Publikacje polecane

W lustrze "Tygodnika Powszechnego"

Książka Romana Graczyka "Cena przetrwania. SB a 'Tygodnik Powszechny'" narusza monumentalny mit małej, niezłomnej grupy w łonie systemu totalitarnego. Środowisko "Tygodnika" i Znaku zdumiewająco dobrze koegzystowało z władzą komunistyczną Jeszcze zanim ta książka się ukazała, odbył się krótki "ostrzał artyleryjski". Podobnie jak to było w przypadku pracy Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o Wałęsie czy monografii Pawła Zyzaka - za wszelką cenę chciano zdyskredytować książkę Romana Graczyka "Cena przetrwania. SB a 'Tygodnik Powszechny'". A uczyniło to właśnie środowisko samego "Tygodnika", z którego wyszło zamówienie na tę książkę.

Zarówno ks. Adam Boniecki, który tekst zamówił, jak i prezes wydawnictwa "Znak" Henryk Woźniakowski, który odmówił jego publikacji - zapewne spodziewali się innego produktu finalnego. Może apologii jedynego niezłomnego pisma (i środowiska) w Polsce, przez 50 lat zwycięsko opierającego się komunie. Taka - nie powstała. Ale nie powstał też, jak chciał Rafał Romanowski ("Gazeta Wyborcza" z 15 lutego), obraz widziany "SB-eckim okiem". Krzysztof Kozłowski zaś oburzał się w Radiu TOK FM: "Nie wierzę w to. Papiery na stół. Ale tych papierów nie ma. Są tylko domniemania Romana Graczyka". I aby jeszcze wzmocnić swoją argumentację, dodawał w "Gazecie Wyborczej": "Haniebne jest opisywanie go [Mieczysława Pszona - E.M.] jako człowieka, który w ciągu kilkudziesięciu lat inwigilacji przez SB sprzedał się za kilka butelek jugosłowiańskiego wina Istria. A takie właśnie 'rewelacje' wynikają z książki Graczyka".
Te ostatnie uwagi są, oględnie mówiąc, głęboko krzywdzące. Roman Graczyk, niegdyś pracownik "Tygodnika Powszechnego", potem "Gazety Wyborczej", nie jest zaślepionym nienawiścią dzikim lustratorem ani człowiekiem nieświadomym wagi źródeł. Część z tych źródeł z esbeckich archiwów właśnie zniknęła bezpowrotnie. Być może także za kadencji ministra spraw wewnętrznych Krzysztofa Kozłowskiego, kiedy to w archiwach, nie zostawiając po tym żadnego spisanego protokołu, buszowała tzw. komisja Michnika. Dlatego właśnie Graczyk może wnioskować jedynie z dowodów pośrednich, ale nigdy nie są to li-tylko kwity za konsumpcję w kawiarni czy rachunki za wino Istria.
Sprzeciwy zarówno środowiska "TP", jak i "Gazety Wyborczej" wynikają z prostego faktu: książka Graczyka narusza monumentalny mit małej, niezłomnej grupy w łonie totalitarnego systemu. A przecież autorowi trudno odmówić racji, kiedy już we wstępie pisze: "O walce z komuną można byłoby mówić w przypadku 'Tygodnika Warszawskiego', ale pamiętajmy, że jego redaktorzy trafili do więzienia". W roku 1948 - dodajmy.
"Tygodnikowi" w ramach złotej legendy, argumentuje Graczyk, pamięta się tylko takie akty heroiczne, jak odmowa publikacji nekrologu po śmierci Stalina, zapomina się wstydliwe - jak potępienie oskarżonych po zakończonym procesie kurii krakowskiej.

