Publikacje polecane

Negatywne emocje opozycji niszczą Polskę - wywiad z prof. Piotrem Glińskim

"Ludzie od lat przyzwyczajeni do władzy utracili nagle wpływy i nie mogą się z tym pogodzić. Dodatkowo przegrani używają w tej brudnej walce negatywnych emocji, nie licząc się kompletnie z tym, że te emocje po prostu niszczą Polskę. Niestety wygląda to tak, jakby chcieli – skoro nie mogą dalej rządzić – żebyśmy wszyscy razem poszli na dno." - mówi Gazecie Polskiej Codziennie prof. Piotr Gliński, wicepremier, minister kultury i dziedzictwa narodowego.

Wkrótce minie pół roku, odkąd zasiadł pan w fotelu wicepremiera i ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Jak pan odnalazł się w roli szefa resortu sprawującego pieczę nad środowiskiem, którego lwia część skręca w liberalne, a czasem radykalne lewo?

Prof. Piotr Gliński, wicepremier, minister kultury i dziedzictwa narodowego: Problemem nie jest to, że ktoś ma poglądy inne, niż moje. Problem pojawia się wtedy, gdy tej drugiej stronie brak otwartości na argumenty, kiedy ktoś radykalizuje swoje postawy do tego stopnia, że nie przyjmuje do swojej świadomości faktów, albo robi to celowo, bo w walce politycznej chce używać negatywnych emocji. I wtedy jest to bardzo groźne dla spójności społecznej naszej wspólnoty, groźne dla demokracji. Jestem tolerancyjny i mam na tyle duże doświadczenie w pracy z osobami o odmiennych poglądach, że praca w środowisku, które pani opisała, mnie nie przeraża. Natomiast wspomniany tu kontekst polityczny bardzo te kwestie komplikuje i utrudnia dobre rozwiązania.

Lewicowy skręt środowiska widać zwłaszcza przy dyskusji o tym, jak przyznawać dotacje instytucjom kulturalnym. Co zmieniło się w tej kwestii po zmianie władzy?


Pojawiają się pytania, czy taka sytuacja nie doprowadzi do tego, że polityczne deklaracje władz instytucji kultury będą miały znaczący wpływ na wysokość przyznawanych sum? Mam tu na myśli choćby przypadek teatrów Krystyny Jandy, które dostały zaledwie 10 % (150 tys. zł) wnioskowanej kwoty, i to dopiero w trybie odwoławczym. Zastanawiam się, czy opinia publiczna nie odbierze tej decyzji jako swoistego "pstryczka w nos" dla artystów, których poglądy polityczne odbiegają od nurtu obecnej władzy.

Programy ministra każdego roku wywołują emocje, szczególnie wśród tych, którzy nie zakwalifikują się do otrzymania dotacji.

Jeśli chodzi o zasady przyznawania dotacji, to zmieniły się one w niewielkim stopniu. Władzę objęliśmy w momencie, gdy większość konkursów została ogłoszona, w związku z czym nie mieliśmy prawnej możliwości zmiany procedur. To, co było możliwe, to wymiana członków części komisji przyznających granty. W ministerstwie takich programów grantowych mamy prawie trzydzieści. Nie mam jednak bezpośredniego wpływu na wyniki konkursów. Uprawnienia ministra w toku normalnego konkursu są ograniczone, natomiast w obszarze odwołań są już większe. Przy tak ogromnej liczbie wniosków o dotacje, która waha się w granicach kilkudziesięciu tysięcy, nie ma możliwości sterowania wszystkim, dlatego istnieje szereg komisji, które się tym zajmują.
Proszę mieć świadomość, że dysponujemy też bardzo ograniczonym budżetem. Wszystkie złożone wnioski opiewały na 2,5 mld złotych. Nasz budżet pozwalał natomiast na pokrycie jedynie nieco ponad 10% potrzeb. Rozdysponowaliśmy w sumie 275 mln zł. Wnioski są dość oczywiste.

