Publikacje polecane

Przeciwnicy Kościoła ideologizują, zamiast podawać fakty

Przeciwnicy Kościoła ideologizują,
zamiast podawać fakty

Dlaczego uczestnikom debaty o in vitro bardziej zależy na tym, aby przyprawić Kościołowi gębę złowrogiej instytucji, niż na wskazaniu słabości Jego nauczania? - pyta Piotr Kaznowski.

Obserwując dyskusję, która toczy się wokół projektu „ustawy bioetycznej" posła Jarosława Gowina, można niekiedy odnieść wrażenie, że żyjemy w drugiej połowie XVIII wieku, gdzie oświeceniowi luminarze próbują ratować nas przed zniewoleniem kościelnego zabobonu. Jest to jednak obraz tyleż nieadekwatny, co anachroniczny. Sam bowiem problem zapłodnienia in vitro jest „wynalazkiem" ostatnich dekad, a języki, którymi posługujemy się pod wieżą Babel tej debaty, są również nieco świeższej daty. Tymczasem zgadzając się na taki stan rzeczy milcząco zgadzamy się na to, przeciwko czemu walczyli filozofowie Oświecenia: jeśli nie potrafimy uzgodnić nawet języka debaty, to znaczy, że światem nieustannie rządzi zabobon i walka ideologii.

Każdy kto choć trochę zastanawiał się nad „sztuką prowadzenia sporów", wie że redukowanie przeciwnika do jakichś nośnych populistycznie etykietek jest nie tyle wyrazem wyższości, co raczej dowodem braku silnych argumentów merytorycznych. Czyż nie zastanawia Państwa, dlaczego uczestnikom debaty tak bardzo zależy raczej na tym, aby przyprawić Kościołowi gębę złowrogiej instytucji dążącej do przejęcia władzy nad światem, niż na wskazaniu słabości kościelnego nauczania. Jak inaczej traktować wypowiedź profesor Magdaleny Środy, która w wypowiedzi dla portalu Wirtualna Polska ogłasza, że „Kościół promuje nową formę zniewolenia kobiet". Profesor Jacek Hołówka usiłuje wykazać, że Kościół to krypto-gnostycka organizacja, która twierdząc, że ma dostęp do tajemnej wiedzy, projektuje jakieś „prawdy wzorcze" naiwnie oczekując, że świat się do nich dostosuje. Z kolei Wanda Nowicka twierdzi, iż fakt, że w debacie obecny jest głos biskupów świadczy nieuchronnie o stracie przez Polskę „resztki pluralizmu i neutralności światopoglądowej" na rzecz „państwa wyznaniowego".

Amnezja - najkrótsza droga do ideologii

Krytycy Kościoła twierdzą, że jego reakcja jest zupełnie arbitralna i tymczasowa. Hołówka stwierdza autorytatywnie, że kościelnego stanowiska „nie popiera ani objawienie, ani tradycja teologiczna, ani etyka". Można by uznać, że odpowiada mu profesor Środa zauważając trzeźwo, że „Kościół, nigdy przedtem, nie wypowiadał się na ten temat, bo nie miał sposobności", ponieważ zapłodnienie in vitro „ma niewiele ponad dwadzieścia lat", gdyby nie fakt, że dosłownie zdanie wcześniej ta sama profesor wkłada w usta biskupów zdanie, że „zło zapłodnienia in vitro (...), nie ma nic wspólnego z doraźną opinią Watykanu czy Episkopatu lecz, że stanowi «zwyczajne nauczanie Kościoła katolickiego, dawno już wyłożone w dawnych dokumentach»". Istotnie, można by tu przywołać choćby encyklikę Humanae vitae Pawła VI (np. p. 24., w którym z kolei Papież powołuje się na wcześniejsze nauczanie Piusa XII), czy encyklikę Evangelium vitae Jana Pawła II (w której explicite pada opinia na temat „technik sztucznej reprodukcji", I, 14). Oczywiście nieznajomość tak prostych do ustalenia faktów u ludzi nauki, którzy występują publicznie z krytyką Kościoła może niepokoić, zwłaszcza w przypadku Hołówki, który jednocześnie jest członkiem rządowego zespołu ds. konwencji bioetycznej, powołanego do eksperckiego cenzurowania ustawy bioetycznej, lecz ostatecznie nie o stwierdzenie tej niewiedzy tu chodzi. Za znacznie ciekawszy uważam tu pewien „odruch", który wyraża się w pragnieniu szukania racji oraz argumentów w tradycji intelektualnej. Ten „odruch" daje mi pewną nadzieję na konsensus.

