Publikacje polecane

Anna Zechenter: Kukliński i Mitrochin-za niewidzialną granicą

Dlaczego walka pułkownika Ryszarda Kuklińskiego przeciwko Układowi Warszawskiemu bywa wciąż jeszcze oceniana w kategoriach wierności Polsce lub zdrady? Czy dzieje się tak dlatego, że jego działania nie wpisują się w historię tzw. opozycji demokratycznej, lecz w tradycję ruchu niepodległościowego, Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych i żołnierzy wyklętych? W dzieje tych, którzy wypełniali obowiązek wobec Polski, nie ważąc szans na powodzenie?
Nie dalej niż w ósmą rocznicę jego śmierci, 11 lutego tego roku, na krakowskim pomniku pułkownika znów pojawiło się napisane nieznaną ręką słowo "zdrajca".
Dziś w Polsce rządzonej przez dyspozycyjnych wobec Kremla małych ludzi, którzy panicznie boją się prawdy o katastrofie smoleńskiej, nie ma miejsca na pamięć o ludziach wielkich, którzy - jak ci, co wiek temu prawie - na stos rzucili swój życia los. Postać Kuklińskiego przypomina też wciąż, że w wojnie z komunizmem trzeba było nie tylko paktować, ale i zaryzykować życie.
Bo byt państwa polskiego to nie tylko kupiecki rachunek strat i zysków.
Było ich dwóch...
Polski pułkownik miał w Związku Sowieckim swego, rzec można, ideowego krewniaka, Wasilija Mitrochina. Nigdy się nie spotkali, ale obaj kopiowali tajne akta sowieckie, by przekazać je Zachodowi. Oficer Ludowego Wojska Polskiego w komunistycznej Warszawie i archiwista KGB w Moskwie na Łubiance ryzykowali życiem całymi latami - godzina po godzinie, dniem i nocą. Toczyli prywatną wojnę przeciwko systemowi sowieckiemu - dwaj ludzie z różnych światów stanęli wobec tego samego wroga. Zmarli osiem lat temu - Wasilij Mitrochin w styczniu 2004 roku, a Ryszard Kukliński w lutym. Obaj położyli na szali życie i obaj swoje wielkie bitwy wygrali.
I na tym kończy się ich swego rodzaju pokrewieństwo z wyboru. Bo o Ryszardzie Kuklińskim wypisywano po śmierci, że był "zdrajcą". Mówili tak Wałęsa, Urban, Michnik; poniewierali jego pamięć ludzie niegodni noszenia munduru polskiego oficera - jak Jaruzelski i Kiszczak.
Tymczasem "Archiwum Mitrochina", opracowane i opublikowane, uznawane jest za poważne źródło do historii bolszewizmu na świecie, a człowieka, który je wywiózł z Rosji, wspomina się w Polsce z szacunkiem. Czy oszczercom Kuklińskiego przyszłoby do głowy zarzucić "zdradę" Mitrochinowi? Zdradę czego i kogo? Komunizmu i jego funkcjonariuszy?
Nikt - poza ludźmi sowieckiego systemu w Rosji - nie ma wątpliwości, że działanie Mitrochina było aktem heroizmu. Machina KGB zmiażdżyłaby go, gdyby dostał się w jej tryby.
Pułkownik wychodzi z cienia
Współpraca pułkownika Kuklińskiego z Amerykanami zaczęła się od krótkiego listu wysłanego w 1972 roku z niemieckiego portu Wilhelmshaven do ambasady USA w Bonn, w którym jako "oficer z komunistycznego kraju" prosił o zorganizowanie mu spotkania z oficerem amerykańskim. Kartka była podpisana "P.V." - skrótem słów "Polski wiking".