Co do drugiego zagadnienia, które pani poruszyła – rzeczywiście, na pewno znajdą się koniunkturaliści, którzy będą wykorzystywać specyfikę ideową obecnej władzy, ale nie będę tego badać, ani weryfikować. Trzecią kwestią jest tzw. opinia publiczna, która jest cechą dojrzałej demokracji. W Polsce nie ma jednej opinii publicznej, mamy podzielone społeczeństwo. Wiem, że opinie o działalności MKiDN są dość skrajne. Ale od początku, jeszcze przed wyborami, zapowiadaliśmy korektę polityki kulturalnej. Jednym z założeń tych zmian jest to, że doceniamy teraz także środowiska, które nie były zauważane przez ostatnie 8 lat i były traktowane – mówiąc delikatnie – bardzo niesprawiedliwie, co odbijało się na statusie materialnym wielu twórców, a także stanowiło wielką szkodę dla polskiej kultury. Nie oceniam na ogół poziomu artystycznego teatrów – choć teatr pani Jandy ma uznaną renomę. Natomiast nie jestem przekonany, czy system, w którym ktoś zakłada prywatny teatr i opiera go w dużej mierze na środkach publicznych, jest systemem właściwym – a jeśli tak, to w takim razie i inne prywatne instytucje powinny mieć równy dostęp do środków publicznych.

Zostawmy to. W styczniu w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" ujawnił pan kilka przykładów efektów przeprowadzonych w ministerstwie audytów, z których wynika, że poprzednia władza działała często niegospodarnie albo kupowała sobie poparcie polityczne np. poprzez finansowanie wybranych instytucji kulturalnych czy pewnych środowisk.


Tak, przeanalizowaliśmy sytuację instytucji podległych MKiDN. Wyniki audytu wykazały nieprawidłowości, wobec których należało podjąć pewne działania naprawcze – także w postaci decyzji personalnych. Przykładem może być zmiana szefa Instytutu Książki. Spotkało się to z listami protestacyjnymi, ale nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, czy jest w porządku, jeśli szef instytucji, która ma wielomilionowy budżet, przekracza fundusz płac o 600 tys. zł. Żeby było jasne, Rzecznik Dyscypliny Finansów Publicznych skierował w tej sprawie wniosek o ukaranie do Międzyresortowej Komisji Orzekającej przy Ministrze Finansów, a kontrolę wszczęła jeszcze poprzednia minister z rządu PO-PSL. Dodatkowo, w mojej ocenie Instytut ten faworyzował głównie jedno środowisko opiniotwórczo-ideologiczne, zaś twórcy dla poprzedniego kierownictwa „obcy kulturowo” nie mogli liczyć na żadne wsparcie… Inny bulwersujący przykład to faworyzowanie budowy Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku przy jednoczesnym blokowaniu budowy Muzeum Historii Polski w Warszawie. Liczne środowiska historyków i polityków, które teraz piszą listy protestacyjne przez lata milczały wobec tych faktów. Gdzie wtedy było ich demokratyczne i obywatelskie sumienie?

Czy to właśnie w wyniku ujawnienia szeregu niedociągnięć w gospodarowaniu publicznymi środkami resortu był pan przeciwny powołaniu prof. Małgorzaty Omilanowskiej na stanowisko dyrektora Zamku Królewskiego w Warszawie?


Nie, to akurat inna historia. Po prostu w cywilizowanym świecie demokratycznym nie jest przyjęte, żeby instytucjami, które podlegają bezpośrednio pod ministerstwo, a które uchodzą za wysoce prestiżowe, ważne dla państwa, kierowali byli ministrowie kultury, którzy dopiero co utracili władzę, zostali negatywnie zweryfikowani przez suwerena. Pani Omilanowska ma kwalifikacje, do których nie mam zastrzeżeń, była jednak – czy tego chce, czy nie – politykiem. Dodatkowo była ministrem rządu, który pozostawał w bardzo ostrym konflikcie z opozycją. To kwestia zaufania i tego, że mam prawo wybrać sobie współpracowników do realizacji naszej polityki kulturalnej. Poza tym, wygląda to dość dziwnie, gdy minister sprawujący władzę, w jakimś sensie przygotowuje sobie "miękkie lądowanie" w instytucji, która mu podlega. Przyzna pani, że nie jest to zdrowa sytuacja.

