Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje polecane

Brakujące ogniwo: Autor

Brakujące ogniwo: Autor


Wyobraźcie sobie takie zdarzenie: W szanowanym, zawodowym teatrze znany reżyser robi spektakl według powieści nieco już zapomnianego pisarza. Załóżmy, że pisarz ów żyje (choć są tacy, którzy uparcie dowodzą, że umarł, a przynajmniej chcieliby bardzo, żeby nie żył). Jednak próby idą sprawnie, sztuka ma premierę, odnosi wielki sukces, recenzje są znakomite... Jest tylko jeden mały zgrzyt: reżyser – ani na plakacie, ani w programie, ani w wywiadach - nie wymienia nazwiska autora powieści. W ogóle nie wspomina, że jakąś powieść wykorzystał! Jak takie postępowanie można by określić? Piractwo, naruszenie praw autorskich, plagiat, kradzież? Prawo dżungli?

Dżungli jednak lepiej nie ubliżać...

W południowoamerykańskim interiorze żyje motyl (z rodzaju Helliconius) wyposażony „przez Naturę” w niezwykłą broń. Atakowany przez żabę rozpościera skrzydła zaopatrzone w deseń, który wygląda jak sowie oczy. Imitacja jest perfekcyjna - włącznie z „blikami” światła słonecznego na „źrenicach”! (sztuka europejska odkryła technikę bliku dopiero w okresie renesansu, a ten motyl zna ją „od urodzenia”). W rezultacie tej sztuczki wystraszona żaba ucieka, a motyl dalej spokojnie spija nektar.

Przeciętny inteligent po przeczytaniu takiej informacji zapewne rozczuli się: Jak cudownie ewolucja to urządziła! Jak genialnie (metodą prób i błędów) pomogła słabemu motylkowi w walce o przetrwanie! Wyobraźnia podpowiada, jak to się działo. Oto bezbronny przodek naszego motyla, chcąc mieć wreszcie spokój z żabami, dochodzi do wniosku, że dobrze byłoby upodobnić skrzydła do oczu sowy, najlepiej drapieżnej. Zaczyna „eksperymentować”, tworząc na swoich skrzydłach różne wzorki. Z początku idzie mu słabo. Przez długi czas żaby nie są w stanie utożsamić rezultatów jego prób z oczami sowy. Więc się ich nie boją. Motyl dowiaduje się o tym w najbardziej przykry sposób: ginąc w przewodzie pokarmowym płaza. Jednak sławetna metoda prób i błędów trwa: kolejni potomkowie motyla nieustannie poprawiają „oczy”. Skuteczność straszenia poprawia się, aż w końcu „późny wnuk” pierwszego motyla odkrywa europejską technikę bliku i gatunek Helliconius oddycha z ulgą.

I tu przykra wiadomość: droga takich stopniowych ulepszeń jest niewykonalna. Z dwóch, co najmniej, powodów.

Pierwszy: Rodzi się pytanie, w jaki sposób motyl sprawdza wygląd swych deseni i ich zgodność z modelem? Przecież nie może „wyjść z siebie” i polatać obok, by skorygować wzór. Drugi: Skuteczność obrony (czyli przetrwanie gatunku) może zapewnić tylko wzór identyczny z oryginałem. Badania innych gatunków motyli Helliconius dowodzą bowiem, że żaby nie boją się deseni „abstrakcyjnych”, a jedynie imitacji oczu sowy. I tu mamy clou całej tej historii: Sowa, której oczy odwzorowane są na skrzydłach motyla, naprawdę żyje w dżungli, żywiąc się owadami!

Że ewolucja działa jak loteria, że potrzebuje setek milionów lat, aby – przynajmniej na kartach szkolnego podręcznika - przemienić gada w ptaka, o tym wie każde dziecko od czasów Darwina, Oparina i Stalina. Czy jednak ewolucja - ta „ślepa, nieruchawa łamaga” (jak nazwał ją amerykański pisarz Kurt Vonnegut na kartach powieści „Galapagos”) – czy ewolucja może posiadać inteligencję, talent malarza realisty i - dodatkowo - poczucie humoru?

