Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje polecane

o.Daniel Ange - Bóg posłał mnie na kontynent młodych

Bóg posłał mnie na kontynent młodych

Z ojcem Danielem Ange de Maupeou d'Ableiges, benedyktynem, znanym kaznodzieją i ewangelizatorem młodzieży, autorem 68 książek z dziedziny duchowości, publicystą, założycielem Międzynarodowej Szkoły Modlitwy i Ewangelizacji "Jeunesse-LumiÝre" ("Młodość-Światło") w Pratlong we Francji, doktorem honoris causa KUL, rozmawia Justyna Wiszniewska, tłumaczy Maria Światłowska

Ojcze Danielu, w swoim przemówieniu z okazji wręczenia doktoratu honoris causa KUL, 24 kwietnia br., stwierdził Ojciec, że uroczystość ta przypadła w 80. rocznicę ślubu Ojca rodziców. Kim byli Hedwiga i Gaston de Maupeou d'Ableiges?
- To są ci, przez których Bóg dał mi życie, więc jestem im za to nieustannie wdzięczny. Nie należą już do mojej przeszłości, ale są w mojej przyszłości, ponieważ idę ku wspaniałemu spotkaniu z nimi w niebie, gdzie będę żył wiecznie. Ta separacja jest więc chwilowa. Oczekując na to, że tam się spotkamy, doświadczam także i tego, iż dzięki nim w niebie już jest część mnie, i to jest wspaniałe. Na pewno bardzo ich rozbawiło to, że dostałem doktorat - tak bardzo nieoczekiwany. Z pewnością nigdy nie wyobrażali sobie, że kiedykolwiek zostanę doktorem.

Jak toczyło się życie rodzinne?
- Ponieważ mój tata był oficerem marynarki francuskiej, często przebywał bardzo daleko od domu, w Chinach lub w Japonii, więc niewiele czasu spędzaliśmy razem. Bardzo mi tego brakowało. Zmieniło się to dopiero wtedy, kiedy tata przeszedł na emeryturę. Mną i moimi trzema braćmi zajmowała się moja bardzo dzielna mama, która była pilotem. Rodzice byli płomiennymi chrześcijanami żyjącymi swoją wiarą. Mieliśmy kaplicę w domu, w której codziennie gromadziliśmy się na modlitwie wieczornej. Osobiście wspominam to miejsce w sposób szczególny, ponieważ to właśnie tam pewnego czerwcowego dnia Pan mnie powołał...

Stało się to w momencie, kiedy Ojciec jako młody chłopak marzył, aby zostać dyrygentem lub mistrzem w narciarstwie. Czemu akurat te dziedziny tak Ojca pasjonowały?
- Ponieważ to były jedyne rzeczy, które mi się udawały w szkole. Zresztą szkoła była dla mnie jakby sierocińcem, ponieważ w pewnym momencie mama musiała wyjechać do Chin, by zająć się tatą, który był chory, więc czułem się opuszczony i samotny, dlatego nauka sprawiała mi trudności. W tym czasie byłem bardzo nieśmiały i często przebywałem w świecie marzeń. Ale to, co było moją pasją, to góry, śnieg i muzyka, która zawsze mnie pociągała. Grałem na fortepianie i organach. Muzyka jest formą piękna, można powiedzieć, niemal boskiego piękna. Zachwycał mnie Jan Sebastian Bach - niewątpliwy geniusz muzyczny.

A czy w późniejszej działalności ewangelizacyjnej przydały się te umiejętności i były przez Ojca wykorzystywane?
- Teraz gram w nieco inny sposób i jedno z moich marzeń, można powiedzieć, że się spełniło. Czasami jestem takim dyrygentem orkiestry w naszej wspólnocie "Młodość-Światło", gdzie trzeba się troszczyć, aby każdy instrument harmonizował z pozostałymi instrumentami, aby wszyscy śpiewali, jakby w chórze - w harmonii wspólnotowej, a jednocześnie każda osoba śpiewała swoim głosem. To jest bardzo piękna posługa. Wszyscy ci, którzy mają pewien autorytet, pełnią rolę dyrygenta. Gram też niejako na różnych klawiaturach organowych: piszę książki, odbywam podróże apostolskie, prowadzę szkołę ewangelizacji, a to, co nadaje temu wszystkiemu głębię - to jest moje życie modlitewne. Całość wymaga jeszcze podmuchu - wiatru, jakim jest tchnienie Ducha Świętego.