To jeszcze jedno pytanie o kontrowersyjny przykład z ostatnich dni, o którym już Pan wspomniał. Jak pan sądzi, jaki będzie wynik sporu toczącego się wokół połączenia gdańskich muzeów? Wiadomo, że przez najbliższe 3 miesiące będą trwały konsultacje z ekspertami w tej sprawie. Natomiast przyzna Pan, że ostre reakcje władz Gdańska i dyrektora Muzeum II WŚ prof. Pawła Machcewicza dają do myślenia, że sprawa ma drugie dno. Finansowe dno?


Ostra reakcja, czy wręcz histeria, to przecież dziś w Polsce nic nowego. Ludzie od lat przyzwyczajeni do władzy utracili nagle wpływy i nie mogą się z tym pogodzić. Na przykład z tym, że to nie oni lecz nowa ekipa, która wygrała wybory i posiada mandat społeczny, będzie np. decydowała o polityce muzealnej w Polsce. Dodatkowo – o czym już mówiłem, bo to bardzo ważne i znamienne - przegrani używają w tej brudnej walce negatywnych emocji, nie licząc się kompletnie z tym, że te emocje po prostu niszczą Polskę. Niestety wygląda to tak, jakby chcieli – skoro nie mogą dalej rządzić – żebyśmy wszyscy razem poszli na dno. Natomiast sprawa Muzeum II Wojny Światowej jest na pewno wielowymiarowa. Po pierwsze, jest to muzeum podlegające w stu procentach MKiDN. Jest budowane ze środków publicznych, co nakłada na resort obowiązek kontroli tych kosztów. Niepokojący jest przy tym fakt, że to muzeum według zwiększonego (o 100 mln zł!) w zeszłym roku, czyli tuż przed utratą władzy przez PO-PSL, wieloletniego planu rządowego, miało kosztować około 450 mln złotych, a licząc koszty funkcjonowania, suma ta zamyka się w kwocie ok. pół miliarda złotych!

Tymczasem Muzeum Historii Polski przez 8 lat nie doczekało się budowy. Dopiero w zeszłym roku podjęto kroki w tym kierunku, co znamienne – tuż przed wyborami. Tutaj powstaje pytanie: jak to jest, że zamiast budowy Muzeum Historii Polski, budowane jest Muzeum II Wojny Światowej, i to za sumę wyższą o 100 mln zł? Po drugie, muzeum w Gdańsku było pierwotnie budowane jako Muzeum Westerplatte, a dopiero potem, właściwie z niewyjaśnionych dotąd powodów, zmieniono je na Muzeum II WŚ. Przy czym od początku koncepcja tego muzeum była dość kontrowersyjna. W mediach przetoczyła się debata, z której wynikało, że jest to koncepcja mówiąca o wojnie w sposób całościowy, ogólny – a nie z punktu widzenia Polski, której doświadczenie w tej kwestii było jednak szczególne. Na naszą prośbę, w styczniu tego roku, przedstawiono nam nową wersję tej koncepcji, wciąż jednak dość ogólną, starającą się jednak również wyakcentować perspektywę polską.

Prof. Machcewicz, którego poprosiłem o rozmowę, deklaruje, że wiodący będzie tam polski punkt widzenia, ale jak będzie – zobaczymy. Nie ma też, dodatkowo, sensu, żeby w jednym mieście funkcjonowały dwa muzea o podobnym profilu (muzeum II WŚ i muzeum Westerplatte), dlatego dla racjonalizacji kosztów zaproponowaliśmy ich połączenie. Natomiast nie przesądzamy tej sprawy. Myślę, że w ciągu najbliższych 3 miesięcy podejmiemy ostateczną decyzję. Jestem otwarty na rozmowy. Wszelkie spekulacje i awantury są co najmniej przedwczesne i wpisują się w walkę czysto polityczną, nie merytoryczną, a to niczemu dobremu nie służy.