Pierwsze spotkanie pułkownika z dwoma agentami CIA odbyło się w 1972 roku w Amsterdamie. Kukliński zrobił ogromne wrażenie na rozmówcach, recytując z pamięci wiele informacji. Amerykanie natychmiast docenili nie tylko ich wartość, ale i siłę osobowości Polaka. Ten opowiedział im o warszawskim dzieciństwie pod niemiecką okupacją, udziale ojca w podziemnym chrześcijańsko-narodowym Ruchu "Miecz i Pług" i jego śmierci w obozie Sachsenhausen; o swojej wojskowej karierze rozpoczętej w wieku 17 lat, kiedy jeszcze nie rozumiał położenia Polski; o wątpliwościach, jakie targały nim przez wiele lat. Mówił też o udziale w inwazji na Czechosłowację w 1968 roku, o swojej roli oficera łącznikowego między Jaruzelskim, Gomułką i dowódcą polskich sił w Czechosłowacji Florianem Siwickim.
To wtedy właśnie ostatecznie zdecydował, że musi "ustanowić jakiś rodzaj łączności z Zachodem, zwłaszcza na wypadek zagrożenia bezpieczeństwa Polski". Zaczął myśleć o nawiązaniu kontaktu z największym państwem NATO.
Początkowo przedstawił Amerykanom plan zawiązania spisku w wojsku, jednak CIA uznała jego pomysł za skazany na niepowodzenie. Poproszono go natomiast o przekazywanie informacji mogących zaszkodzić Związkowi Sowieckiemu.
Od 1963 roku pracował w Sztabie Generalnym, awansując szybko do Zarządu Operacyjnego. Miał dostęp do wszystkich tajnych planów operacyjnych Układu Warszawskiego. Wiedział, że w przypadku błyskawicznego ataku Sowietów na Zachód ten będzie musiał odpowiedzieć bronią nuklearną. Bomby wybuchną wówczas na "ziemi niczyjej" - między Bugiem a Odrą.
"Widziałem Polskę zalewaną lawiną stali"
Po latach Ryszard Kukliński wspominał: "Armia Czerwona była najpotężniejszą, największą i najbardziej nieludzką machiną wojenną, jaką znała ludzkość. Wiedziałem, jakie cele mają sowieccy marszałkowie i generałowie. Niektórych z nich znałem osobiście. Sowieccy generałowie i oficerowie, z którymi miałem do czynienia, to byli prawdziwi profesjonaliści, jeśli chodzi o sztukę wojenną. Było wśród nich wielu, dla których perspektywa zbrojnego najazdu na Zachód była bardzo nęcąca. Zdawałem sobie sprawę, że tym ludobójczym, zaborczym, agresywnym planom mogą przeciwstawić się jedynie Stany Zjednoczone, a i to w ramach sojuszu NATO.
(...) Latami przyklejałem na wielkich sztabowych mapach symbole grzyba wybuchu atomowego: niebieskie tam, gdzie uderzenia miały paść z Zachodu, czerwone tu, gdzie miały paść nasze. Nie mogłem nie myśleć, co te grzybki oznaczają. Przecież nie mogłem tego robić bez wyobraźni! Widziałem tę wojnę w całej brutalnej, katastroficznej dokładności. Widziałem Polskę zalewaną lawiną stali, która płynie na Zachód, wchodzi w przerwy po pierwszym rzucie wojsk sowieckich i sięga po Atlantyk. Wszystkie moje najgorsze przypuszczenia znajdowały potwierdzenie. A do tego Europa krzyczała, że lepiej być czerwonym niż martwym. Musiałem coś zrobić!
Wszystko, co robiłem - robiłem z myślą o Polsce. Nawet jeśli mój czyn był niewielki, to stałem po właściwej stronie. A nawet jeśli było to niewiele, gdy rozważyć rzecz w szerszej perspektywie, to było to wszystko, co miałem. W istocie było to całe moje życie".
Fotografował potajemnie w pracy tysiące dokumentów i wysyłał kopie różnymi drogami przygotowanymi przez Amerykanów. Był przekonany, że robi to, co powinien, jednak zżerało go ciągłe napięcie, męczyła konieczność pilnowania się na każdym kroku.