Jak to się stało, że nieśmiały i zamknięty w sobie chłopak stał się jednym z największych współczesnych kaznodziejów i ewangelizatorów?
- Nie wiem! Ja sam jestem tym trochę zaskoczony, ponieważ, jak już wspomniałem, jako nastolatek byłem naprawdę bardzo, ale to bardzo nieśmiały. Jąkałem się i nie miałem odwagi rozmawiać w towarzystwie dwóch czy trzech osób, a co dopiero przemawiać do jakiejś większej grupy ludzi. Pierwszym uzdrowieniem, jakiego Jezus dokonał w moim życiu, to było powołanie. Dowiedziałem się wtedy, że dla Boga naprawdę się liczę, że jestem dla Niego ważny, a byłem przekonany, iż z wyjątkiem moich drogich rodziców nie liczę się już dla nikogo. W szkole słyszałem: "Jesteś do niczego". I dużo później, kiedy odkryłem w moim życiu zakonnym odnowę charyzmatyczną, zostałem niejako wbrew mojej naturze samotnika skierowany ku innym ludziom, szczególnie ku ludziom młodym. Wszystkich to zaskoczyło! Ja sam nigdy wcześniej nie wyobrażałem sobie, że mógłbym przemawiać do młodych np. w metrze, w autobusie itp., ale ponieważ okazało się, że właśnie taka działalność przynosiła owoce, musiałem uznać, iż to wezwanie pochodzi od Pana.

Czy w takim razie mógłby Ojciec jeszcze raz powrócić pamięcią do tego wydarzenia, które miało miejsce w domowej kaplicy 13 czerwca 1946 roku?
- Wtedy moje serce zostało dotknięte. Pamiętam, że około godziny 21.25, klęcząc przed tabernakulum, poczułem jakby fizyczną obecność Jezusa. Odczułem, iż Jezus zwraca się do mnie z szacunkiem i łagodnością: "Czy nie chciałbyś żyć razem ze mną, kochać, pracować, służyć razem ze mną, czy chciałbyś...?". To była rewolucja w moim dotychczasowym myśleniu o Bogu. Ja oczywiście w Niego wierzyłem, ale w Boga Wszechmogącego, Króla zasiadającego na tronie, a tymczasem Bóg objawił mi się jako ktoś mały, ubogi i zakochany. Osoba zakochana może jedynie w bardzo delikatny sposób próbować obudzić wzajemność osoby ukochanej, ale nie może jej do tego zmusić. I na tym polega dramat Boga, że spotyka się z tak wielkim brakiem wzajemności ze strony człowieka. Zrozumiałem, jaka jest postawa Boga wobec mnie - tak bardzo pokorna, tak bardzo szanująca moją wolność. Mogłem powiedzieć wówczas: "Nie, ja wolę być mistrzem sportowym, bo to jest dużo bardziej interesujące", i Jezus na pewno pozostawiłby mnie wolnym. Ta delikatność, a jednocześnie siła i moc, z jaką Bóg zwraca się do człowieka, to jest właśnie znak Jego miłości. Płakałem wtedy całą noc. To doświadczenie pozostało we mnie bardzo żywe i zawsze było gwiazdą mojego życia. Nigdy nie miałem żadnych wątpliwości, że Bóg mnie wtedy powołał. I w tym również objawiło się miłosierdzie Boże wobec mnie, ponieważ byłem człowiekiem bardzo niezdecydowanym nawet w błahych sprawach, a tutaj nagle, jeśli chodzi o najważniejszą decyzję w moim życiu, nie miałem żadnych wątpliwości. Bóg mnie powołał, a ja odpowiedziałem Mu zgodnie z dewizą mojej rodziny: "Oto jestem".

