Licencja na Akowców

Autorzy nie tylko nie panują nad swoimi tekstami, ale również nie potrafią weryfikować faktów

Dziennikarz Jakub Mielnik postanowił niedawno w artykule "Licencja na zabijanie od Rzeczpospolitej" wypowiedzieć się na łamach tygodnika „Wprost” (nr z 28.02.2016 r.) na temat książki Ptaki drapieżne poświęconej żołnierzowi oddziału kontrwywiadu KG AK 993/W. Efekt z jednej strony kuriozalny, ale jednak warty komentarza z uwagi na nieprawdziwe fakty oraz kłamliwe komentarze obrażające z jednej strony zwykłych żołnierzy, ale również ich dowódców oraz Państwo Podziemne. Sam Mielnik z wykształcenia historyk omawia książkę napisaną przez zajmujących się dziennikarstwem pisarza (absolwenta Wydziału Filozofii i Socjologii E. Marat) i historyka (M. Wójcik). Można by było machnąć ręką na kolejne dokonania tych praktykujących dziennikarzy, gdyby nie fakt, że za ich pisarstwem kryją się konkretne intencje. Ale o tym później.

Sam tekst Mielnika zaczyna się od niewiadomo skąd wziętych konstatacji, że likwidatorzy strzelali szybko, choć nie zawsze celnie i nie zawsze pewni, czy wykonują wyrok sądu, czy załatwiają jakieś prywatne porachunki. W następnym zdaniu jednak w pewnym sensie wyjaśnia swoją niewiedzę pisząc, że egzekutorzy AK zaczęli mówić dopiero po 70 latach. Rozumiem, że specjalizujący się ostatnio w tematyce dotyczącej m.in. Dalekiego Wschodu Mielnik odkrył książką Marata i Wójcika tematykę likwidacji przeprowadzanych przez żołnierzy AK. Pragniemy go poinformować, że egzekutorzy AK, co prawda niechętnie, ale mówili już wcześniej.

Już w pierwszym akapicie Mielnik ufając autorom popełnia za nimi błąd w identyfikacji fotografii, na której nie jest Stefan Sosnowski ps. Rawa, tylko niezidentyfikowany do dzisiaj żołnierz konspiracji. Dalej podkreśla za autorami młody wiek „wyrostków”, młodych żołnierzy, takich jak 16-letni Wiśniewski, którego koledzy byli jeszcze młodsi. Budowany tutaj obraz jest obrazem fałszywym i nie wiemy w jakim celu konstruowanym. Oczywiście takie sytuacje się zdarzały w różnych oddziałach dywersji bojowej, oddziałach dyspozycyjnych, jednak szczególnie w formacjach likwidacyjnych kontrwywiadu KG AK były nie regułą, a efemerydą. Historia podana chwilę później o wykonującym wyrok 15-letnim Władku Kłodzińskim jest po prostu nieprawdziwa. Stała się jednak podstawą do komentarzy odnoszących się do dziecięcego wieku likwidatorów wysyłanych na akcje przez dorosłych dowódców. Wyjaśnienie sprawy likwidacji Mońki vel Mańki, którą miał zlecić 16-letni „Sęp” 15-letniemu „Rymwidowi” nawet nie wymagało szukania w archiwach AK, ale wystarczyło wpisać w google całą sprawę i wówczas zarówno Mielnik i autorzy znaleźliby na stronie Muzeum Powstania Warszawskiego relację biorącego bezpośredni udział w tej akcji Mariana Janiszewskiego ps. Zadra (ur. 1921) - http://ahm.1944.pl/Marian%20Witold_Janiszewski/3. To co jednak błędnie zapamiętał „Sęp” pasowało zbyt dobrze do budowanego przez autorów obrazu i nadawało się na sensacyjny news.