Jak skomentuje pan wątek pojawiający się w opublikowanych przez "Do Rzeczy" fragmentach rozmowy Jana Kluczyka i Pawła Grasia mówiący o tym, że biznesmen i polityk planowali doprowadzić do usunięcia ze stanowiska naczelnego "Faktu" poprzez interwencję u samej Angeli Merkel?

Dla mnie to nic nowego, bo przeżyłem 8 lat rządów PO-PSL, w tym kilka lat w ostrym sporze politycznym i widziałem, co się działo – polska demokracja w tamtym czasie bardzo źle funkcjonowała, a jej podstawowe wymiary były mocno zagrożone. Jednym z tych wymiarów była sytuacja w mediach. Największe z nich były zdominowane przez jedną opcję polityczną w 100 procentach. W sytuacji, gdy dodatkowo wszystkie instytucje państwa były w rękach ówczesnej partii władzy (i ich postkomunistycznego nieformalnego koalicjanta), wytworzył się monopol zagrażający polskiej demokracji (co skutkowało np. zafałszowaniu wyborów samorządowych). Tamto zagrożenie demokracji było naprawdę realne i bardzo groźne – dlatego swoistym cudem polityczno-społecznym były nasze zwycięstwa wyborcze w 2015 roku. One nie miały prawa się zdarzyć…
Ówczesny monopol władzy powodował, że sterowano politycznie także mediami. To było na porządku dziennym. Mam tu na myśli np. wkroczenie służb specjalnych do redakcji tygodnika "Wprost", jak i wykończenie dobrze prosperującej, niezależnej "Rzeczpospolitej" poprzez wykorzystanie układów znajomościowo-kapitałowych. Więc sprawa z "Faktem" szczególnie nie dziwi – choć tu dodatkowo bulwersujący jest kontekst wpływów zagranicznych.

Pozostańmy przy mediach. Pana bliski współpracownik wiceminister Krzysztof Czabański jest jednym z autorów projektu tzw. dużej ustawy medialnej – wzbudzającej liczne kontrowersje. Co pan sądzi o proponowanych przepisach?

Ma pani rację, że to trudny temat – nie ma w tej kwestii rozwiązań idealnych, żadna z demokracji takich się nie dorobiła. Ostatnia kompromitacja niemieckich mediów pokazuje, że nawet w tzw. dojrzałych demokracjach media są na pasku władzy, można cenzurować i ukrywać informacje przez parę dni – mam na myśli skandal z wydarzeniami wokół sylwestra w Kolonii.
W Polsce sytuacja jest trudna z wielu powodów. Jeśli chodzi o media prywatne, to lokalny rynek prasowy zdominowany jest przez kapitał niemiecki, wiele innych wpływowych mediów – przez kapitał postkomunistyczny i lewicowo-liberalny. W innych demokracjach w Europie to się po prostu w takiej skali nie zdarza.

Bogatsze kraje radzą sobie z tym problemem poprzez finansowanie ze środków publicznych. Uważa się tam, że media, nie tylko publiczne, są pewnym skarbem. U nas z kolei przez ostatnie 8 lat mieliśmy jeszcze dodatkowo do czynienia z niszczeniem mediów publicznych. Ktoś to robił celowo – wystarczy przypomnieć apel premiera Tuska, by nie płacić abonamentu.
My wychodzimy z propozycją najlepszą z obecnie możliwych. Proponowana składka audiowizualna jest znacznie niższa niż dzisiejszy abonament, a i tak opozycja sugeruje, że to nowy podatek. Chcemy mieć Operę Narodową – wielu ludzi nigdy do niej nie pójdzie, ale ją utrzymujemy. Każdy się do niej dokłada. Podobnie jest z mediami publicznymi. Jeśli chcemy mieć media publiczne, jeśli chcemy, by była realizowana w nich misja publiczna, to musimy się do tego dobra dorzucić. To powszechna danina wszystkich – nie tylko odbiorców tych mediów – bo takie dobro ma charakter powszechny.

