Publikacje polecane

Targowica Obywatelska – czyli o pięknych słowach i złych uczynkach

Polska została rozdarta na dwa obozy, z których każdy twierdził, „że jest patriotyczny”. Lecz tylko jeden z nich – aby rozwiązać konflikt wewnętrzny i obronić własne interesy – stanął po stronie wrogiego państwa i będąc z nim w sojuszu postanowił zdławić przeciwników politycznych we własnym kraju … To była grupa targowiczan. Dzisiaj, w dobie Katastrofy Smoleńskiej, mamy do czynienia z analogiczną sytuacją.

„Targowica” dla każdego Polaka jest synonimem słowa „zdrada”, tak jak na całym świecie „Termopile” rozumie się jako ideał mężnego oporu i bohaterskiej walki przeciw przeważającym siłom wroga. Mówiąc o kimś „targowiczanin”, to jakby obelgę najgorszą rzucić w twarz. Nie bez przyczyny w roku 1901 wielki polski literaturoznawca, prof. Stanisław Tarnowski, wyszedł z uroczystej premiery „Wesela” Wyspiańskiego, nieledwie trzaskając drzwiami. Postać Branickiego ukazana została w tym najpiękniejszym polskim dramacie w sposób aż nadto dla Polaków czytelny – hetman pławił się w moskiewskim złocie szarpany przez diabelskie siły. A ponieważ ród Branickich był skoligacony z Tarnowskimi, to taki obraz hetmana-zdrajcy był nie do zniesienia dla słynnego profesora o nieskazitelnej przecież opinii i wielkim szacunku, jakim cieszył się ów luminarz polskiej kultury.

Anioły „wolności”


Mówiąc „targowica”, myślimy więc „zdrada”, „hańba”, „upadek moralny”. Wśród wielu Polaków, którym dane było żyć w owym czasie, od Sejmu Wielkiego do Trzeciego Podziału Polski, budziło to słowo podobne konotacje. Jednak trzeba też pamiętać, że sami targowiczanie podawali się za patriotów ratujących kraj z rąk nieodpowiedzialnej hałastry, która poprzez Konstytucję 3 Maja chciała „zniszczyć” wszelkie swobody, jakimi Rzeczpospolita zawsze słynęła. Gdy więc ruszyli wraz z wojskiem rosyjskim na ziemie polskie, pragnęli uchodzić za najszczerszych obrońców Ojczyzny, a carycę ukazywali jako protektorkę i opiekunkę, dzięki której Polska ma być ocalona.

Żaden z nich przecież – ani Szczęsny Potocki, ani Rzewuski, ani Branicki i inni – nie niósł nad sobą sztandaru z napisem „My, zdrajcy”. Przeciwnie – głosili oni wszem i wobec, że są prawdziwymi „aniołami wolności”. Chwilami wydaje się, że tak silnie budowali własne przekonanie o słuszności działań, iż w końcu stracili możliwość ich moralnej oceny. Jakby już wtedy stosowali zasadę, którą wiele lat później sformułował Goebbels: należy non stop powtarzać kłamstwa, aż w końcu wszyscy w nie uwierzą.

Polska zostaje więc rozdarta na dwa obozy, z których każdy twierdzi „że jest patriotyczny”. Lecz tylko jeden z nich – aby rozwiązać konflikt wewnętrzny i obronić własne interesy – staje po stronie wrogiego państwa i będąc z nim w sojuszu postanawia zdławić przeciwników politycznych we własnym kraju… To właśnie grupa targowiczan.

Dzisiaj, w dobie Katastrofy Smoleńskiej, mamy do czynienia z sytuacją analogiczną: dla obrony własnego jestestwa politycznego grupa rządząca Polską trzyma stronę obcego mocarstwa, wykorzystując jego wpływy i siłę do niszczenia oponentów mogących odebrać im władzę.