O co chodzi Mielnikowi odnośnie przypadku katolickiego i patriotycznego wychowania, które miały tylko po części tłumaczyć zapał z jakim mieli się chłopcy z przedmieść zabrać do likwidacji. Motyw patriotyczny zemsty na siejącym śmierć najeźdźcy może być dla nas jasny, jednak co ma do tego katolickie wychowanie tego już się nie dowiemy.

Podobnie uwaga odnosząca się do poruszania po mieście z bronią, co również pokazuje zupełny brak orientacji autora w sposobie przeprowadzania akcji likwidacyjnych i dywersyjnych, kiedy broń była pobierana, a następnie zdawana po akcji. Rzecz jasna także w tym przypadku były rzadkie odstępstwa od regulaminu, jednak do historii autorowi tak lepiej pasowało. Podobnie dalej przy opisie akcji ekspriopracyjnych (tzw. eksów) Mielnik opisuje akcję wykonaną przez Bąków jak zwykły rabunek, podpierając się słowami „Sępa”, ale nie wyjaśniając czytelnikowi sedna tego zagadnienia. Tego typu akcje mające na celu zdobycie środków na działalność organizacyjną wykonywano stosunkowo dużo i to na sklepach, fabrykach niemieckich oraz sklepach „Nur für deutsche”, a w przypadku opisywanym przez „Sępa” na sklepie znanej firmy „Julius Meinl”. Przypadki wykorzystywania prywatnie broni przez żołnierzy AK zdarzały się, ale podlegały osądowi Wojskowych Sądów Specjalnych. I znów były to odosobnione przypadki, a nie szersze zjawisko. Ponownie jednak taki obraz pasuje do tekstu. Co tam fakty. Nazwanie rabunkiem przypadku braci Bąków jest obraźliwe dla tej zasłużonej i płacącej krwią w walce o niepodległość Polski rodziny.

Tłumaczenie, że żołd zaczęto płacić dlatego, żeby zapobiec dokonywaniu rabunków jest kolejną nieprawdą. Żołd płacono żołnierzom oddziałów likwidacyjnych, nie tylko formacji podporządkowanych kontrwywiadowi KG AK. Żołd wypłacano również członkom komendy głównej, komend obszarów, okręgów, inspektoratów itd., czyli uogólniając wszystkim tym oficerom i żołnierzom, którzy z racji swojego zaangażowania nie byli w stanie pracować zawodowo. Na przykład w sierpniu 1942 r. Komendant Okręgu Warszawskiego miał uposażenie w wysokości 1720 zł. W przypadku 993/W zachowała się szczegółowa dokumentacja finansowa pozwalająca określić wysokość wypłacanych kwot, ale również wypłacanych zapomóg, dodatków socjalnych, kosztów ponoszonych na lokale, broń, dekonspiracje, sprzęt, skrytki etc. I znów tym razem Wójcik nie jest precyzyjny bo np. sam „Sęp” otrzymywał w 993/Wap 450 zł, a proponowano mu podniesienie żołdu na 900 zł. Sami dowódcy otrzymywali wyższe uposażenie sięgające 2000 zł. Inna sprawa, że w oddziałach, w tym i w 993/W byli opłacani żołnierze etatowi, jak i nie opłacani nieetatowi. Podobnie było w przypadku opieki lekarskiej i socjalnej, o której wspominał Wójcik. Opieka medyczna sanitariatów była normą w oddziałach liniowych, przy czym była to opieka podstawowa, gdyż poważniejsze operacje musiały być przeprowadzane w szpitalach. Odnośnie obiadów jedzonych przed akcją komentarz jest chyba zbyteczny, a kolejny raz wystarczająco obnaża wiedzę autorów uważających, że żołnierze 993/W jak na warunki okupacyjne mieli warunki komfortowe (sic! – MO). Zdanie, że na ulicach zaroiło się od uzbrojonych chłopaków, których bardzo świerzbiały ręce też bardziej bawi niż wymaga komentarza, podobnie jak egzekutorzy, z których wielu (sic! – MO) pracuje na kilku etatach. To bawienie się faktami widać w tym artykule, książce, jak i w innych wypowiedziach autorów. Tylko na jakiej podstawie ustawiają się w charakterze osób, które mają wyznaczać co ma być lub nie być mitem, czy paradygmatem.

