Publikacje polecane

Krzysztof Losz - Polska krwawi ludźmi

Opolskie i Warmińsko-Mazurskie opuściło po ponad 100 tys. ludzi – to tak, jakby nagle zniknęły Opole i Elbląg. Ponad 100 tys. mniej osób mieszka na Podlasiu – to tyle, ile łącznie mają Suwałki i Augustów

Ekonomiści i demografowie biją na alarm, bo Polska się wyludnia. Nie tylko na skutek małej liczby urodzeń, ale i przez to, że ogromne rozmiary przybrała emigracja zarobkowa. Naukowcy posuwają się nawet do stwierdzeń, że z powodu tego exodusu Polska krwawi ludźmi. Rzeczywiście, liczby są zatrważające.

Dane Głównego Urzędu Statystycznego, opracowywane głównie na podstawie spisu powszechnego, mówią o tym, że w 2011 roku poza granicami Polski przebywało ponad 2 mln naszych obywateli, co stanowi ponad 5 proc. ludności kraju. Danych za ubiegły rok jeszcze nie ma, ale ta liczba na pewno wzrośnie, gdyż z roku na rok zwiększa się polska emigracja, która ma przede wszystkim podłoże ekonomiczne. Skoro bowiem w Polsce nie ma pracy, to ludzie szukają zatrudnienia za granicą.

Najwięcej ludzi w ujęciu procentowym wyjechało z województwa opolskiego, a także z Podlasia, Podkarpacia oraz Warmii i Mazur (od 7 do 10 proc.). Opolskie i Warmińsko-Mazurskie opuściło po ponad 100 tys. ludzi – to tak jakby nagle zniknęły Opole i Elbląg. Ponad 100 tys. mniej osób mieszka na Podlasiu – to tyle, ile łącznie mają Suwałki i Augustów. 200 tys. mieszkańców ubyło na Podkarpaciu – to więcej niż liczy stolica województwa, Rzeszów (180 tys.). Ale w innych województwach jest niewiele lepiej. Procentowo mniej ludzi emigruje z Mazowsza czy Śląska, ale w obu tych regionach mieszka po ponad 5 mln osób, więc emigracja dotyczy w ich przypadku setek tysięcy.

Skala wyjazdów Polaków za granicę przeraża, tym bardziej że okazuje się, iż emigrują głównie ludzie młodzi. Ponad 1,4 mln osób ma mniej niż 39 lat. Jeśli tę kategorię zawęzimy jeszcze bardziej, do ludzi w wieku 25-34 lat, to okaże się, że za granicą jest ich ponad 720 tys. – to aż 10,6 proc. wszystkich osób w tej kategorii wiekowej (!). I to oni wyjeżdżają często z całymi rodzinami – to dlatego za granicą mieszka 226 tys. dzieci do 15. roku życia. Wielu młodych ludzi dopiero na emigracji zakłada rodziny i ich dzieci w tej statystyce nie są już ujmowane.

Nie ma się co łudzić – mało kto z tych, którzy wyjechali za chlebem, myśli o powrocie do Ojczyzny. Tym bardziej że rząd nie robi nic, aby ich do tego skłonić. Donald Tusk obiecywał w 2007 roku, że pod jego rządami Polacy będą wracali z emigracji, bo stworzy w Polsce „drugą Irlandię”. Tymczasem nie dość, że powrotów z emigracji nie ma, to jeszcze rośnie liczba wyjeżdżających. Po prostu ludzie młodzi nie widzą pod rządami Tuska perspektyw na pracę oraz utrzymanie rodziny. A szef rządu zamiast wziąć się do roboty, jest zadowolony, że emigracja obniża statystyki bezrobocia i rozładowuje potencjalne konflikty społeczne, które byłyby nieuniknione, gdyby w urzędach pracy było zarejestrowanych nie 1,4 mln, a prawie 3,5 mln bezrobotnych.

Sytuacja wyglądałaby na pewno inaczej, gdyby była inna polityka gospodarcza rządu, która nie służy rozwojowi kraju, powstawaniu nowych miejsc pracy. Część winy spada też na Unię Europejską, która swoimi politycznymi i ideologicznymi decyzjami dławi naszą gospodarkę. Nie zrobiliśmy prawie nic, aby uratować wiele gałęzi polskiego przemysłu, jak stocznie – miejsca pracy, które z tego powodu zostały zlikwidowane, bardzo by się teraz przydały. Za to inni na tym korzystają. Tak jak Niemcy.