Czy nie obawia się pan jednak, że mająca zastąpić KRRiT Rada Mediów Narodowych będzie upolityczniona jak jej poprzedniczka?


Na pewno dziś media publiczne mogą być – i już są – bardziej spluralizowane niż te, które były w okresie poprzedniej władzy. W TVP był wtedy tylko jeden program o innej wrażliwości. Porównajmy to do dzisiejszej sytuacji – jest więcej twarzy, większa różnorodność opinii. Niemniej jednak zwracam uwagę, że w projekcie ustawy są pewne nowinki, których nie było nigdy – np. gwarantowane miejsce dla opozycji w Radzie Mediów Narodowych. Do tej pory zwycięzca brał wszystko. Jest też np. praktyczna nieusuwalność Rady przez 6 lat.

Nie każdy wie, że wywodzi się Pan z rodziny o filmowych tradycjach – pański brat jest cenionym reżyserem. Co z wielkimi produkcjami filmowymi promującymi polskich bohaterów narodowych, o których wspominał pan podczas kampanii? Czy powstaną filmy o takich postaciach jak Łupaszka, Pilecki?

Tradycje filmowe to może za dużo powiedziane ale faktycznie: brat jest reżyserem, siostra montażystką. Ma pani rację, że mówiliśmy w kampanii o tym, że jednym z naszych wielu zadań jest próba umożliwienia twórcom polskim i zagranicznym współtworzenia narracji o ważnych, a często zapomnianych, elementach polskiej historii.
To spotkało się teraz ze straszliwym sprzeciwem, wręcz nienawiścią za strony naszych przeciwników politycznych. Nie kryliśmy nigdy, że interesuje nas polityka historyczna i uważamy, że każda wspólnota musi dbać o swoją tożsamość, bo bez tego nie jest wspólnotą. Musimy dbać o swoją gospodarkę, ale i o spoistość wspólnoty. Spójrzmy na inne kraje, jak o nią dbają – robią to Niemcy, Francuzi, Brytyjczycy. Wiedzą, że to niewymierny ale kluczowy czynnik, który często decyduje o tym, że naród potrafi się rozwijać, bronić swych interesów, że istnieje. Dlatego staramy się ten kierunek realizować. Kończymy przygotowywać konkursy scenariuszowe na produkcje filmowe o tematyce historycznej – nie zawężamy tutaj pomysłów. Myślimy przy tym o wspieraniu innych produkcji – są pomysły o filmie o Pileckim, ale popieramy też filmy paradokumentalne czy ideę produkcji o Dywizjonie 303. Będziemy wspierać wszystkie ciekawe projekty z tej dziedziny.

A co z "Wołyniem"?


Film Smarzowskiego porusza bardzo drażliwy temat. Artysta jest przy tym znany ze swojej mocnej estetyki, więc nie ukrywam, że to może być piękny i wartościowy film, ale wstrząsający i trudny w odbiorze publicznym. Może się okazać, że żadne ze środowisk, które spierają się w ocenie Wołynia, nie będą zadowolone z tej produkcji. Tyle mogę powiedzieć o "Wołyniu" – to wciąż temat, który może być wykorzystywany politycznie i tego się trochę obawiam.

Ostatnio w rozmowie z Piotrem Iwickim, szefem Agencji Muzycznej Polskiego Radia usłyszałam, ze środowisko muzyczne pokłada w panu dużą nadzieję. Mój rozmówca odniósł się także pozytywnie do sugestii, którą wypowiedział Jean Michel Jarre podczas gali rozdania Fryderyków, by wprowadzić opłatę od tzw. czystych nośników. Co pan o tym sądzi? Czy to rzeczywiście dobry sposób na zatrzymanie w kieszeniach muzyków należnych im pieniędzy?