Komentarza wymaga również opis akcji „Za Kotarą” i na „Lesza”. Mielnik znów swoimi słowami stara się opowiedzieć te historie i znów jest to opowieść jak z licealnego wypracowania ucznia, który po raz pierwszy przeczytał o jakimś temacie i musi o nim coś napisać. Akcję „Za Kotarą” uważa nie wiedzieć czemu za wpadkę , którą określa mianem rzezi, za którą z kolei posypały się KW i VM. Zlikwidowano wówczas Staszauera i innych agentów gestapo. Nie zginęła w nim jednak, jak podaje autor, szwagierka agenta. Podobnie likwidacja grożącego wsypą „Lesza” była w warunkach konspiracji uzasadniona.

Dziwi terminologia używana w innych miejscach artykułu Mielnika, która pochodzi ze świata iluzjonu, nie zaś realnego. W odniesieniu do tego oddziału użył sformułowania: kilkuosobowe komando, cyngle państwa podziemnego, którzy mają licencję na zabijanie od Rzeczypospolitej, co pada zresztą w wytłuszczonym tytule artykułu. Kojarzący się jednoznacznie pejoratywnie rzeczownik cyngiel (w potocznym rozumieniu m.in. płatny morderca działający na zlecenie grup przestępczych, zabójca w mafii) nie używano dotychczas w literaturze dotyczącej oddziałów likwidacyjnych AK, podobnie jak inaczej kojarzącego się w kontekście II wojny światowej określenia komando. Sama licencja na zabijanie sugeruje, że wyroki wykonywano bez specjalnego osadzenia w decyzjach sądowych. Te nieścisłości językowe z jednej strony dowodzą dezynwoltury autora, a z drugiej czytelnika skazują na dziwne skojarzenia.

Chyba tylko aby było ciekawiej, skrajniej, barwniej itd. Mielnik przywołuje, podobnie zresztą jak autorzy książki, przypadek Stefana Dąmbskiego zupełnie skrajny i pojedynczy przypadek likwidatora, a w zasadzie dwa napisane przez niego zdania. Nie dość, że wiarygodność Dąmbskiego nie jest wysoka, to Mielnik bierze za dobrą monetę ten ekstremalny przypadek twierdząc, nie wiadomo na jakiej podstawie, że takich jak on było wielu. To kolejna nieprawda. Również nazywanie oddziału Leszka Kowalewskiego i Tadeusza Towarnickiego kryptonimem 993/W jest nieprawdziwe, bo wówczas działał jako „Wapiennik”, a oddział 993/W to faza późniejsza. Dalej – Lucjan Wiśniewski nie jest ostatnim żyjącym żołnierzem oddziału, gdyż żyje jeszcze trzech innych jego żołnierzy. Dalej – w oddziale 993/W nie było formalnie drużyn, ale patrole bojowe. I tak można mnożyć zarówno w artykule Mielnika, jak i książce, na którą się powołuje.

I nie chodzi tu o unikanie tematów kontrowersyjnych, czy też niewygodnych dla AK, ale o bycie precyzyjnym w istotnych dla polskiej historii sprawach, w których przez wiele lat PRL zakłamywano podstawowe fakty. Tym artykułem i książką cytując już dawno obalone twierdzenia i fakty, w wielu miejscach cofamy się do czasów kiedy „polowano na akowców”. Smutne jest to, że wykorzystuje się do tego będących już u kresu swoich dni kombatantów, którzy są najczęściej bezbronni wobec tego typu sytuacji oraz obraża się zasłużonych a nie żyjących już żołnierzy.