Rozbijanie Kościoła od środka

Zdumiewającą koegzystencję z władzą na łamach "Tygodnika" Graczyk analizuje w latach 1956-1989, wychodząc od okresu tzw. neopozytywizmu politycznego redakcji po Październiku i śledząc ewolucję postaw w latach kolejnych. Rzecznikiem tego neopozytywizmu był przede wszystkim Stanisław Stomma. W pierwszym numerze (Boże Narodzenie 1956) po wznowieniu "Tygodnika" w programowej apologii Października Stomma pisał: "To pchnięcie naprzód udało się dzięki temu, że rewolucję ideową potrafiono rozumnie skierować we właściwe łożysko. Ludzie VIII Plenum potrafili pokierować procesami społecznymi, harmonizując żywiołowość z koniecznymi nakazami racji stanu. W Październiku '56 znalazło się kierownictwo będące na wysokości zadania, jakiego nie było w listopadzie 1830, w latach 1861-1863 oraz w Warszawie 1944". Jeśli pominąć straszliwie lokajskie "podsumowanie" polskiej historii ostatniego stulecia - tę pochwałę "ludzi VIII Plenum", zmieniając tylko nazwy, można by zastosować do... ludzi Okrągłego Stołu - tj. Czesława Kiszczaka et consortes. I teraz już lepiej rozumiemy, dlaczego "ludzie TP" i "ludzie GW" w jednolitym froncie stanęli przeciwko książce Graczyka. Bo czy mebel z Magdalenki nie świecił odbitym światłem "neopozytywizmu politycznego" z roku 1956, tj. cichego uznania, że komunizmu nie da się zwalczyć, można z nim tylko koegzystować? Nawet po miażdżącym zwycięstwie "Solidarności" to wymuszone innymi warunkami dziedzictwo "koegzystujących katolików" zachowało swoją moc. I czy to przypadek, że pierwszym "niekomunistycznym" premierem po roku 1989 został właśnie jeden z tych "koegzystujących"?

Obie strony - władza i tygodnikowcy, przystając na koegzystencję, miały zgoła różne cele. "Tygodnik" chciał urwać jak najwięcej niezależności, komuniści - zezwalając na jego istnienie, chcieli przy jego pomocy ugrać jak najwięcej przeciwko Kościołowi katolickiemu i jego niezłomnemu Prymasowi, wprowadzić rozdźwięk między opiniotwórcze katolickie medium a ks. kard. Stefana Wyszyńskiego. I zmniejszyć tym wpływ Prymasa na ogół społeczeństwa. Podstawowe pytanie, jakie się tu nasuwa, a którego Graczyk wprost nie stawia, brzmi: czy to się udało. Na szczęście - nie. Ale nie stawiając tego pytania, Graczyk ukazuje, jak usilne były wszelkie zakusy komunistów (w tym - przede wszystkim poprzez agenturę wpływu) i jak - obiektywnie - niedalekie było nieszczęście, co najmniej od Soboru Watykańskiego II. Bo redakcja, a szerzej środowisko "Znakowe" zaliczało się do entuzjastów Soboru, uznając ks. kard. Wyszyńskiego za konserwatystę. Było groźnie - w roku 1963 Stomma ponad głową Prymasa wysyła do Watykanu tzw. raport rzymski, obrazujący stosunki państwo - Kościół w Polsce, postulując nawiązanie stosunków między Polską a Watykanem! Rzecz zupełnie niesłychana - katolik świecki w komunistycznym państwie robi coś takiego poza Prymasem... A przecież zdaniem długoletniego (25 lat "służby") agenta SB Tadeusza Nowaka - to "Prymas awanturnik" wpłynął na to, że nie nawiązano stosunków PRL ze Stolicą Apostolską. Nowak nie był zapewne na tyle wykształcony filozoficznie jak inni "tygodnikowcy", mający jako alibi filozoficzne Mounierowskie tezy o konieczności przeciwdziałania "desordre etabli" i współpracy z komunizmem - dla najogólniej - szczęścia ludzkości, gwoli przełamania burżuazyjnych nadużyć wobec ludzkości. Łatwo sobie wyobrazić, czym stałby się Kościół polski, gdyby przyjął nowy stosunek do komunizmu, zakładając jego dobrą wolę w walce o pokój, antykolonializm, rozbrojenie, sprawiedliwość społeczną - niby wedle soborowych reguł!
Ta sprawa jak żadna inna może obrazuje ogrom naiwności, a zarazem ogromnej pychy tygodnikowego środowiska. Czuli się na tyle niepospolici, że ponad głową polskiego Kościoła usiłowali załatwiać - co właściwie? - status współrządzących?, i na tyle byli naiwni, że nie zauważali w tym perfidnej gry komunistów. Prymas Wyszyński - na szczęście tak naiwny nie był.
Nieszczęściem i paradoksem tragicznym tygodnikowców było to, że chcieli mieć rząd dusz - równy pasterzom Kościoła, ale w granicach wyznaczanych przez komunistów. To się udać - na szczęście - nie mogło.