Nad Renem wiedzą, jak trzeba dbać o gospodarkę. Niemcy nie ulegli dyktatowi Brukseli, nie zamknęli swoich stoczni i innych zakładów, tylko inwestowali w ich rozwój. Mają niskie bezrobocie, co więcej – wiele przedsiębiorstw narzeka na brak wykwalifikowanych pracowników, nie tylko inżynierów, ale i personelu średniego szczebla. Skoro nie ma ich w Niem-czech, to się ich sprowadza. A ponieważ bezrobocie dotyka przede wszystkim młodych ludzi, nie tylko w Polsce, ale i w Hiszpanii, Grecji czy Portugalii, to tym łatwiej jest ich namówić do wyjazdu. Jednak Niemcy nie liczą tylko na bezrobotnych. Inwestują już w kształcenie zawodowe uczniów w Polsce, z myślą oczywiście o tym, że po kilku latach ci ludzie będą u nich pracować.

Niestety, emigracja często oznacza, że wyjeżdżający do Polski raczej nie wrócą. Doświadczenie uczy, że często już pierwsze pokolenie emigrantów, które przyszło na świat za granicą, traci znajomość języka przodków, a w drugim pokoleniu i kolejnych związki z Polską są bardzo słabe. Mówiąc brutalnie: Niemcy podczas wojny realizowali przymusową germanizację Polaków – ofiarą tej eksterminacyjnej polityki padło 150 tys. dzieci, z których tylko 25 tys. wróciło po wojnie do rodziców. Teraz niestety wielu naszych rodaków podlega dobrowolnej germanizacji. Albo stopniowo stają się Anglikami, Francuzami czy Amerykanami.

Nasze społeczeństwo starzeje się w szybkim tempie. Emigracja ten proces jeszcze przyspiesza. Trzeba go odwrócić, bo inaczej katastrofa demograficzna i gospodarcza przyjdzie szybciej, niż prognozują eksperci.

Krzysztof  Losz


za:www.naszdziennik.pl/wp/35757,polska-krwawi-ludzmi.html (kn)


***

Wyjeżdżają za chlebem


Tracimy szansę na odrobienie odziedziczonego po PRL zapóźnienia. Tym bardziej że koniunktura wyraźnie się skończyła. A jedynym pomysłem gabinetu Donalda Tuska pozostaje przeczołganie się do strefy euro, co amerykański noblista w dziedzinie ekonomii Paul Krugman porównał do uderzenia głową w mur. Brak koncepcji rozwojowej ze strony Platformy Obywatelskiej oznacza oczywiście wzrost bezrobocia i dalszą emigrację. Do najszybciej wyludniających się polskich miast należą: Szczecin, Kielce, Olsztyn, Bytom, Sosnowiec, Lublin i Radom. Młodzi wyjeżdżają za granicę lub do innych polskich miast, w których łatwiej o znalezienie pracy.
Trudna Decyzja

Paweł i Monika, młode małżeństwo z czworgiem dzieci, kilka miesięcy temu wyjechali do Niemiec, gdzie pan Paweł otrzymał pracę jako informatyk. – Rekrutacja trochę trwała i oznaczała kilka komplikujących życie samolotowych podróży, ale wynik jest pozytywny – mówi pan Paweł. Ułatwieniem była pomoc kolegi, także informatyka, który od dwóch lat pracuje w Niemczech.

Ojczyznę opuszczają z ciężkim sercem, ale w wyjeździe upatrują swoją szansę. – Najważniejsze jest dla mnie, by być przy dzieciach. Najstarszy syn ma 7 lat. Dotychczas nie pracowałam poza domem. Żyliśmy z jednej pensji w Warszawie, więc poszukiwanie pracy było dla mnie coraz bardziej palącą koniecznością – mówi pani Monika. Dodaje, że przy braku pomocy ze strony babci (obydwoje pochodzą z Kujaw) wiązałoby się to z koniecznością oddania maluchów do żłobka, gdyż nie mogliby opłacać opiekunki. A tego sobie nie wyobraża. Chcą wrócić. Nastawiają się na maksymalne oszczędzanie, wierzą, że zgromadzone środki pozwolą im otworzyć własny biznes w Polsce.

– Rosnący deficyt budżetowy, także w Polsce, łata się, oszczędzając na inwestycjach i rozwoju, czyli na tym, co stanowi podstawę innowacyjności gospodarki i powstawania nowych miejsc pracy – podkreśla prof. Andrzej Kaźmierczak z Rady Polityki Pieniężnej.

Stagnacja na Starym Kontynencie jest faktem, przyrost bogactwa w niektórych państwach UE jest bliski zeru, a Europa przegrywa globalny wyścig nawet z państwami Ameryki Płd. czy Afryki. Unia Europejska, której zasadą miała być wolna konkurencja i swoboda przepływu osób, towarów i kapitału, funkcjonuje dokładnie odwrotnie.