Jak zareagowali na to rodzice?
- Powiedziałem im o tym natychmiast, a oni z radością przyjęli tę wiadomość. Uznali to za wielką łaskę i zaszczyt dla rodziny. Wspierali mnie, dodawali odwagi. Tata nawet zabrał mnie w góry, pokazał gwiazdy i zacytował fragment z Księgi Barucha, w którym było napisane, że Bóg wezwał każdą z gwiazd po imieniu, a one odpowiedziały z radością, świecąc na chwałę Bożą. Pomyślałem, że jeżeli nawet gwiazda odpowiada z radością na Boże wezwanie, ja również powinienem to zrobić i to co najmniej tak dobrze, jak ona.

Musiał być Ojciec bardzo zdeterminowany, bo podobnie jak to było w przypadku św. Teresy z Lisieux, udał się Ojciec razem z rodzicami do Papieża Piusa XII, aby prosić o zgodę na wcześniejsze wstąpienie do zakonu. Jaka była reakcja Papieża?
- Tak bardzo mi się spieszyło, że chciałem zostać zakonnikiem, mając 14 lat. Opat klasztoru oczywiście odmówił, bo co innego mógł zrobić. Teraz wiem, że miał rację, ale wtedy nie rozumiałem, dlaczego trzeba czekać. Bałem się, iż zagubię swoje powołanie, więc postanowiłem pojechać do Papieża. Rodzice zawieźli mnie do Rzymu. Wówczas stosunkowo prosto można było uzyskać audiencję, nie było jeszcze takich wielkich tłumów jak dziś. Bardzo sympatyczny święty Papież Pius XII znalazł dla mnie czas. Rozmawiał ze mną na osobności, w razie gdyby rozmowa dotyczyła czegoś, o czym moi rodzice nie powinni wiedzieć. Uważam, że to była bardzo duża delikatność z jego strony. Położył mi ręce na ramionach i rzekł: "Powiedz mi wszystko, co chcesz mi powiedzieć". Wyjaśniłem, że "chcę być synem św. Benedykta". Myślałem, że Papież zaraz pójdzie i napisze co najmniej bullę, abym mógł ją od razu zanieść opatowi... Byłem bardzo naiwny. Natomiast Ojciec Święty zachęcał mnie do cierpliwości, powiedział: "Poczekaj aż wybije godzina Boża". Wtedy troszeczkę się zawiodłem. Ale ostatecznie zostałem przyjęty do zakonu w 1950 r., mając niespełna 18 lat.

Na początku wybrał Ojciec życie kontemplacyjne...
- Tak, dla mnie od razu było oczywiste, że moim powołaniem jest życie kontemplacyjne, życie wyłącznie dla Boga, daleko od świata. Najpierw chciałem zostać cystersem, ale ich reguła była dla mnie zbyt ciężka, np. wstawanie w nocy, a ja nie miałem najmocniejszego zdrowia. Cystersi doradzili mi, abym wybrał opactwo benedyktyńskie św. Maurycego w kantonie Clervaux w Luksemburgu.

