Leszek Sosnowski: na naszych oczach rodzi się Unia Europejska Narodu Niemieckiego.

Któż nie spotkał się z nazwą Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego – występuje ona na przestrzeni wieków aż po dziś dzień: w literaturze, publicystyce, ale też w wielu poważnych pracach historycznych oraz w podręcznikach szkolnych. W każdym przypadku jest kłamliwa; nigdy nie istniał taki twór. To produkt

imperialnej propagandy. Często całą wymienioną na początku frazę poprzedza jeszcze określenie „święte”: Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, co miało/ma wzmacniać tak wewnątrz niemieckojęzycznych landów, jak i w kręgach polityczno-kulturalnych całej Europy znaczenie oraz prestiż Rzeszy – pierwszej (962 – 1806), drugiej (1871 – 1918), ale i trzeciej, istniejącej najkrócej, od 15 marca 1933 do 8 maja 1945 r., ale jakże mocno i krwawo zapisanej w historii świata. (…)

Wiek XIX dzięki rozwojowi prasy staje się okresem rozkwitu propagandy, ogarnia ona coraz szersze kręgi, dociera do niższych warstw społecznych. Niemcy przodują na tym polu; przywoływana jest często idea Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, najlepiej z przydomkiem Święte. Ma to głęboki związek z koncepcjami zjednoczeniowymi dziesiątków krajów i kraików niemieckich; do owego zjednoczenie w końcu dochodzi. Dokonało się to 150 lat temu, o czym pisze bardzo ciekawie w tym numerze „Wpisu” prof. Grzegorz Kucharczyk.

W 1910 r. ukazało się w Weimarze opracowanie naukowe niemieckiego historyka Karla Zeumera (1849 – 1914) zatytułowane znamiennie „ Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego”, które do dziś pozostaje podstawowym źródłem wiedzy na temat tej nazwy. Nie wspominałbym o tym, gdyby nie metoda interpretacji prawdy historycznej zastosowana przez tego badacza. Metoda typowa dla naszych czasów. Karl Zeumer oczywiście zdawał sobie dobrze sprawę z tego, jak naprawdę miały się rzeczy tysiąc czy kilkaset lat wcześniej, przewertował tysiące archiwaliów i w swym opracowaniu zaprezentował różne opinie na temat pojęcia cesarstwa, ukazał ewolucję tej nazwy. Czy faktycznie jednak szuka prawdy? Raczej postprawdy. Kończy bowiem swoje rozważania taką oto woltą: „Jeśli zatem historycy prawa, historiografowie i pisarze historyczni [i tu wymienia wiele znanych w jego czasach nazwisk – LS] bez wątpliwości stosują określenie niemiecko-rzymskie imperium cesarskie już w odniesieniu do wczesnego średniowiecza, to nie możemy się dziwić, że wyrażenie to przyjęło się do dziś w coraz to szerszych i szerszych kręgach”.

Skoro tak mocno coś się utrwaliło, weszło do obiegowej opinii, to po cóż zabiegać o prawdę historyczną? Iluż to dzisiaj naukowców, polityków, czy publicystów twierdzi tak samo i postępuje zgodnie z ową metodą „badawczą”… Na pewno nie można nazwać Karla Zeumera niemieckim nacjonalistą, ale propagandzistą tak. Zapewne uprawiał tę propagandę mimochodem, bez zagłębiania się w ewentualne konsekwencje. Faktem jednak jest, że kilkadziesiąt lat później pewien słynny minister propagandy trzeciej Rzeszy będzie nagminnie wykorzystywał obiegowe opinie jako fakty historyczne i naukowe. W tym opinie o starożytność państwa i narodu niemieckiego, jako uzasadnienie imperialnych dążeń trzeciej Rzeszy.

Nie są to ciekawostki historyczne, to są ostrzeżenia. Chcę pokazać, oczywiście symbolicznie i skrótowo, pewien łańcuch zależności i konsekwencji, którego kolejne ogniowo wykuwane jest na naszych oczach. To Unia Europejska Narodu Niemieckiego.

Idea Unii Europejskiej, jak powszechnie wiadomo, ma swoje źródła w chrześcijaństwie, od czego teraz odżegnuje się wszelkimi sposobami obecne jej kierownictwo. (…) Obecny twór unijny na gwałt potrzebuje zatem jakichś wyższych idei, bo okazuje się, że na dłuższą metę bez podbudowy duchowej nie da się utworzyć wspólnoty nawet z krajów podbitych. Unia odrzuca Boga, ale zarazem dąży do czegoś w rodzaju świeckiego, zateizowanego Chystianitas – czysta i niebezpieczna utopia, coś, w czym od dawna specjalizują się lewicowi myśliciele i politycy.

Ideę Chrystianitas zastąpić ma idea europejska; czym ona jest – nikt jednak dokładnie nie wie. Ważne, iż dobrze brzmi. Tymczasem jest to idea-wytrych w rękach hegemona, który posługuje się nią dowolnie, w zależności od sytuacji. Kto jest hegemonem i dlaczego Niemcy, nie potrzeba chyba na tych łamach objaśniać.