Przypadek szczególny


Grupa "tygodnikowo-znakowa" była środowiskiem szczególnym, elitą polskiej inteligencji. Komuniści mieli świadomość jej wagi, znaczenia - toteż SB poddała inwigilacji bardzo wiele osób ze ścisłego kierownictwa, i nie tylko, zakładając im (jak się doliczył Graczyk) 300 kartotek. Co nie zmienia faktu, że to środowisko, tak inwigilowane, miało w swoich szeregach wielu TW, bynajmniej nie na niskich szczeblach decyzyjnych. Graczyk omawia ich rozległą działalność w rozdziale "W sidłach". W istocie byli to zazwyczaj ludzie jakoś uwikłani, na których SB bądź miała "haka", bądź punktem zaczepienia stawały się ich osobiste słabostki, przywary czy kompleksy - znakomicie psychologicznie rozpracowywane przez esbeków. Motywacje psychologiczne są tu różne, ale jedną wspólną na pewno dałoby się przypisać im wszystkim - chęć zaistnienia wyżej w hierarchii PRL.
Wstępna nagonka na książkę rozpętała się właściwie o grupę czterech osób. Graczyk z dużą ostrożnością formułuje wobec nich - Haliny Bortnowskiej, Marka Skwarnickiego, Stefana Wilkanowicza i Mieczysława Pszona - "słabą hipotezę o współpracy", kwalifikując ich jako przypadki "szczególne". W przypadku tej czwórki nie zachowały się ani teczki osobowe, ani teczki pracy. Ale pominąć ich nie było można - jako że istniały dowody pośrednie, tak lekceważone przez Kozłowskiego - zapisy w ewidencji operacyjnej (numer rejestracyjny osoby, pseudonim, zmiany statusu), strzępy donosów, fundusze operacyjne (spotkania z wymienieniem pseudonimów i dat spotkań, kwot wydanych). Esbeckie notatki relacjonujące przebieg tych spotkań dowodzą, że wykraczały one, niestety, poza coś, co Graczyk określa jako zabiegi "pedagogizacyjne", czyli próby wpływania na władze PRL za pośrednictwem SB. Spotkania z tymi osobami odbywały się na ogół w kawiarniach, z konsumpcją, stwarzając komfort "normalnej" rozmowy. Każda z tych osób, poza Mieczysławem Pszonem, który zmarł znacznie wcześniej, otrzymała do wglądu materiał sobie poświęcony. Niestety, reakcje - poza reakcją Haliny Bortnowskiej - wskazywały na to, że obaj panowie woleli pozostać w błogim złudzeniu "normalnych rozmów". A przecież Graczyk postępował rzetelnie i uczciwie, nie wykraczał w kwalifikacji zjawiska granicy, na jaką pozwalała zachowana dokumentacja. I sądząc z rzetelności jego postępowania, chciał przede wszystkim wykazać, jak złudne było wszelkie subiektywne mniemanie, że z esbecją można "grać" na własnych prawach, prowadzić z nią "normalne" rozmowy przed kolejnym staraniem o paszport.
Książka Graczyka ma jeszcze jeden walor - świetnie charakteryzuje taktykę esbeków, ich psychologiczne rozgrywanie potencjalnych TW - zawsze z podaniem nazwisk i stopni służbowych (najaktywniejszy z nich i najzręczniejszy major Józef Schiller, a poza tym m.in. Chmurzyński, Żyła, Sojka).
Co jeszcze widać w esbeckim lustrze "Tygodnika Powszechnego"? Jeśli tak wyglądała sytuacja wśród śmietanki polskiej inteligencji, jeśli to środowisko było tak dalece przesiąknięte agenturą, to co myśleć o szerokich, mniej świadomych kręgach inteligenckich? Dość powszechna idiosynkrazja tych środowisk - uniwersyteckich, prawniczych itd. - na problem lustracji nie napawa optymizmem. A i powtarzające się nieustannie próby zakrzyczenia prawdy (wobec książek Cenckiewicza, Zyzaka) nie wróżą dobrze losom prawdy we wciąż tych samych, opiniotwórczych środowiskach.

Dr Elżbieta Morawiec

Autorka jest krytykiem teatralnym i literackim, publicystką, członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

za: NDz. Poniedziałek, 28 lutego 2011, Nr 48 (3979) www.naszdziennik.pl (xwk)