W którym momencie zafascynowała Ojca postać bł. Karola de Foucauld?
- Odegrał on dużą rolę w czasie mojej służby wojskowej, którą odbywałem po nowicjacie jako pielęgniarz w szpitalu wojskowym w LiÝge, gdzie zajmowałem się umierającymi młodymi ludźmi. To było bardzo poruszające doświadczenie. To właśnie podczas nocnych czuwań przy chorych, kiedy miałem trochę czasu, czytałem biografię i zapiski Karola de Foucauld. Razem z wieloma innymi braćmi z mojego zakonu byłem szczególnie naznaczony miłością do ubóstwa. Być ubogim jak Jezus z Nazaretu - to był nasz ideał. Pod wpływem Karola de Foucauld założyliśmy w Landes małą 6-7-osobową fraternię pw. Matki Bożej Ubogich, w której żyliśmy w samotności, zarabiając na życie pracą fizyczną. Ja byłem drwalem i choć zarabialiśmy niewiele, wystarczało na nasze skromne potrzeby. Chcieliśmy przeżywać w samotności to, co Mali Bracia Jezusa przeżywają, osiedlając się pośród ludzi. Kiedy zostałem posłany w 1958 r. na misje do Rwandy, zakładałem tam takie małe fraternie w Crýte Congo-Nil i na wyspie jeziora Kivu. Bardzo szybko przekonał się do tego tamtejszy biskup, który przyznał, że tego właśnie potrzeba Afryce, potrzeba osób, które dzielą ten sam rodzaj życia, co ubodzy tego kontynentu. W Rwandzie zaczynały się już wtedy pierwsze napięcia międzyplemienne. Niedługo po tym, gdy przyjechałem, wybuchła tam rewolucja, która usunęła monarchię, czego konsekwencją było późniejsze ludobójstwo. Poza tym kraj był bardzo spokojny i szczególnie piękny, dlatego zakochałem się w nim i w zamieszkującym go narodzie. Nie myślałem, że jeszcze kiedyś wrócę do Europy. Jednak po 12 latach wróciłem i... przeżyłem szok.

Czy to właśnie wtedy rozpoczął się ten przełom, który sprawił, że na zawsze już będzie Ojciec kojarzony z tysiącami młodych ludzi, do których przychodzi ze słowem nadziei?
- Tak, a związane to było z tym, że po powrocie z Afryki zobaczyłem Europę niszczoną przez wirusy beznadziejności, rozpaczy, szczególnie wśród ludzi młodych, popełniających samobójstwa, morderstwa. Było to dla mnie tak wielkim wstrząsem, że nie mogłem przejść obok tego obojętnie. Pytałem: "Co powinienem zrobić?", a ponieważ miałem powołanie kontemplatyka, to oznaczało, że po prostu powinienem się modlić, czynić pokutę, a jednak to mi nie wystarczało... Zadałem w końcu pytanie: "Panie Jezu, czy nie chciałbyś, żebym zrobił także coś więcej?". Właśnie w tym czasie podczas moich studiów teologicznych na uniwersytecie we Fryburgu w Szwajcarii odkryłem odnowę charyzmatyczną. I to właśnie tam, podczas modlitwy o wylanie Ducha Świętego, w moim życiu dokonało się coś totalnie nowego. Po pierwsze, wzmógł się we mnie głód adoracji eucharystycznej, a po drugie, zostałem niejako "wypchnięty" ku ludziom młodym, aby mówić im o Jezusie: w kawiarni, na ulicy, w tramwaju, w autobusie. W tym momencie Bóg zainterweniował. To było jakby drugie powołanie. Ale trzeba było, aby ono dojrzewało, i mój przeor, który zauważył, że coś się we mnie wydarzyło, wysłał mnie do pustelni, żebym zintensyfikował życie modlitewne. Zostałem w niej 7 lat. Przez cały ten czas pracowało we mnie to pytanie: "Jezu, co chcesz, abym uczynił, aby zanieść Twoją miłość, która jest pełnią w każdym tabernakulum, tam, gdzie ta miłość jest niszczona? Do wszystkich dyskotek, sex-shopów, do tych wszystkich młodych, którzy zadają sobie śmierć przez narkotyki. Jak przekazać tę miłość?". Mój biskup powiedział mi, iż trzeba poczekać na jakiś znak od Jezusa, bardzo konkretny i klarowny. Pewnego dnia taki znak przyszedł. Był to list od młodego człowieka, który pisał: "Przyjdź do mojej szkoły, to jest umieralnia. Nikt tu nas nie słucha, nie pociesza, dają nam wszystko z wyjątkiem Boga. Przyjdź, daj nam Boga, Kościele nie zapomnij o swoich dzieciach". Mój biskup zapłakał i powiedział, że ten list jest jak wołanie młodego Greka, który wzywał św. Pawła - przyjdź i pomóż nam! Następnego dnia św. Paweł rozpoczął ewangelizację Europy. Również i ja musiałem odpowiedzieć na to wołanie, pod którym mogły podpisać się tysiące młodych ludzi. Zacząłem więc przemierzać nowy kontynent, którego zupełnie do tej pory nie znałem - kontynent młodych pogan. Mój biskup posłał mnie tam w imię Chrystusa.