Zaufanie do imperatorowej

Sejm Wielki, który rozpoczął się w roku 1788, był dla Polski wielką szansą. Konstytucja 3 Maja to jego największe osiągnięcie, choć nie jedyne. Całość prac reformatorskich miała dźwignąć Rzeczpospolitą z postępującego upadku. Reorganizacja wojska czy likwidacja „liberum veto” – to jedynie podręcznikowe przykłady. Umocnieniu się Polski miały służyć także zmiany ustrojowe – w tym rezygnacja z elekcyjnego systemu władzy i przekazanie jej dynastii saskiej. To uderzało w interesy kilku rodów magnackich, które postanowiły walczyć o odzyskanie wpływów. W tym celu właśnie udali się do Petersburga Franciszek Ksawery Branicki, Stanisław Szczęsny Potocki i Seweryn Rzewuski. W stolicy Imperium, zimą 1792 r., została wymyślona przez carycę konfederacja, która później miała przyjąć miano targowickiej. Już sama jej nazwa jest więc fałszem, a przez współczesną historiografię winna być nazywana (stosownie do miejsca i faktycznego sposobu jej zawiązania) – petersburską. W Targowicy jedynie oficjalnie „wystawiono sztandary”. Gdy rozpoczęła się wojna polsko-rosyjska roku 1792, na czele moskiewskich oddziałów wkroczyli do Polski zdrajcy, mając usta pełne frazesów o wolności i obronie kraju przed wichrzycielami i szaleńcami.

Poseł moskiewski w Warszawie, Bułhakow, przekazał „wszystkim stanom” notę carycy, w której monarchini stwierdza, iż „nie może być nieczuła na głos zażaleń, z którymi udała się do niej wielka liczba Polaków, znakomitych urodzeniem i urzędami, niemniej przez patriotyczne cnoty swoje; oni to, zapaleni gorliwością i chwalebną chęcią ratowania ojczyzny swej, odzyskania utraconej wolności, złączyli się z sobą ku zdziałaniu prawej konfederacji przeciwko nieszczęściom, w które nieprawna konfederacja warszawska pogrążyła naród”. Potem zaś, po kilku zdaniach o „przyjacielskich wojskach” i potrzebie ich ciepłego powitania, caryca prosi „cały naród polski, aby całe swoje zaufanie złożył w wspaniałości i bezinteresowaniu powodujących wszystkie jej kroki”. Pojawia się tu jedno z kluczowych słów, jakim posługiwali się „patrioci” targowiccy – jest to „zaufanie” w stosunku do Imperatorowej.

Szukając analogii z naszą historią współczesną, nie sposób nie przypomnieć sobie, jakim „zaufaniem” obdarzył państwo rosyjskie nasz rząd po Katastrofie Smoleńskiej, oddając wszelkie prerogatywy w ręce Putina. Niestety – żaden racjonalny powód – nie upoważniał do takiej decyzji. Trzysta lat naszej historii wskazuje jasno, iż imperium rosyjskie nie jest godne zaufania. I mimo wrażenia zmian czy demokratycznych pozorów pozostało de facto w systemie dawnej silnej, despotycznej władzy. Chyba tylko dziecko mogłoby przypuścić, że Rosja jest państwem tak nowoczesnym, iż można jej zaufać, jak samemu sobie. Jednak uczyniono to, co każdemu trzeźwo myślącemu człowiekowi wydawałoby się po prostu nieracjonalne… Jeśli tak, należy postawić pytanie: dlaczego tak się stało?

Odpowiedź znaleźć można w sytuacji, w jakiej znalazła się Rzeczpospolita w okresie dokonywania się rozbiorów. Również i wtedy posiadała iluzję własnej suwerenności, chociaż ta była niezmiernie ograniczona. Po pierwsze – byliśmy państwem uzależnionym finansowo. Na pierwszym miejscu należy zobaczyć straszliwe zadłużenie samego króla. Jego długi były tak ogromne, że nawet „przychylne” obliczenia robione przez dwór petersburski określały czas oddłużania z tych dziesiątków milionów na długie lata.
Po drugie, byliśmy krajem słabym militarnie, a plany poprawy tej sytuacji, związane z działaniem obozu Konstytucji 3 Maja, zostały właśnie sparaliżowane przez Rosję.

Po trzecie, mieliśmy bardzo skrzętnie budowaną iluzję zabezpieczeń dyplomatycznych. Przed Drugim Rozbiorem nasze elity były przekonane o niezwykle ciepłym do nas stosunku króla pruskiego, Fryderyka Wilhelma. W Polsce działał wówczas dość zręczny jego wysłannik, ambasador Lucchesini, barwna postać jakby wyjęta z gogolowskiej farsy: był to człowiek niezwykle chudy, o ciemnej karnacji i czarnej opasce na oku (które utracił wskutek jakichś eksperymentów chemicznych). Lektura listów Lucchesiniego do Fryderyka nie jest przyjemną; można w nich wyczytać wiele gorzkich i prawdziwych niestety słów o Polakach. Jak na przykład o księciu Czartoryskim, który posłowi w cztery oczy powiedział, iż „lepszy byłby rozbiór Polski aniżeli rezygnacja z sukcesji dziedzicznej” (5 maja 1792 r.). Wyłania się także z tych listów ślepa wiara naszych rodaków w sojusz z Prusami i ich zbawczą opiekę. Do tego stopnia, że byli przekonani, iż w razie wkroczenia wojsk rosyjskich syn Fryderyka Wielkiego natychmiast rzuci nam na pomoc 30 tys. swoich żołnierzy.