Otworzyć Zachodowi oczy
Wagę informacji, które dostawała od niego przez dziewięć lat CIA, potwierdzili wysocy funkcjonariusze centrali. "Pułkownik Kukliński był naszym najcenniejszym źródłem informacji w całym bloku sowieckim´´ - napisał Robert Gates, dyrektor CIA. - Przekazał Stanom Zjednoczonym ponad 30 tys. stron najtajniejszych akt armii sowieckiej o znaczeniu strategicznym, co pozwoliło uprzedzić agresywne zamiary Kremla".
Według dobrze udokumentowanej książki Boba Woodwarda "CIA. Tajne wojny 1981-1987", Kukliński należał do najcenniejszych i najbardziej utajnionych współpracowników figurujących na specjalnej liście oznaczonej kryptonimem "Bigot". Jego informacje były przekazywane do rąk własnych w specjalnych kopertach tylko pięciu osobom: prezydentowi, wiceprezydentowi, sekretarzowi stanu, sekretarzowi obrony i doradcy ds. bezpieczeństwa.
Ujawnienie przez pułkownika planów agresji na Europę otworzyło oczy Amerykanom. Dowiedzieli się o zamiarze użycia przez Moskwę broni nuklearnej, dostali dane techniczne najnowszych sowieckich broni, poznali rozmieszczenie jednostek przeciwlotniczych ZSRS na terytorium PRL i NRD oraz metody ochrony sowieckich obiektów wojskowych przed satelitami szpiegowskimi, plany wprowadzenia stanu wojennego, a także rozmieszczenie baz broni jądrowej na terytorium PRL.
Archiwista KGB przepisuje
W tym samym czasie, gdy Kukliński skontaktował się z Amerykanami, wywiad zagraniczny KGB przeniósł się z gmachu na Łubiance do budynków na przedmieściach Moskwy. Wasilijowi Mitrochinowi, starszemu od Polaka o osiem lat, przekazano nadzór nad przeprowadzką archiwum - miał pod swoją pieczą około trzystu tysięcy teczek. Przez dwanaście lat przeglądał każdą teczkę, sporządzając jej kopię w nadziei, że kiedyś przekaże na Zachód świadectwa zbrodniczych działań ZSRS na całym świecie.
O jego życiu wiadomo nieporównanie mniej niż o losach pułkownika. Dokumentami historycznymi interesował się od wczesnej młodości, ale przerwał studia archiwistyczne, by ukończyć prawo. Kiedy skończyła się wojna, pracował w milicji na Ukrainie, gdzie dostrzegło go KGB. Jako obiecującego młodego człowieka wysłano Mitrochina na kurs do Wyższej Szkoły Dyplomatycznej. Służbę w wywiadzie zagranicznym rozpoczął w 1948 roku. Wówczas zaczęły nękać go wątpliwości, czy znalazł się we właściwym miejscu.
Po referacie Chruszczowa w 1956 roku krytykował otwarcie system w rozmowach z towarzyszami z KGB. Szybko odsunięto go od pracy operacyjnej i skierowano do archiwów. Prawdziwym przełomem była dla niego interwencja Układu Warszawskiego w Czechosłowacji; w 1968 roku nastąpił zwrot w jego "intelektualnej odysei" - jak mówił o swojej drodze życiowej. Zaczął słuchać zagranicznych radiostacji, z których dowiedział się o istnieniu grup dysydenckich. Nie chciał się do nich przyłączyć, ponieważ to, co zamierzył, wymagało samotności. A zamierzył rzecz wielką: stworzenie własnego archiwum zagranicznych operacji KGB i wysłanie go na Zachód.
Dokumenty chował w butach
Mitrochin wybrał metodę dla swoich celów najprostszą - przez pierwsze tygodnie porządkowania materiałów uczył się ich treści na pamięć. Wieczorami po powrocie do domu spisywał wszystko na papierze. Okazało się jednak niebawem, że w tym tempie nigdy nie urzeczywistni swojego planu. Zaczął więc w pracy spisywać maczkiem informacje na małych karteczkach. Potem starannie upychał je na spodzie butów i tak wynosił z Łubianki.