Nie obawiał się Ojciec tego nowego wyzwania?
- Przeżywałem syndrom Jonasza. Tak strasznie się bałem, że w pewnym momencie pragnąłem zrobić wszystko, aby obrać zupełnie inny kierunek. Nawet jadąc pociągiem, chciałem wysiadać na każdej kolejnej stacji. Toczyła się we mnie walka, ponieważ byłem sam. Nie wspierała mnie jeszcze grupa młodych, bo to dokonało się dopiero później. W szkole, do której zostałem zaproszony, spotkałem 3,5 tys. młodych ludzi - bardzo sympatycznych, miłych, ale kompletnych analfabetów duchowych. Moje słowo było bardzo ubogie. Mówiłem tylko o Chrystusie, a ci młodzi ludzie zostali dotknięci tym słowem. Nie chcieli, aby spotkanie się zakończyło i mówili: "Chcemy jeszcze czegoś się dowiedzieć". Byłem tym zaskoczony. Okazuje się bowiem, że młodzi ludzie, nawet jeśli są pozbawieni tego, co zasadnicze, mimo wszystko noszą w głębi serca pragnienie Boga, ponieważ ten głód pochodzi też od Niego.

Kiedy więc zrodził się pomysł założenia szkoły modlitwy i kontemplacji "Jeunesse-LumiÝre" ("Młodość-Światło")?
- Bardzo szybko po tym doświadczeniu. Zrozumiałem, że po pierwsze, nie mogę ciągle być w drodze, w związku z tym musiałem rezygnować z niektórych zaproszeń, a wtedy moje serce było rozdarte; po drugie, że nie można ewangelizować samemu, że trzeba być razem, w małej grupie; po trzecie, że najlepszymi misjonarzami młodych są sami młodzi. Kiedy człowiek 16-17-letni słucha świadectwa swojego rówieśnika, który mówi mu o tym, że spotkał w swoim życiu Jezusa, że odkrył wolność i radość czystości, a wcześniej np. brał narkotyki, miał jakieś trudności, kryzysy, to świadectwo takie jest niczym bomba! Młody misjonarz jest bowiem z jednej strony zanurzony w Kościele, a z drugiej jest u siebie, wśród młodych, i jest dla nich wiarygodny. Dlatego trzeba, aby wszędzie rodziły się szkoły modlitwy i ewangelizacji. Każda diecezja powinna mieć 300-400 młodych ludzi, którzy oddadzą 1 rok czy 2 lata ze swojego życia i staną się misjonarzami. W ten sposób Europa za kilka lat stanie się na nowo chrześcijańska.