Czyż obecnie także nie ufamy nadmiernie sile sojuszy, potędze NATO oraz temu, że w wypadku jakiegoś konfliktu „ujmie się za nami społeczność międzynarodowa”? Jeśli tak, to należy zapytać, czy ponad dwieście lat naszych doświadczeń… poszło na marne? Czy nie nauczyło nas niczego? Czy z porażek nie wyciągnęliśmy wniosków?

W czasie obrad Sejmu Wielkiego poseł Tadeusz Korsak zachowywał się jak niegdyś Kato wołający „ceterum censeo Carthaginem esse delendam” („a poza tym sądzę, iż Kartagina powinna być zniszczona”) i co chwila krzyczał dwa słowa: „Wojsko i skarb!”. Wszyscy go mieli dosyć z owym „Wojsko i skarb!”, a on ciągle, uparcie powtarzał swoje. Przyszłość pokazała, iż miał rację.
Ale najwyraźniej iluzja militarno-skarbowa trwa także i obecnie. Postępujące uzależnienie od Unii Europejskiej (w skali całego państwa i poszczególnych rodzin mających kredyty w zachodnich bankach) jest zabójcze dla naszej suwerenności i właściwie ją „połyka” w takiej skali, że przestajemy istnieć jako państwo, mogące stanowić o sobie.

Jednocześnie jednak – wcale nie uniezależniamy się od Rosji. Nie wyszliśmy ze strefy jej wpływów. Odwrotnie, dalej w niej jesteśmy. Także w sensie mentalności rosyjskiej: dla Rosji w dalszym ciągu jesteśmy tymi, którym dyktuje się warunki. Katastrofa Smoleńska stała się tej relacji uzależnieniowej doskonałym narzędziem.

W świetle własnych frazesów

Konfederaci targowiccy, wkraczając na ziemie polskie z obcym wojskiem, stawali się zdrajcami także de iure, gdyż zdrada państwowa była wtedy jasno w kodeksie określona. W jej pojęciu było m.in. nastawanie na obywateli własnego kraju wraz z obcym żołnierzem. Dlatego też ludzie traktowali ich jak zdrajców. Oni sami błyszczeli w świetle własnych patriotycznych frazesów. Szczęsny Potocki wraz z Rzewuskim kazali nawet bić medal z następującym napisem: „Obywatelom, których gorliwość usiłowała ustrzec wolność Polski zniszczoną i powaloną sprzysiężeniem 3 maja, Rzeczpospolita zmartwychwstająca…”. Na rewersie stało zaś: „Wdzięczność obywatelom, przykład potomnym”. Rozdawano go wszystkim, którzy stawali po stronie Targowicy. Ciągle krzyczano też o tym, jak bardzo 3 Maja uderzył w Polskę. Że jest to ruch destabilizujący i nieodpowiedzialny. Że przyniesie same szkody. Obrzucano prawdziwych patriotów błotem robiąc z nich największych wrogów Rzeczypospolitej.

Czy w XXI w. nie obserwowaliśmy, jak olbrzymi projekt naprawczy, mający wyplenić patologie osłabiające Polskę, a nazwany „IV RP”, został przez politycznych przeciwników sponiewierany w imię… „ochrony swobód i wolności” przed dyktatorskimi zapędami „kaczystów”?

Walka o Krzyż na Krakowskim Przedmieściu stała się zarzewiem sporu w świecie idei i symboli. „Prawdziwi patrioci” uznali, że ludzie domagający się od Rosji prawdy o najtragiczniejszych wydarzeniach w tym stuleciu to nieodpowiedzialni „wywrotowcy”, którzy zakłócają „porządek publiczny”.

Jakże podobny był duch wydarzeń w latach 1792/1793. Wobec ciągłego oporu zwolenników 3 Maja, Targowiczanie zabronili nawet nosić krzyżyki na piersiach pod mundurem, które wcześniej rozdawano z okazji rocznicy uchwalenia Konstytucji. Utworzono także specjalny, nowy pułk pod nazwą… „złotej wolności”.