Nie byłoby tych błędów gdyby nie rojąca się od fałszywych tez i faktów, przeinaczeń, półprawd książka Marata i Wójcika, której już okładka jest historycznym nieporozumieniem. Przedstawia ona bowiem scenę z powszechnie znanego filmu „Zamach” dotyczącego wykonanej przez żołnierzy „Pegaza” akcji na Kutscherę. Przedstawia stojącego z bronią Tadeusza Łomnickiego, który w filmie tym grał rolę Stanisława Huskowskiego ps. Ali. Wokół jego postawy w tej akcji, a zwłaszcza nie poradzenia sobie z teczką z filipinkami, narosło wiele dyskusji i stało się to tematem samym w sobie. To chyba pierwsza taka książka o AK, w której okładka dotyczy innego niż opisywany w niej oddział. Nota bene okładkę zaprojektowała ta sama firma, co książkę „Egzekutor” Stefana Dąmbskiego, czyli Paweł Panczakiewicz Art.Design.

Na koniec pytanie o intencje autorów. W jednym z wywiadów radiowych przyznali, że narracja o AK jest spętana pewnymi paradygmatami, a oni chcą wyrwać ich (tj. kombatantów – M.O., J.K.) z tych paradygmatów i wyciągać ze słoja z formaliną mitu. Za tymi intencjami nie idzie jednak rzetelna wiedza i chęć dochodzenia do prawdy. Autorzy szukają u tych dziewięćdziesięciokilkuletnich weteranów argumentów do realizacji tego swojego założenia. Szkoda jednak, że otwarcie tego nie przyznają i nie informują Lucjana Wiśniewskiego, że tu nie chodzi o niego samego, ale, że jest on narzędziem w ich rękach w walce z mitem formacji, w której walczył w czasie wojny.

Z kolei na odwrotnej stronie okładki podaje się nieprawdziwą informację, że Wiśniewski brał udział w ponad 60 akcjach i likwidacjach zdrajców, co oczywiście jest nieprawdą, a służy chyba tylko do podkręcenia licznika. Wystarczyło, żeby autorzy policzyli w samym tekście swojej książki. To zapowiedź mijania się z faktami na kartach samej książki. A poziom tych pomyłek jest taki, jak w przypadku pomylenia przez nich Delegata Rządu RP Jana Stanisława Jankowskiego ze Stanisławem Jankowskim ps. Agaton. Autorzy nie tylko nie panują nad swoimi tekstami, ale również nie potrafią weryfikować faktów podawanych przez Lucjana Wiśniewskiego i Stefana Matuszczyka. Nie fakty tu się jednak liczą, a walka z mitami AK i paradygmatami.

O samej jednak książce w kolejnym tekście. Nie starczyłoby bowiem tutaj miejsca od pomyłek, kłamstw, bzdur nadrukowanych na papier przez mędrkujących i strojących się w szaty wyznaczających standardy autorytetów walczących z mitami AK.

Ostatnie zdanie artykułu Mielnika jest charakterystyczne. Autor bowiem oświadcza, że książka „Ptaki drapieżne” jest ostatecznym dowodem na to, że czasy apologetyki w opisywaniu Państwa Podziemnego już minęły. W zasadzie od momentu zakończenia ostatniej wojny zawsze znajdowali się mniej lub bardziej zorientowani w historii chętni na „opluwanie” jego mitu. Ale skąd Mielnik ma to wiedzieć, skoro wyraźnie widać, że jego wiedza o poruszanych problemach zaczęła się od omawianej książki.

Ciekawe do czego posłuży Maratowi i Wójcikowi bohater ich kolejnej książki, też już ponad 90-letni Aleksander Tarnawski – ostatni żyjący cichociemny. Co tym razem stanie się kolejnym do obalenia mitem? Rozumiemy, że z tematem zaczęli się zapoznawać po ogłoszeniu roku 2016 rokiem Cichociemnych.

Juliusz Kulesza, Mariusz Olczak

za: https://www.facebook.com/RedutaDobregoImienia/posts/590395777785580?fref=nf