Wieczorami układał pracowicie notatki pod materacem, a w soboty zabierał je na swoją daczę, ponad trzydzieści kilometrów od Moskwy. Tam przepisywał wszystko na maszynie. Nie nadążał z pracą przed końcem weekendu, chował więc część rękopisów w kufrach i bańkach na mleko, po czym zakopywał je w ziemi pod podłogą.
To dzięki niemu świat dowiedział się o rozmiarach sowieckiego szpiegostwa, o operacjach w Europie i USA, o moskiewskiej proweniencji partii komunistycznych na Zachodzie; poznał sowieckie cele tzw. polityki odprężenia i zasady dywersji ideologicznej w zachodnich środowiskach liberalnych.
Kiedy Gorbaczow ogłosił w 1985 roku politykę "głasnosti", Mitrochin mu nie uwierzył - zbyt wiele wówczas wiedział już o komunistycznych metodach. Zastanawiał się, jak wywieźć swoje dokumenty na Zachód. Był cierpliwy - czekał, porządkując ogromne zbiory. Rozpad ZSRS był dla niego sygnałem do działania. Postanowił nawiązać kontakt z ambasadą zachodniego kraju w jakimś niepodległym już państwie bałtyckim. Wybrał Estonię.
"Doszło do przecieku"
Kuklińskiemu ziemia zaczęła się palić pod stopami 2 listopada 1981 roku, kiedy dostał pilne wezwanie do generała Jerzego Skalskiego, zastępcy szefa Sztabu Generalnego. W jego gabinecie siedziało trzech oficerów. Wszyscy, podobnie jak on, brali udział w przygotowaniu stanu wojennego. "Doszło do przecieku" - powiedział Skalski. Dla wszystkich obecnych było jasne, że podejrzany siedzi wśród nich. Każdy zapewnił, że jest lojalny, i na tym spotkanie się skończyło.
Tej samej nocy, po dziewięciu z górą latach swojej misji, pułkownik zaalarmował ambasadę USA w Warszawie depeszą: "Wszystko wskazuje na koniec mojej misji. Mam do wyboru: odebrać sobie życie albo czekać na aresztowanie lub na pomoc".
Ostatnim ratunkiem mogła być przekazana mu przez CIA kapsułka z trucizną, o którą poprosił centralę w Langley. Dostał ją po długich naleganiach, dopiero kiedy kierownictwo sekcji sowieckiej przekonało się, że jest człowiekiem o żelaznych nerwach i nie palnie głupstwa w nagłym przypływie paniki.
Tamten listopadowy wieczór był ciężką próbą dla jego rodziny. Żona Hanka i synowie stanęli przy nim murem. Mógł odsunąć od siebie myśli o truciźnie. Hanka przekonała go, że wszyscy razem powinni skorzystać z obietnic Amerykanów, którzy przez cały czas współpracy zapewniali pułkownika, że mogą go ewakuować z rodziną w razie zagrożenia.
Ryszard Kukliński razem z żoną i synami został 8 listopada 1981 roku wywieziony z obszaru PRL do Berlina Zachodniego, a później wylądował w Ameryce.
Pracował najpierw w Pentagonie, a później w Departamencie Stanu jako ekspert od spraw rosyjskich. Cała rodzina często zmieniała mieszkania ze względu na bezpieczeństwo, żyła pod ciągłą ochroną.