Potocki pisał do króla bezczelne listy, w których kreślił takie „szlachetne” zdania: „Naród wolny dziś i niepodległy winy Waszej Królewskiej Mości może jeszcze przebaczyć”. Winą główną Stanisława Augusta Poniatowskiego było poparcie dla stanowczych reform, mających dźwignąć kraj z głębi fizycznego, finansowego i moralnego upadku.

Ostatni paroksyzm maligny

Królewski bratanek, książę Józef Poniatowski, nie mogąc znieść hańby, jaką na cały naród kładła Targowica, postanowił sprawę rozwiązać po męsku i wyzwał na pojedynek Stanisława Szczęsnego Potockiego. Jednak zdrajca był nie tylko zdrajcą, ale i tchórzem: odmówił pojedynkowania się. Targowiczanie nurzali się tymczasem w złudnym poczuciu sukcesu. Mieli wrażenie, że ich upokarzająca postawa wobec Rosji przynosi owoce: zyskują w Polsce władzę. Zjechali więc do Grodna, by na nowo układać rządy w Rzeczypospolitej. Słali odezwy do Narodu: „Zbliża się moment, w którym Rzeczpospolita wolność i niepodległość, a obywatel swoje swobody ujrzy zabezpieczone. Narodzie! Oddasz na koniec sprawiedliwość tym, którzy koło szczęścia tego pracują: ufajmy w nie umiejącej się odmieniać boskiej Katarzynie”. Po czym z wielką pompą obchodzono imieniny carowej. Pisze Niemcewicz: „Gorało miasto od sztucznych ogni, jaśniały cyfry (inicjały – przyp. T.Ł.) carowej z najpodlejszymi napisami, Szczęsny, Sapieha, Massalski biskup przesadzali się w biesiadach; lecz był to już ostatni paroksyzm tej nieszczęśliwej maligny”.

I wtedy, gdy w najlepsze trwały uczty i zabawy, pojawił się goniec na koniu. Przywiózł wieść okropną. Prusacy weszli do Wielkopolski. Nieśli ze sobą – poza karabinami – odezwę króla pruskiego, który w mętny sposób tłumaczył agresję. Okazało się wtedy – że owo tak opiewane „zaufanie” do carycy – jest warte funta kłaków. Fryderyk Wilhelm działał w porozumieniu z Katarzyną. Wszystko zmierzało do Drugiego Rozbioru.

Rządy patriotów, czyli „czemużem nie poległ w pojedynku”

W tym właśnie czasie, poszóstną karetą, jechał na biesiadę do Massalskiego Szczęsny Potocki. Zatrzymał go goniec. Magnat wysiadł i przeczytał proklamację Fryderyka Wilhelma. Ponoć stał przez chwilę jak wryty, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje. Wsiadł z powrotem do karety i ruszył do biskupa. Gdy mijał odwach moskiewski, wystąpiła rosyjska warta z bębnami i chorągwiami, po czym oddała mu hołd, jak monarsze. Miał wtedy powiedzieć: „O Boże! Czemużem nie wyszedł, gdy mnie książę Józef Poniatowski wyzwał, czemużem w pojedynku tym nie poległ”. Gdyby takie słowa faktycznie padły, mogłoby to znaczyć, że nie tylko resztki sumienia w nim pozostały, lecz że w istocie tak się pogrążył we własnym widzeniu spraw, że zdradzając myślał, iż działa w dobrej wierze. Oraz że naprawdę ufał Katarzynie.

I my tyle już słyszeliśmy o „zaufaniu” do Rosji, o „wspólnej pracy, ramię w ramię” specjalistów po Katastrofie Smoleńskiej, że także już zobaczyliśmy, co znaczy „zaufanie” w relacjach Rzeczypospolitej z Federacją Rosyjską.

Rządzą nami i dzisiaj prawdziwi „patrioci”. Mamy szczęście. Dbają usilnie, żeby nie wydarto im władzy – gdyż tylko w ten sposób mogą wszystkim zapewnić na swój sposób pojmowane „swobody i wolności”. W końcu i Targowica była ośrodkiem stabilności i prawdziwie obywatelskim projektem.

Czytam takie słowa: „Bezwstydniku, gadasz, że obalasz despotyzm, a swobody, wolność wprowadzasz. Ach, jakież swobody, jaką wolność! Wyniosłeś się nad naród cały, nad prawa, i powiadasz, żeś jest obrońcą wolności! ”. Czyżby ktoś ośmielił się w ten sposób zwracać do obecnego „monarchy”? Nie. Tak napisał do Szczęsnego-Potockiego genialny autor „Powrotu Posła” – Julian Ursyn Niemcewicz.


za:http://www.gazetapolska.pl (pkn)