Na czym polega formacja młodego człowieka w szkole "Młodość-Światło"?
- Młody człowiek przechodzi formację duchową, dzięki której nawiązuje bliską więź z Jezusem i otwiera się na natchnienia Ducha Świętego. W szkole jest dużo czasu na modlitwę: codzienną Eucharystię, Liturgię Godzin, adorację Najświętszego Sakramentu, modlitwę serca, modlitwę charyzmatyczną, czyli na wszelkie formy modlitwy, jakie Kościół zna. Młodzi przechodzą też formację teologiczną, mają możliwość odkrycia całego dziedzictwa Kościoła katolickiego oraz pięknego rytu Kościoła wschodniego. Poznają życie świętych, a zwłaszcza współczesnych młodych świętych, również tych jeszcze nieogłoszonych, z ich pokolenia. Doświadczają też życia braterskiego, komunii, więzi wspólnotowej, uczą się odkrywać piękno i dobro w drugim człowieku, przebaczać, pomagać i służyć sobie nawzajem. Wreszcie dzielą się tym doświadczeniem z innymi podczas misji ewangelizacyjnych 4 razy w roku. Wszystko to jest zarówno formacją religijną, jak i ludzką, ma znaczenie w późniejszym życiu: rodzinnym, kapłańskim, konsekrowanym. Jest to więc szkoła na całe życie. Jeżeli zakorzenimy się w Bogu, to żadne burze nie będą mogły oderwać nas od Niego. Mogą zerwać liście, połamać gałęzie, ale nie wyrwą korzeni.

W jaki sposób ewangelizują młodzi ze szkoły "Młodość-Światło"?
- Podczas misji odwiedzamy przede wszystkim szkoły po to, by spotkać młodzież w miejscu, w którym przebywa ona na co dzień. Ewangelizujemy też na ulicach, przy wyjściach z kin, teatrów, w metrze itd. Wykorzystujemy wszelkie formy ewangelizacji, jak np. śpiew, głoszenie Słowa Bożego, przedstawienia teatralne itd. W czasie 15-dniowych misji niewielka grupa 6-7 osób z naszej szkoły spotyka się z tysiącami osób. Ważna jest prostota osobistego świadectwa - to do ludzi przemawia. Kiedy się mówi z miłością i radością o Jezusie, tak jak narzeczony mówi o narzeczonej, to naprawdę robi to wrażenie! Przemawia też miłość wzajemna w grupie, która ewangelizuje. Na tym polega właśnie siła młodych ewangelizatorów!

Bardzo często głosi Ojciec katechezy, trzymając w ręku krzyż oraz ikonę Matki Bożej. Jakie znaczenie ma ta symbolika?
- Nie jesteśmy aniołami. Potrzebujemy obrazu, który przechodzi przez nasze zmysły: ikony, figury, wystroju kościoła, potrzebujemy kwiatów, świec, kadzidła itd. Dlatego właśnie Jezus przyjął ciało, wziął błoto i pomazał oczy niewidomego, jest obecny pod postacią chleba w Eucharystii. Stąd właśnie ważność znaków, gestów, śpiewów, muzyki podczas ewangelizacji. Podam przykład. Co roku przeprowadzamy w wakacje ewangelizację na festiwalu teatralnym w Avinionie. Przybywa tam ok. 50 tys. osób, prawie 1000 grup teatralnych. Biskup przydziela nam kościół, przy którym jest niewielki park oddzielający ten teren od ruchliwej ulicy. W parku ustawiamy naszą orkiestrę i chór. Ulicą przechodzą tysiące ludzi, którzy nas nie widzą zza zasłony drzew, ale słyszą śpiewy. Przystają i słuchają zaintrygowani. Nie wiedzą początkowo, skąd ten śpiew dochodzi. Podchodzą wtedy do nich osoby z naszej wspólnoty i nawiązują z nimi rozmowę, proponują coś do picia, jedzenia i zapraszają do obejrzenia zdjęć Całunu Turyńskiego oraz rozmowę na ten temat. Po tym spotkaniu osoby te zapraszane są do miejsca, w którym, jeśli chcą, mogą się wyspowiadać. Mogą też napisać jakąś intencję na kartce. Wreszcie zapraszane są do kościoła na osobistą modlitwę, gdzie Jezus jest wystawiony w Najświętszym Sakramencie. Tam mogą zostawić swoją intencję modlitewną. Grupa ewangelizatorów czyta teksty z Pisma Świętego, śpiewa pieśni. Każdego wieczoru, przez dwa tygodnie, od 18.00 do 1.00 w nocy przychodzi ok. 12 tys. osób. Do kościoła wchodzą ludzie, którzy od lat tam nie zaglądali, pozostają 2-3 godziny i wracają następnego dnia. A na początku zostali pociągnięci jedynie przez piękno śpiewu. To jest coś niesamowitego!