Weźmy inny przykład: znany w Europie i Azji pająk topik (argurometa aquatica) buduje podwodne gniazdo w formie dzwonu, który wypełnia powietrzem donoszonym w pęcherzykach „przylepionych” do ciała. W tym klasycznym kesonie samica składa jaja, tam też przychodzą na świat małe. To oczywiste, że zarówno budowy kesonu, jak i metody zaopatrywania go w tlen, pająk nie mógł się nauczyć „stopniowo”, etapami. System musiał od początku działać bez zarzutu. W przeciwnym razie pająk by się utopił, albo też udusiłyby się jego młode. Projekt tego urządzenia musiał zostać zapisany w pamięci genetycznej owada – od razu w całości, gotowy „od A do Z”. Ale kto go zapisał?

Biologia w ostatnich latach odkryła tzw. „układy nieredukowalnie złożone”, w których każdy element jest konieczny, aby system mógł działać. Amerykański biochemik Michael Biehe przybliża ideę tych układów, opisując pułapkę na myszy: Jeśli usunąć z niej sprężynę, pułapka nie będzie działać gorzej. Przestanie działać w ogóle, przestanie być pułapką na myszy! Bo każdy z jej elementów jest niezbędny, ale każdy osobno jest, z funkcjonalnego punktu widzenia, bezużyteczny. Pułapka zatem nie może powstać „ewolucyjnie”, metodą prób i błędów. Jej pomysł (idea pułapki) musiał zostać wymyślony w całości, „od A do Z”. Tak samo jest w biologii.

Oczywiście: Nikt rozsądny nie neguje „metamorfoz”, gwałtownych lub powolnych zmian w przyrodzie. Na przestrzeni dziejów istoty żywe podlegają różnym, często dramatycznym przemianom w obrębie gatunków. Ale prawo wielkich liczb, dobór naturalny, „setki milionów lat prób i błędów” – to wystarczy, by wyhodować nową rasę psa, ale ciągle za mało, żeby topik nauczył się budować keson!

A o ileż trudniej miały słynne oparinowskie „koacerwaty” w słynnym „pra-bulionie”? Szansa, by aminokwasy ułożyły się w odpowiedniej kolejności, tworząc sekwencję proteiny niezbędną do „powstania” prymitywnej ameby, wynosi 10 do potęgi 40 000. Obliczyli to, niezależnie od siebie, astrofizyk Fred Hoyle i hinduski matematyk Chandra Wickramasinghe:

- Podobnie stado małp, bębniące na chybił trafił w maszyny do pisania, nie mogłoby wyprodukować dzieł Szekspira z tej przyczyny, że cały Wszechświat nie jest wystarczająco olbrzymi, by pomieścić niezbędne hordy małp, stosy maszyn do pisania, nie mówiąc o śmietnikach do wyrzucania nieudanych prób literackich - piszą ci dwaj naukowcy w książce „Evolution from Space”.

Zarówno rachunek prawdopodobieństwa, jak i „układy nieredukowalnie złożone” to dla lobby ortodoksyjnych ewolucjonistów wielki kłopot. Dotąd bez skrupułów rozprawiali się z „brakującymi ogniwami”, datowaniem metodą C-14 i przekształcaniem się jednych gatunków w drugie. Gdy brakło „dowodów naukowych”, fabrykowali fałszywki. Theillard de Chardin - słynny teolog (i paleontolog amator), chcąc potwierdzić mocno naciąganą ciągłość łańcucha „małpoludów”, spreparował słynną czaszkę tzw. „człowieka z Piltdown”. W rzeczywistości była to czaszka orangutana: de Chardin, ortodoksyjny ewolucjonista, doczepił do niej żuchwę człowieka, ale wcześniej spiłował zęby, by upodobnić je do uzębienia roślinożernej małpy. W ten sposób „znalazł” brakujące ogniwo, mające potwierdzić hipotezę „wspólnego przodka” małpy i człowieka. Tylko słabym dostępem kreacjonistów do mediów można wytłumaczyć fakt, że kłamstwo de Chardina nie jest dotąd powszechnie znane opinii publicznej. Skąd my to znamy?