Długie ręce Kremla
Pułkownik bał się sowieckiej zemsty - i ta go dosięgła w styczniu 1994 roku, kiedy młodszy syn Bogdan zaginął z pokładu jachtu u wybrzeży Florydy podczas wyprawy płetwonurków. Przez pewien czas ojciec podejrzewał, że Bogdan został porwany przez wywiad kubański w celu wymiany za niego. Był zdecydowany oddać się w ręce komunistów i przez wiele dni czekał na telefon. Nikt się nie odezwał, a sprawa pozostała dotąd niewyjaśniona. Ciała Bogdana nie odnaleziono nigdy. Pół roku później starszy syn Kuklińskich, Waldemar, zmarł przejechany przez samochód. Kierowca uciekł z miejsca wypadku, a porzucone auto zostało dokładnie oczyszczone z linii papilarnych.
Amerykanie twierdzą, że była jedna próba zabicia samego pułkownika i dwie próby uprowadzenia go z USA w latach 1982-1984.
Generał Odom, szef National Security Agency, powiedział: "Wybitnie efektywna współpraca Kuklińskiego z USA była przyczyną jego tragedii osobistej - śmierci obu jego synów. Ponieważ tak bardzo zaszkodził imperium sowieckiemu, Rosjanie zemścili się na jego rodzinie. Rosjanie zawsze tak postępują, ja sam znam wiele takich przypadków. A zresztą oni wymordowali kilkadziesiąt milionów ludzi".
Z kiełbasą do Estonii
W marcu 1992 roku, kiedy rodzina Kuklińskich żyła spokojnie w USA, Wasilij Mitrochin zapakował na drogę chleb z kiełbasą, ubrał się w znoszoną kufajkę, by upodobnić się do rosyjskiego mużyka i wyruszył pociągiem do stolicy Estonii, Tallina. Na samym dnie walizki spoczywały wybrane notatki z jego archiwum. Granicę przejechał bez kłopotu, a rankiem pojawił się w ambasadzie Wielkiej Brytanii. Przyjęty przez młodą kobietę, pokazał materiały. Miał szczęście, bo urzędniczka zorientowała się natychmiast, jaką wagę mają dokumenty. Za drugim razem przewiózł przez granicę rosyjską na spotkanie z agentami MI6 dwa tysiące stron przepisanych na maszynie. Odpowiedział Brytyjczykom na setki pytań.
Potem już tylko czekał na plan potajemnego wywiezienia go z Rosji wraz z rodziną. W Londynie znalazł się we wrześniu 1992 roku, a jego bezcenne zbiory odkopali ludzie z MI6 i potajemnie przetransportowali do Anglii. "To największy skarb dla kontrwywiadu w okresie powojennym" - oceniło ich zawartość CIA.
Pierwsze przecieki o ucieczce Mitrochina pojawiły się w zachodniej prasie dopiero dziewięć miesięcy później. Anglicy utrzymywali całą historię w tajemnicy, przekazali jednak część akt zainteresowanym krajom NATO. I tak wiedza o archiwum zaczęła powoli docierać do dziennikarzy. Jeden z nich, Christopher Andrew, otrzymał zgodę służb na przygotowanie wraz z Mitrochinem dwutomowej epopei o działaniach sowieckiego wywiadu zagranicznego. Autorzy opowiedzieli historię tajnych operacji - nie wszystkich jednak. Wiele akt wciąż spoczywa za zamkniętymi drzwiami.
Wasilij Mitrochin żył po ucieczce pod stałą ochroną służb. Wiele podróżował, nadrabiając czas spędzony wśród zakurzonych dokumentów. Kiedy zmarł, w rosyjskich środowiskach demokratycznych rozeszły się pogłoski, że jednak w końcu dopadli go ludzie Kremla, który swoich wrogów ściga wszędzie - niezależnie od tego, czy Moskwa jest stolicą Związku Sowieckiego czy Federacji Rosyjskiej.
Dwa życiorysy - tak różne, jak różne było otoczenie, w którym przyszło im działać, a zarazem tak podobne, jak samotność i cel, który sobie postawili: zachwianie sowieckim systemem totalitarnym - największą potęgą ówczesnego świata.
Anna Zechenter. Instytut Pamięci Narodowej Oddział w Krakowie
za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120218&typ=my&id=my05.txt (pnkn)