Mistrzem w nawiązywaniu bliskiego kontaktu z tysiącami młodych ludzi był Jan Paweł II. To on wezwał nas do nowej ewangelizacji.
- Jan Paweł II przebywa już teraz w wiecznej młodości - myślę, że ma 18 lat i nadal kontynuuje swoją misję. On rozumiał, że młody człowiek ma prawo do prawdy przekazywanej z sympatią i łagodnością, we wzajemnym zaufaniu. Niezwykła empatia i umiejętność tworzenia więzów przyjaźni sprawiała, że młodzi go kochali. Czynił gesty, które dotykały głębi serca młodego człowieka, np. kiedy przytulał młodych i całował ich w czoło. Wcześniej tego nie spotykano. Młodzi natychmiast poczuli, że to jest ich ojciec. Był sakramentem, czyli widzialnym i dotykalnym znakiem niewidzialnego Ojca. I kiedy pod koniec swojego życia nie mógł już mówić - on, człowiek słowa, geniusz medialny, mistrz komunikacji, jego cisza była słowem najmocniejszym, wystarczającym za setki tysięcy homilii. Podczas spotkania młodych w Niedzielę Palmową w Bazylice św. Jana na Lateranie, kiedy osobiście nie mógł tam przyjechać, udzielił błogosławieństwa za pośrednictwem telewizji. Głosiłem wtedy katechezę, pod koniec - aby wprowadzić młodych do adoracji Najświętszego Sakramentu - miałem powiedzieć: "Zjednoczmy się z wielką ciszą Ojca Świętego w tej chwili". Nie było takiej potrzeby. Rzesze rozśpiewanych i wznoszących okrzyki młodych ludzi natychmiast się uciszyły, gdy Papież widoczny na ogromnym ekranie, bez słów, bardzo wolno uczynił gest błogosławieństwa nad nimi, tak jakby tym gestem chciał zastąpić brak słowa. Młodzi natychmiast zagłębili się w ciszy adoracyjnej na pół godziny. Patrzyliśmy na Ojca Świętego podobnego do Niepokalanego Baranka, obecnego obok na ołtarzu, do Jezusa w Eucharystii. W tym roku będziecie świętować w Polsce 30-lecie epiklezy, kiedy Jan Paweł II wzywał Ducha wolności nad waszym Narodem: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi"! Bierzmowanie waszego ludu sprawiło, że Duch Święty zstąpił, a później była "Solidarność" i upadek muru berlińskiego. Epikleza ta stała się epicentrum "trzęsienia ziemi", które przyniosło wyzwolenie.

Niezwykłe jest to, że Ojciec, będąc Belgiem, doskonale zna historię Polski i historię Kościoła poddanego reżimowi komunistycznemu. W czasie stanu wojennego organizował Ojciec w Kanadzie pomoc dla Polaków. Dlaczego zafascynowała Ojca postać ks. Jerzego Popiełuszki? Nazwał go nawet Ojciec pierwszym kapłanem III tysiąclecia.
- Ksiądz Jerzy Popiełuszko jest wzorem kapłana III tysiąclecia. Był to człowiek tak bardzo pokorny, że miał odwagę proroka. Myślę, że aby być prorokiem, trzeba mieć serce dziecka, które niczego się nie boi. Ksiądz Jerzy jest właśnie kapłanem odwagi, podobnie jak Jan Paweł II był Papieżem odwagi. Kiedy Ojciec Święty przybył do Ars, przypomniał zgromadzonym tam 4 tys. kapłanów, że tym, co napełniało przerażeniem św. Jana Marię Vianneya, była perspektywa zamilknięcia przed złem. Mówił on, iż nie wolno zamilknąć, kiedy Bóg jest oskarżany i kiedy giną dusze, i nieszczęśni są pasterze, którzy nie mają odwagi głosić prawdy. Wśród słuchaczy zapadła wtedy cisza. Ksiądz Jerzy Popiełuszko powiedział, że odwaga jest zwycięstwem nad lękiem i nad słabością ludzką i że jedyną rzeczą, której trzeba się bać, jest zdrada Jezusa za kilka złotych czy kilka euro spokoju. Myślę, że wielkość ks. Jerzego polega na tym, że on jako pasterz nie chciał zostawić swojego ludu nawet wtedy, kiedy jego życie było zagrożone. On wiedział, że może być zamordowany każdego dnia, a mimo to stał się głosem całego Narodu. Takich właśnie kapłanów dzisiaj potrzebujemy. Dlatego na wszystkich rekolekcjach, które głoszę do księży, podaję go jako wzór i cytuję jego homilie z Mszy Świętych za Ojczyznę.