Niestety dzisiaj, w dobie animacji komputerowej „brakujące ogniwa” dorabia się dużo skuteczniej. I hurtowo. By się o tym przekonać, wystarczy uważnie oglądać popularne programy przyrodnicze na kanale „Discovery”. Często do złudzenia przypominają one sekwencje efektów specjalnych w filmach fantasy lub science-fiction. Na „wejściu” animacji pokazuje się tam np. rysunek ryby trzonopłetwej (latimeria chalumnae), a na „wyjściu” – legwana z Galapagos. Komputerowy program graficzny robi resztę: w płytkiej sylurskiej lagunie ryba gładko przekształca się w gada: płetwy wydłużają się i zamieniają w kończyny, a skrzela - w płuca. Ciach! Gotowe! O prawdziwość międzygatunkowej przemiany nikt nie pyta: przecież komputer nie może się mylić, a obraz jest tak rozkosznie sugestywny, że w ogóle nie trzeba myśleć! I wszystko dzieje się „samo”, bez „autorskiego nadzoru”.

Kiedy kupujemy w sklepie pułapkę na myszy, mamy świadomość, że ktoś ją wyprodukował. To logiczne: jest wytwór, więc musi być jego sprawca. Ale gdy ujrzymy na drzewie słowika, byle ignorant potrafi nam wmówić, że słowik wykształcił się sam - z jakiejś (powiedzmy) pra-jaszczurki, której łuski zamieniły się w pióra, a przednie łapki – w skrzydła. Oczywiście wcześniej był trylobit, jeszcze wcześnie ameba i bulion, a na początku był wodór. A przed wodorem - Nicość. Nicość ma dzisiaj w ogóle znakomitą prasę. Bo chodzi o to, żeby wyrzucić poza nawias Autora.

A jednak doświadczenie nas uczy, że Coś nie może powstać z Niczego. Wiedział o tym nawet agnostyk Stanisław Lem.

Dlatego dociekliwy dziennikarz na pewno zapytałby reżysera spektaklu, opartego na znanej powieści: Co z honorarium dla jej autora? Lecz ta sama ciekawość (i potrzeba oddania sprawiedliwości) jakoś zanika, kiedy człowiek patrzy na liść. Liść zawiera informacje miliony razy bardziej skomplikowane, niż kawałek zapisanego papieru włożonego do koperty. Wszyscy jednak sprawdzają na jej odwrocie, kto jest autorem listu, natomiast mało kogo interesuje, kto jest Autorem Liścia (i jakie niesie on nam przesłanie).

Liść, ryba, nerw wzrokowy, motyl Helliconius, słowik, okapi, dziecko, laguna, zachód słońca... Każda z tych rzeczy jest Informacją. Przesłaniem. Dla nas. Ich Autor przekazał nam, użytkownikom, dokładne Instrukcje Obsługi - w jaki sposób z pozostawionego nam bogactwa mamy korzystać. Ale użytkownicy już nie czytają Instrukcji. „Obsługują” laguny, liście, ryby, dzieci - po swojemu. I popadają w ciężkie tarapaty. Zatruta ziemia, zdewastowane rolnictwo, upadek rodziny, nieletni mordercy - to tylko niektóre z nich.

Autorowi, w myśl prawa autorskiego, od każdego liścia powinny należeć się „tantiemy”. Ustalił bardzo skromną ich wysokość i formę: Parę zdań wyszeptanych codziennie rano, lub/i wieczorem. Ale użytkownikom liści wydaje się to za dużo. Autorowi Liścia odmówili nawet prawa do obecności w nader ważnym dla wspólnot Starego Kontynentu dokumencie podstawowym...

Sztuka powoli się kończy, wigor aktorów dogasa. Reżyser, który ukradł prawa autorskie Autorowi, ma go w nosie. Zresztą w ogólnym zgiełku nikt tego nawet nie zauważył. Inspicjent gasi światełko na swoim pulpicie. Ręce widzów same składają się do oklasków. Drżą prędkie długopisy w dłoniach recenzentów. Ktoś zgarnia nienależne mu tantiemy.

A Autor Liścia i przywłaszczonej przez plagiatorów powieści - cierpliwie czeka...

Tomasz BIESZCZAD

Skorzystałem z informacji zamieszczonych w książkach: J.W.G. Johnsona „Na bezdrożach teorii ewolucji” (Michalineum, 1989), Phillipa E. Johnsona „Sąd nad Darwinem” (Vocatio 1992) i w artykule Bartosza Świderskiego „Ustąp, Darwinie” („N.F.”, wrzesień 2002). Określenie „Autor Liścia” pochodzi z opowiadania Tolkiena.

Pierwodruk artykułu: „Aspekt Polski” nr 8  – Łódź, sierpień 2003

Copyright © 2017. All Rights Reserved.