Zatrzymywanie w kieszeniach twórców należnych im pieniędzy jest obowiązkiem państwa. Problem jest o tyle szerszy, że mamy zaległości spowodowane przez poprzednią ekipę, także w obszarze niewykonywania dyrektyw europejskich w kwestii prawa autorskiego. W większości krajów problem został rozwiązany za pomocą dopłat producenckich – w Polsce politycy Platformy Obywatelskiej i PSL nie mieli odwagi rozwiązać tej kwestii, tak jak zresztą wielu innych. My jesteśmy w procesie rozmów ze związkami twórców – myślę, że dojdziemy do porozumienia.

Porozmawiajmy teraz chwilę o panu. Jako były szef Rady Programowej PiS, a zatem osoba posiadająca rozległą wiedzę i doświadczenie w różnych dziedzinach, zdecydował się Pan skupić na wycinku, jakim jest kultura. Jakie były Pańskie motywy? Czy nie ma Pan poczucia, że być może gdzie indziej, przydałby się Pan jeszcze bardziej niż w MkiDN?

Nie uważam, by bycie wicepremierem i ministrem kultury było dla mnie niesatysfakcjonujące. Nigdy zresztą nie myślałem, że stanę się politykiem na takim szczeblu. Jestem bardzo zadowolony z pracy w rządzie premier Beaty Szydło i ze współpracy z moimi zwierzchnikami politycznymi. My naprawdę zmieniamy rzeczywistość, co nie jest łatwe. Ale jest też wielkim, pięknym i potrzebnym Polsce wyzwaniem. Widzimy pierwsze dobre objawy tej zmiany – to przede wszystkim sukces programu 500+, ale także np. zwiększone wpływy budżetowe, a w moim obszarze np. nowe muzea - budowa Muzeum Historii Polski, nowe Programy Ministra, np. przygotowywany obecnie program rozwoju uniwersytetów ludowych.Zakres moich obowiązków w radzie programowej PiS był dość szeroki, ale taka była potrzeba. Apogeum mojej pracy był kongres PiS w Katowicach, który oceniam jako duże osiągnięcie PiS. Udało się zorganizować wielkie programowe wydarzenie. Trzy dni, 5 tys. uczestników, setki ekspertów – jako szef Rady Programowej traktuję to również jako swój sukces (śmiech). Pokazaliśmy, że jesteśmy gotowi do przejęcia władzy. Już wtedy Beata Szydło była nominowana jako kandydatka na premiera – patrząc z perspektywy czasu życzę moim konkurentom, by skoncentrowali się – tak, jak my wtedy – na pracy programowej i koncepcjach merytorycznych, a nie na „polityce ulicznej” i donoszeniu na Polskę za granicą. Może warto zapytać pana Petru czy pana Schetynę co oni proponują Polakom? Jaki jest właściwie ich program dla Polski?

Dziś, gdy nie ma paliwa politycznego, opozycja dąży do awantury. My postawiliśmy na merytorykę.
Z przyjemnością zaakceptowałem propozycję akurat tego resortu i teki wicepremiera, która wzmacnia mój resort ale oznacza także aktywność w innych dziedzinach. Mamy bardzo kompetentne osoby zajmujące się gospodarką – nie muszę się tam aktywnie udzielać, choć jestem w Radzie Innowacyjności, zajmuję się przygotowaniem tzw. małego Expo w Łodzi poświęconego rewitalizacji, jeżdżę czasami w zastępstwie Wicepremiera Morawieckiego z misjami gospodarczymi za granicę. Nadzorowałem także powołanie pełnomocnika rządu ds. społeczeństwa obywatelskiego. Robię wiele ciekawych rzeczy poza ministerstwem kultury…

A dlaczego akurat kultura?

To nie jest przypadek. Abstrahując od rodzinnych profesji, przez całe swoje życie zawodowe byłem związany z zakładem naukowym, który – o czym mało kto wie - wydał już trzech ministrów kultury. Zakład Badań Nad Stylami Życia (a później Zakład Społeczeństwa Obywatelskiego) to jeden z lepszych zakładów naukowych, który zajmował się w Polsce socjologią kultury.

Czyli można powiedzieć, że jeśli ktoś planuje zostać ministrem kultury, to powinien skierować się właśnie tam?