Co Polacy mogą i powinni zrobić dla Kościoła?
- Wy macie być Kościołem! Jeżeli Karol Wojtyła został Papieżem, to dlatego, że Jezus chciał pokazać Kościół w Polsce całemu światu. To już nie Francja jest najstarszą córką Kościoła, ale jest nią Polska. Trzeba więc, aby Polacy ochronili to wspaniałe dziedzictwo świętości, dziedzictwo zarówno kościelne, jak i narodowe, tak charakterystyczne dla duszy polskiej. Powinniście stawić opór niebezpieczeństwu zagubienia tożsamości poszczególnych narodów w ramach Unii Europejskiej, bo macie wiekowe doświadczenie walki o niepodległość. Przez te wszystkie lata rozbiorów, kiedy Polska była wyrzucona z mapy Europy, wasz Naród nigdy nie zaakceptował tego faktu. W polskich domach kultywowano i ochraniano polską tożsamość. Powstania narodowe, Poznań '56, Radom '70, Gdańsk '80 - to jakby takie wybuchy wulkaniczne, które objawiają prawdę, że naród sprzeciwiał się wszystkiemu, co go niszczyło. Ten duch oporu zapisany jest w waszych genach. W Europie trzeba również przywrócić właściwe rozumienie człowieczeństwa. Kiedy gubi się Boga, gubi się też i człowieka. Trzeba, aby Polacy obudzili Europę.

Co szczególnie Ojciec chciałby przekazać młodym ludziom w Polsce?
- Bądźcie dumni i szczęśliwi, że jesteście Polakami. Bądźcie dumni z waszej kultury i historii. Nigdy się tego nie wstydźcie. W najtrudniejszych okresach Polska dała światu wielu świętych męczenników - to oni są waszymi ojcami. Oni was zrodzili przez swoje łzy, przez swoją krew, przez modlitwę i miłość. Jesteście dziećmi świętych i męczenników. Ich ciała upadły, jak ziarna w glebę, a wy jesteście ich żniwem. Nie czyńcie ich krwi bezpłodną, ale sprawcie, aby przyniosła wiele kwiatów i owoców, które oni zasiali. Obecny wiek będzie wiekiem wielkich świętych, więc nie pozwólcie, aby wam ukradziono wasze dziedzictwo. Europa potrzebuje młodych Polaków dumnych, szczęśliwych i dzielących się radością swojej wiary.

Jakie jest największe Ojca pragnienie?
- Żeby wszyscy ludzie poszli do nieba. Jak mówił Karol de Foucauld, żeby wszyscy zostali uratowani.

Tego Ojcu życzę i dziękuję za rozmowę.
- Amen! Dzięki Ci, Panie Jezu.


Więcej informacji na temat międzynarodowej Szkoły Modlitwy i Ewangelizacji "Jeunesse-LumiÝre" ("Młodość-Światło") we Francji oraz "Dzieci Światłości" w Polsce można znaleźć na stronach internetowych: www. jeunesse-lumiere.com oraz www.d-s.pl.

za:NDz 2-3.5.09 (kn)

Copyright © 2017. All Rights Reserved.