Dominujący w większości krajów Unii model państwa socjalnego i skomplikowane wymogi narzucane przez regulujące wszystko unijne normy to piłka strzelana do własnej bramki. Lawinowo wzrasta bezrobocie szczególnie wśród młodych; w Hiszpanii stopa bezrobocia w tej grupie osób przekroczyła 50 procent, we Włoszech – 40 procent, w Polsce to już 28 procent. – Dopóki poziom płac będzie w Polsce zbliżony do płacy minimalnej, będzie to stwarzało zachętę do emigracji – konkluduje prof. Kaźmierczak. Dodaje, że jedną ze strukturalnych przyczyn problemów młodych z pracą w Polsce jest upadek szkolnictwa zawodowego, przy jednoczesnym nadmiarze absolwentów wyższych uczelni humanistycznych, których rynek nie jest w stanie wchłonąć. Dziś mszczą się założenia polskiej „transformacji gospodarczej” – wraz z rujnowaniem przemysłu likwidowano zawodówki jako inkubatory bezrobocia.

Anna i Tomasz już kilka lat mieszkają w Holandii, mają troje dzieci. Najpierw były studia doktoranckie pani Anny na uniwersytecie w Lejdzie. Do doktoryzowania się za granicą zachęcił ją profesor. Wybór padł na Holandię, gdzie doktorant otrzymuje etat na uczelni, pensję i pełną gamę świadczeń związanych z zatrudnieniem. Na Uniwersytecie w Lejdzie zaproponowano jej pensję kilkadziesiąt razy wyższą od stypendium naukowego we Wrocławiu, które nie wystarczyłoby na utrzymanie. Do Holandii ściągnęła męża i córkę. Pan Tomasz od trzech lat prowadzi własną firmę graficzną, skutecznie wygrywając konkurencję z droższą ofertą holenderskich podmiotów.

Pani Anna po uzyskaniu stopnia doktora rozpoczęła pracę w firmie farmaceutycznej przy opracowywaniu nowych lekarstw. Cały czas myślą o powrocie do Polski, ale sytuacja naukowa w instytutach chemii zniechęca panią Annę. Najzdolniejsi koledzy z roku nie zostali na polskich uczelniach. Z doświadczenia znajomych wie, że tym, którzy starają się łączyć etat na polskiej uczelni z pracą naukową za granicą, w Ojczyźnie rzuca się kłody pod nogi. – Ze zdobytej na polskich uczelniach wiedzy korzystają zagraniczne instytucje, ponieważ w Polsce brakuje firm, gdzie można by spożytkować ten doskonały potencjał – mówi pani Anna.

Jak miecz Damoklesa

Tymczasem w Polsce zamiast rozwojowych inwestycji czeka nas kosztowne wypełnianie zobowiązań unijnych przyjętych przez rząd Tuska. Ciąży nad nami przede wszystkim pakt fiskalny i pakiet klimatyczny. Skutki unijnej walki „o klimat” dla polskiej gospodarki będą katastrofalne. – Skala inwestycji, które musielibyśmy uruchomić, aby spełnić wymogi pakietu klimatycznego, jest nie do udźwignięcia dla polskiej gospodarki – wskazuje Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. Branża górniczo-energetyczna może być kolejną, która ulegnie likwidacji na skutek bezmyślnej implementacji przez rządy polskie unijnych regulacji. Przypomnijmy, że gwoździem do trumny polskich stoczni była decyzja Komisji Europejskiej nakazująca zwrot państwowych dotacji udzielonych stoczniom jako naruszających unijną konkurencję. W tym samym czasie Niemcy umiejętnie korzystały z przewidzianych w unijnym prawie odstępstw i hojnie dokładały do swojego przemysłu stoczniowego.

– Warunkiem otrzymania subwencji unijnych jest także likwidacja specjalnych stref ekonomicznych. A to czasowe zwolnienie z podatku dochodowego w tych strefach powodowało, że inwestycje ekonomiczne koncentrowały się właśnie tam. To bardzo istotny element zmniejszający liczbę miejsc pracy – zauważa prof. Kaźmierczak.

W pierwszych czterech miesiącach bieżącego roku ogłoszono upadłość 328 spółek, w tym 39 notowanych na warszawskiej giełdzie. Ogółem liczba bankructw jest wyższa o 9 proc. w porównaniu z analogicznym okresem roku poprzedniego. Jeszcze więcej przedsiębiorców zamyka działalność w sektorze małych firm niebędących spółkami.