Komentując projekt legislacyjny Wanda Nowicka stwierdza, że „ustawa stanowi zbyt dużą ingerencję w prywatne życie obywateli, by społeczeństwo bez protestów dało sobie odebrać swoje fundamentalne prawa". Tymi „fundamentalnymi prawami", na które powołuje się autorka są tzw. „prawa reprodukcyjne". Historycznie rzecz biorąc można przypomnieć, że są to prawa proklamowane na kolejnych konferencjach Narodów Zjednoczonych dotyczących „praw człowieka" (Teheran, Kair, Pekin...). Jaka jednak jest racja, na której opierają się owe prawa? Nie znajdziemy tej racji ani w medycynie, ani w biologii - prawo bowiem dotyczy sfery wolności, która nie jest pojęciem medycznym ani biologicznym. Otóż racją dla tych praw nie jest nic innego, niż stwierdzenie, „że uznanie przyrodzonej godności oraz równych i niezbywalnych praw wszystkich członków wspólnoty ludzkiej jest podstawą wolności, sprawiedliwości i pokoju świata", które zawiera Preambuła Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Jeśli więc Nowicka mówi o „prawach reprodukcyjnych", to przecież wyciąga jedynie wnioski z apriorycznej przesłanki „przyrodzonej godności" każdego człowieka. Godność ta nie jest jednak pojęciem „naukowym", nie da się jej wywieść z nauk przyrodniczych - biologia nie wie co to „godność", podobnie medycyna. Godności nie da się również wywieść z dyskursu materialistycznego - dla konsekwentnego materialisty godność osoby nie powinna znaczyć dokładnie nic. Samo pojęcie osoby pochodzi bowiem z zupełnie innej tradycji, z tradycji, która w końcowej fazie przyjęła formułę XX-wiecznego personalizmu, a więc pewnego stanowiska filozoficznego, a nie „naukowego". Przyjmując światopogląd „naukowy" praktycznie nie da się też argumentować ze „szczęścia", albowiem szczęście również nie jest znane naukom przyrodniczym. Jeśli więc godność jest pojęciem filozoficznym, to nie sposób wyrokować o niej wyłącznie w oparciu o kategorie medyczne. Dlaczego dziecko 5 minut przed porodem (5 tygodni, bądź 5 miesięcy - wszystko jedno: od zapłodnienia do narodzin mamy do czynienia z ciągłym procesem) ma jeszcze nie mieć godności, a minutę po porodzie już tak?

Możemy udawać, że nie pamiętamy skąd się wzięły te koncepcje, ale nie możemy zapomnieć, że siła naszych argumentów zasadza się na racjach, z których one wynikają. Gdy zaś Kościół zwraca uwagę, że godność powinniśmy przyznać każdemu człowiekowi od momentu poczęcia - co wynika z silnych racji filozoficznych, pokrewnych wobec tych, z których zrodziła się ONZ-owska Deklaracja - to w debacie pojawia się moment, który nie dotyczy wcale kwestii wyznaniowej, lecz filozoficznego pytania o status zarodka ludzkiego. Warto przypomnieć, że bez wewnątrzkościelnej debaty teologicznej we wczesnym średniowieczu, najprawdopodobniej nie posługiwalibyśmy się dziś ani terminem „osoba", ani tym bardziej „godność osoby".

Nawet jeśli kwestia ta nie jest dla wszystkich oczywista, to należy przynajmniej uczciwie przyznać, że jest problemowa i może się okazać, że język „praw reprodukcyjnych" rozpada się w konfrontacji z rzetelnie postawionym problemem in vitro, ponieważ na jego gruncie argumentuje się wychodząc z godności przeciw... godności, a to znaczy, że jest to język wewnętrznie sprzeczny. Tymczasem traktowanie „praw reprodukcyjnych" jako niepodważalnej oczywistości narusza właśnie „pluralizm i neutralność światopoglądową" debaty, ponieważ przyjmuje jako pewne to, co jest tylko domniemane, a więc stanowi zachowanie ideologiczne. Neutralność światopoglądowa nie polega przecież na negacji światopoglądów innych niż mój własny, lecz na szukaniu racji wspólnych w każdym światopoglądzie.

Kontrowersja etyczna i dziedzictwo cywilizacji

Z punktu widzenia etyki, w sytuacji moralnie wątpliwej, jesteśmy zobowiązani do zachowania, które wyeliminuje możliwe zło moralne. Morderstwo jest z pewnością złem, więc jeśli zachodzi podejrzenie, czy zarodkowi ludzkiemu można przypisać godność osobową, zobowiązani jesteśmy do nie niszczenia zarodków. Jest to jedna z praktycznych zasad leżących u podstaw naszej cywilizacji (poszukującej „wolności, sprawiedliwości i pokoju świata"), która mówi „in dubio pro reo": w kwestii wątpliwej stajemy po stronie „pozwanego" (tu: słabszego, bezbronnego), a nie tego, który pozywa.