Zdecydowanie (śmiech). Czasem lubię mówić, że zostałem również ministrem kultury, bo mam najpiękniejszy gabinet ministerialny w Polsce. Choć z drugiej strony to bardzo specyficzna praca i bardzo oryginalne ministerstwo – jeśli chodzi o ostrość konfliktów, różnorodność środowisk i spraw, z którymi się stykam.

Czy prezes PiS Jarosław Kaczyński interesuje się polityką prowadzoną przez MKiDN? Jeśli tak, co go najbardziej interesuje?

Bardzo wiele rzeczy go interesuje, często rozmawiając o polityce, schodzimy na temat nowej książki lub jakiegoś wydarzenia czy skandalu kulturalnego (śmiech). Dyskutujemy np. o spadku czytelnictwa i możliwych rozwiązaniach. Dziś akurat rozmawialiśmy o pewnej lekturze Prezesa z dziedziny historii idei. Bardzo często rozmawiamy też o sprawach szeroko pojętej kultury. Jarosław Kaczyński ma swoje obszary zainteresowań – to historia, polityka, świat doktryn prawnych i idei, mamy wspólne tematy, także i z tego obszaru. Prezes bardzo dobrze zna pewne obszary kultury – sam pochodzi z rodziny bardzo związanej z tą tematyką. Pani Jadwiga Kaczyńska przez lata pracowała w Instytucie Badań Literackich, z którym związanych było wielu wybitnych twórców, np. J.M. Rymkiewicz. W rodzinie są też tradycje sztuk plastycznych. Wujem prezesa był Stanisław Miedza Tomaszewski.

Co Pana zachwyciło w ostatnim czasie w polskiej kulturze? Co by osobiście polecił Pan Polakom spragnionym kontaktu z wartościową sztuką?

Jestem co chwila na jakichś spektaklach i premierach filmowych. Duże wrażenie zrobiła na mnie "Historia Roja", którą jednak ciut bym skrócił. Widziałem też nieskończoną wersję wcześniej wspomnianego "Wołynia", to bardzo mocny i dobry obraz. W pamięć zapadły mi również wspaniałe koncerty – na przykład "Stabat Mater" Szymanowskiego, grany z okazji 1050-lecia chrztu Polski w Londynie przez London Philharmonic Orchestra. Ale także koncert chóru naszej warszawskiej filharmonii, również z okazji 1050-lecia. Oprócz tego festiwal Beethovena, recitale laureatów konkursu chopinowskiego, świetne zbiory polskiego malarstwa w Muzeum Narodowym w Kielcach, wystawa „W muzeum wszystko wolno” w MN w Warszawie. Długo by wymieniać.
Polecam też trzy jednoaktówki Becketta w Teatrze Polskim w reżyserii Antoniego Libery, m.in. z Andrzejem Sewerynem. Pamiętam wystawienie tej sztuki, chyba w 1985 roku, z Tadeuszem Łomnickim w Teatrze Studio. Było co porównywać – zupełnie różne interpretacje

W wielu imprezach bierze Pan udział osobiście. Siłą rzeczy musi mieć pan mocno napięty grafik. Gdyby tak mógł pan sobie wyobrazić, że ma cały wolny dzień dla siebie. Jak by go Pan spędził?

Ostatnio pojechaliśmy z rodziną na krótki spływ kajakowy, tuż pod Warszawą. Nie wiedziałem, że tam od 5 lat jeden pan czyści rzekę Jeziorkę i wynajmuje kajaki. Spływ startuje w Piasecznie i trwa 3,5 godziny (w dłuższej wersji 7 godzin). Bardzo polecam, każdy warszawiak powinien tego spróbować.

Myślę, że pan organizujący te spływy, będzie zachwycony, czytając rekomendację swoich usług od samego wicepremiera.
(śmiech) zasłużył na to.

Dziękuję za rozmowę.


Rozmowa: Magdalena Jakoniuk

za:niezalezna.pl/79864-negatywne-emocje-opozycji-niszcza-polske-wywiad-z-prof-piotrem-glinskim