze jednak jest kradnący i osoba – nazwijmy ją umownie „pokrzywdzona” – czyli okradane osobowe źródło informacji. Nie była stosowana metoda „na martwą duszę”. Bo choć w zabarwionej ideologicznie publicystyce taka teza powraca, w historiografii nie jest znany ani jeden taki przypadek. W niezwykle ciekawej publikacji monograficznej Łucja Marek i ks. Mariusz Trąba wysunęli tezę o sfałszowaniu dokumentacji agenturalnej ks. Brunona Magotta. Jednak przedstawiona przez nich interpretacja materiału archiwalnego wzbudzała pewne wątpliwości wśród badaczy aparatu represji. Najpełniej podważył ją Antoni Zieliński recenzujący ich książkę w periodyku „Aparat Represji w Polsce Ludowej 1944–1989”.

Zatem 23 lata po likwidacji SB wciąż czekamy na jednoznaczny przypadek fałszerstwa teczek agenturalnych, zwolennicy tezy o nagminnym falsyfikowaniu akt esbeckich wciąż nie potrafią go odnaleźć… Odrębna sprawa to tzw. rozbieżności interpretacyjne, czyli sytuacje, w których funkcjonariusze prowadzący usiłowali wykazać przed przełożonymi, że ich źródła są bardziej wartościowe, niż były w rzeczywistości. Ale także takie sytuacje powinny zostać szybko wykryte. Przecież agentura działała w jakimś celu, wyznaczano jej konkretne zadania i to na podstawie wywiązywania się z nich oceniano jej przydatność, a zarazem wyceniano wartość świadczonej na rzecz SB „pracy”.

Czy w świetle badań prowadzonych przez IPN znana jest sytuacja, w której oficer SB szczebla wojewódzkiego świadomie wprowadził w błąd oficera wywiadu zagranicznego szczebla centralnego, celowo przeceniając przydatność dla służby prowadzonego przez siebie informatora?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należy przede wszystkim zdać sobie sprawę, w jakich warunkach funkcjonowały rezydentury pionu wywiadu SB. Musimy więc mieć świadomość, że większość z nich była budowana pod przykryciem aparatu dyplomatycznego czy konsularnego.

Czyli przykładowo rezydent wywiadu SB był formalnie sekretarzem ambasady albo np. jej radcą kulturalnym czy handlowym. I kwestią podstawową było to, by kontrwywiad państwa, w którym on działał, nie zyskał dowodów na jego aktywność wywiadowczą. Idealnie oczywiście byłoby także, by członkowie rezydentury w ogóle nie wzbudzali specjalnych podejrzeń obcych służb. Zajmowanie stanowiska, które wiązało się z obowiązkami służbowymi, w ramach których rezydent spotykał się z dużą liczbą osób, pozwalało na ukrycie kontaktów o charakterze wywiadowczym.

Jeśli więc w PRL decydowano się na werbunek osoby, która miała następnie utrzymywać kontakt z członkami rezydentury wywiadu działającej za granicą, przywiązywano szczególną wagę do tego, by nie stało się to przyczyną dekonspiracji działającego pod przykryciem aparatu wywiadowczego. Jednocześnie dokładano starań, by werbowana w kraju agentura była perspektywiczna, a więc by ryzyko – które faktycznie istniało – zdekonspirowania jednego z ogniw rezydentury (które niosło za sobą niebezpieczeństwo dekonspiracji całej rezydentury) było warte podjęcia. Działający w PRL funkcjonariusze SB z pionu wywiadu mieli tego świadomość.

Skuteczność w działaniach typowniczo-werbunkowych była zarazem jednym z elementów, dzięki którym funkcjonariusz z terenu mógł być przeniesiony do centrali, a esbek z centrali wysłany na placówkę zagraniczną – co było, ze względu na związane z tym profity, celem większości funkcjonariuszy Departamentu I. Należy jednocześnie pamiętać, że terenowe (wojewódzkie) ekspozytury pionu I spełniały wobec centrali rolę służebną. To do centrali należała ostateczna decyzja, czy dane źródło zdolne jest realizować określone zadania przy jednoczesnym zachowaniu zasad konspiracji. Ocena wydawana była m.in. na podstawie bezpośredniego kontaktu z wytypowanym kandydatem. Akceptacji współpracy z Departamentem I towarzyszyło szczegółowe szkolenie werbowanego przeprowadzane przed wyjazdem. Miało ono na celu m.in. zaznajomienie go z zasadami konspiracji, czekającymi go zadaniami oraz sposobami nawiązywania łączności z działającymi za granicą funkcjonariuszami Departamentu I.

Teoretycznie jest więc możliwe, by funkcjonariusz w terenie sztucznie zawyżał możliwości werbowanego przez siebie źródła, ale po co miałby to robić? Krótkookresowe korzyści związane z uznaniem przełożonego czytającego raport zostałyby bowiem szybko przyćmione – albo w konsekwencji weryfikacji jego słów przez samego przełożonego (np. w toku spotkania kontrolnego), albo nieco później przez centralę. W dłuższej perspektywie byłoby to więc dla niego nieopłacalne. Jednak człowiek ma na tyle złożoną naturę, że trudno stawiać tutaj kategoryczne tezy. Należałoby odnieść się do konkretnego funkcjonariusza, konkretnego źródła i konkretnej sytuacji.

Jednocześnie warto pamiętać, że przecenianie możliwości czy umiejętności źródła zdarzało się dość często i było chyba raczej efektem myślenia życzeniowego niż próbą intencjonalnego wprowadzenia przełożonych w błąd.


za:niezalezna.pl/45702-jak-czytac-dokumenty-bezpieki-rozmowa-z-filipem-musialem

Copyright © 2017. All Rights Reserved.