W pewnej mierze to skutek kryzysu, ale dla polskiego przedsiębiorcy administracyjne ramy funkcjonowania generują właściwie permanentny stan zawału. Rozrośnięta biurokracja, horrendalnie wysokie pozapłacowe koszta pracy, wywindowane podatki skutecznie duszą przedsiębiorczość.

Z kolei konieczność dostosowania się do wywindowanych unijnych standardów zniszczyła w Polsce lokalny drobny przemysł rolno-przetwórczy, który właściwie upadł. W ten sposób z rynku eliminowane są obecnie małe ubojnie. – Nie wiemy, na ile unijne normy, a na ile inne czynniki wpłynęły na to, że polska administracja z takim impetem egzekwowała te przepisy. W UE istnieje możliwość deregulacji. Dla małych zakładów przetwórstwa można uzyskać różnego rodzaju odstępstwa, ale o tym u nas się nie mówi – stwierdza poseł Jan Krzysztof Ardanowski. Dodaje, że zamach na rodzime drobne przetwórstwo nie jest bynajmniej standardem w Europie Zachodniej, gdzie w wielu państwach lokalne zakłady żyją w świetnej symbiozie z drobnymi rolnikami z regionu. Tu kłania się całkowita inercja większości ekip rządowych po 1989 r. z rządem Tuska na czele. Zdaniem Sadowskiego, 95 procent decyzji dotyczących polskiej gospodarki zapada w Warszawie.

– Nikt nie każe polskiemu rządowi wprowadzać jednej z najwyższych stawek VAT w Europie. Implementując regulacje unijne, także nie musi robić tego tak, aby były one niekorzystne dla polskich obywateli – zauważa.

To na skutek fatalnej polityki gabinetu Tuska z wiodącego producenta wieprzowiny w Europie staliśmy się jej importerem. – Dziś ta branża jest w stanie kompletnego załamania. Tymczasem w Niemczech, Danii, Hiszpanii ten sektor kwitnie – podkreśla Ardanowski. Takich przykładów nieudolności lub złej woli tego rządu są dziesiątki.
Lobbing wielkich

Małe biznesy nie są w stanie wytrzymać tempa narzucanego przez wielkie międzynarodowe korporacje. To z reguły spółki o złożonej strukturze kapitałowej (holdingi), nie mają więc jasno określonego właściciela, a zarządy kierują się wyłącznie zasadą bezwzględnej maksymalizacji zysku. To w ich interesie są skomplikowane przepisy i wymogi nakładane przez ustawodawstwo pod pozorem poprawy bezpieczeństwa lub ochrony środowiska. Sami są w stanie je spełnić i konkurować z kilkoma podobnymi sobie w określonej branży. Mniejsze podmioty są wypierane, dołączenie do rynku staje się niemożliwe z powodu kosztów, jakie trzeba ponieść na starcie.

W strukturach Unii Europejskiej korporacje czują się jak ryba w wodzie. Proces decyzyjny jest wielostopniowy, bardzo skomplikowany, w Komisji, Parlamencie i Radzie ścierają się setki wpływów i interesów; w końcu powstają rozporządzenia i dyrektywy, za które nie wiadomo, kto odpowiada. Ten system wydaje się stworzony dla koncernu, który posiada poza fabrykami i ośrodkami rozwojowymi także armię prawników i lobbystów. Na zdominowanie unijnego procesu decyzyjnego przez lobbystów wskazuje m.in. szef Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego Henri Malosse.

– Jeśli w UE ogranicza się wolność gospodarczą, to tym samym stwarza to pole do dominacji nie tylko ekonomicznej, ale i politycznej wielkich koncernów. Zamiast walczyć o konsumentów na rynku, mogą wpływać na jego kształt poprzez zaprzyjaźnionych polityków, którzy mnożą wówczas bariery dla konkurencji – konkluduje Sadowski.

To wszystko obiektywna rzeczywistość, z którą musi zmagać się polski mały i średni przedsiębiorca. Jego kolegów z Zachodu własne rządy starają się chronić przed nieuczciwymi warunkami konkurencji. W Polsce władza bardziej ogląda się na to, co powie ten czy inny europejskie komisarz, niż na społeczno-ekonomiczne skutki tak uległej polityki. A ze względu na demograficzną zapaść na gwałt potrzebujemy radykalnych zmian i kierowania się narodowym interesem. Przykład Węgier, które potrafiły przeciwstawić się tyranii Brukseli, pokazuje, że jest to możliwe.


Beata Falkowska

za:www.naszdziennik.pl (kn)