Na jakiej więc podstawie krytycy Kościoła sugerują wykluczenie jego - filozoficznych, nie religijnych! - racji z debaty i czy przypadkiem sami nie opierają się na racjach czysto ideologicznych? Na przykład, czy profesor Środa stwierdzając z oburzeniem, że „Kościół nigdy zresztą nie był zainteresowany ani losem niepłodnych kobiet, ani zarodków, płodów czy nieochrzczonych niemowląt" mówi to w oparciu o fakty, czy może jedynie opowiada co widzi przez swoje ideologiczne okulary? Mówiąc „nigdy" ma tu na myśli, jak rozumiem, ostatnie dwadzieścia lat, bo taką cezurę sobie narzuciła w tekście. Przypomnijmy więc choćby zeszłoroczne „odgrzanie" przez Papieża dyskusji na temat „limbusa", działanie duszpasterstw dla niepłodnych małżeństw, czy wreszcie apel arcybiskupa Henryka Hosera, szeroko poparty w środowisku lekarskim, o stworzenie narodowego programu zapobiegania i leczenia niepłodności, żeby wrócić już do samej problematyki in vitro. Czy nie jest tak, że - używając słów profesora Hołówki - „można tysiąc razy przypominać" te ogólnie znane fakty, ale krytycy Kościoła „i tak pozostaną na nie głusi"?

O faktyczne leczenie

W debacie nie podejmuje się także kwestii samego leczenia niepłodności, które - jak przypomina w swoim artykule Wanda Nowicka - jest chorobą. Znów dotykamy tu najpierw rozbieżności językowych. Sporna jest kwestia czy in vitro można uznać w sensie ścisłym za „leczenie" niepłodności. Eksperci, jak dr Konstanty Radziwiłł, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej, zwracają uwagę, że „w medycynie czasem nazywa się leczeniem coś, co nie prowadzi do wyleczenia choroby, np. w przypadku cukrzycy", to jednak „zastosowanie tej metody nie przywróci parze płodności, ale może pomóc przy «jednorazowym» urodzeniu dziecka". Tymczasem Kościół promuje metody, które nie tylko są tańsze niż in vitro, lecz również prowadzą do faktycznego wyleczenia, tzn. usunięcia niepłodności. Metody te jednocześnie można nazwać metodami „ekologicznymi", ponieważ opierającymi się wyłącznie na coraz lepszym (dzięki rozwojowi nauki) poznaniu działania cyklu miesiączkowego kobiety.

Mówiąc o chorobie, warto zwrócić uwagę na jej przyczyny, nie tylko na skutki. Coraz częściej zwraca się uwagę na to, że niepłodność jest chorobą cywilizacyjną, na którą wpływ ma stosowanie antykoncepcji systemowej - hormonalnej bądź śródmacicznej, coraz późniejszy wiek podejmowania decyzji o poczęciu dziecka u kobiet oraz pośrednio promiskuityzm. W tym kontekście warto przypomnieć cytowaną już encyklikę Pawła VI i zapytać, czy jej nauczanie skierowane „do ludzi dobrej woli" miało wartość wyłącznie konfesyjną czy może raczej ogólnoludzką, skoro tak wiele jej przewidywań okazało się (niestety) profetycznych?

Mówiąc o in vitro dotykamy przede wszystkim sytuacji granicznych, w których nie da się niepłodności uleczyć w sensie ścisłym. Co zrobić w sytuacji, gdy ludzie dotknięci takim nieszczęściem pragną jednak posiadać dzieci? Jakkolwiek boleśnie może to brzmieć, to przecież ze względu na racje, o których powiedziałem wyżej, nie mamy żadnego prawa, by w punkcie wyjścia założyć, iż samo pragnienie posiadania potomstwa jest już wystarczające do sprawstwa. W grę wchodzą bowiem racje innego rzędu, mianowicie problem statusu „wyprodukowanych" w procesie sztucznego zapłodnienia zarodków i ich godności. Chodzi po prostu o wartość życia. Prawo stanowione powinno tego typu kwestie regulować i domyślam się, że taka właśnie była intencja posła Jarosława Gowina, który w swoim projekcie zawarł klauzulę szanującą zarówno wybór ludzi pragnących mieć dziecko, jak i przekonanie o godności zarodka, które podziela spora część polskiego społeczeństwa.

Można i należy się spierać o to, czy zaproponowana „ustawa bioetyczna" jest najlepszym z możliwych rozwiązań (wiadomo, że były również inne pomysły, jak np. propozycja prof. Bogdana Chazana, byłego krajowego konsultanta ginekologii i położnictwa złożona już 4 lata temu w Ministerstwie Zdrowia). Żeby jednak debata w ogóle miała sens musi być podejmowana w sposób racjonalny, a nie ideologiczny.

Piotr Kaznowski jest historykiem filozofii, publicystą, redaktorem „Christianitas".

Za: fronda.pl