Nad ideą europejską pracowano już w gabinetach hitlerowskich dygnitarzy (u Ribbentropa) oraz w kręgach prawników wojskowych (m.in. Friedrich Gollert, Reinhard Gehlen) przewidując porażkę wojenną – ale przecież nie klęskę – po której trzeba będzie wrócić do idei wielkiego Reichu, może nawet świętego Reichu. Pytaniem tylko było, jaką ideą zastąpić zdezawuowane koncepcje nazistowskie. Pomysł z doktryną europejską okazał się strzałem w dziesiątkę. Przewidywania i wizje „ojców założycieli” tej doktryny spełniają się krok po kroku.

Bardzo wspomogła Niemców idea europejska w ich dążeniach zjednoczeniowych z NRD. Po powołaniu do życia tego zsowietyzowanego państwa zachodnioniemieccy politycy całe lata bardzo sprytnie podkreślali przy każdej okazji, że Europa będzie dopóty podzielona, dopóki podzielone będą Niemcy. A któż by chciał, żeby Europa była podzielona? Mantra ta miała zadanie dużo ważniejsze niż scalenie RFN z NRD, a mianowicie – miała wytworzyć w zbiorowej świadomości przekonanie, że interes niemiecki jest równoznaczny z interesem europejskim.

Unia, najnowszy twór zbudowany na enigmatycznej idei europejskiej, stała się królestwem – demagogii. Krytykujesz Niemców – to znaczy, że jesteś przeciwny integracji, krytykujesz zgermanizowany Europarlament – jesteś wrogiem demokracji, krytykujesz UE – jesteś antyeuropejski (określenia eurosceptyczny już się prawie nie stosuje, bo zbyt łagodne) itd. Za niesubordynację natomiast – kara, nawet zagłodzenia.

Pierwsi wyrwali się z tych imperialnych kleszczy Brytyjczycy i nic dziwnego, mają swoje imperium. Wbrew medialnej propagandzie brexit bardzo jednak wzmocnił Unię Europejską – Narodu Niemieckiego. RFN pozbyła się bowiem bez walki jedynego prawdziwie groźnego konkurenta wewnątrz unijnych struktur. Dominacja Berlina wzrosła znacząco, zyskał on praktycznie nieograniczoną swobodę ruchu na międzynarodowej arenie politycznej. Ktokolwiek chce się przeciwstawić Niemcom, z wielkim trudem znajduje sojusznika wśród państw członkowskich. A najczęściej nie znajduje go wcale.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że całe obecne lewactwo, tak zakochane w Unii, nie dostrzega jak jest manipulowane i wykorzystywane przez Niemców sądząc, że to oni pracują i łożą na ich lewicowe, utopijne przekonania, odrealnione plany i chore strategie. Niemcy zaś pozostają sobą: pożądają pełni władzy i dążą do imperium tak wielkiego, jak tylko się da uznając każdy środek, który prowadzi ich do celu, za uświęcony. W ramach Unii Europejskiej da się wiele, coraz więcej.

Zakres germanizacji tej instytucji może jednak wydać się postronnemu obserwatorowi niewielki albo zgoła bez znaczenia, ponieważ proces ten postępuje głównie zakulisowo, skrywając się za fasadami demokracji oraz integracji. (…)

Główny akt prawny ustanawiający Unię Europejską zawierał art. 87 o zasadach przyznawania pomocy finansowej przez państwo. Pomoc taka była/jest obwarowana mnóstwem zakazów oraz ograniczeń, które objęły swym zasięgiem nawet kulturę i naukę! To miało stymulować rozwój gospodarki prywatnej, a nie państwowej, oraz zwiększać konkurencyjność produkcji. Jak wiadomo w państwach uboższych, zwłaszcza wśród nowych członków UE, efekt tego prawa był taki, że upadło wiele cennych przedsiębiorstw. A jak upadły, to były przeważnie wykupywane za bezdurno przez zachodnich przedsiębiorców np. z Niemiec, Francji, Holandii, Luksemburga. Tymczasem pomoc państwa mogła być przecież chwilowa, na poratowanie, potem te zakłady by kwitły, a ich późniejsza prywatyzacja przyniosłaby państwu/obywatelom o niebo większe sumy. Tak naprawdę jednak przecież wcale nie o to chodziło.

Art. 87 był powtarzany kolejno w traktacie z Maastricht, w traktacie amsterdamskim, nicejskim, aż do obowiązującego teraz traktatu lizbońskiego. Powtarzany był z takim oto bardzo istotnym passusem:

„Zgodna z rynkiem wewnętrznym [a więc dopuszczalna – przyp. red.] jest pomoc przyznawana gospodarce niektórych regionów Republiki Federalnej Niemiec dotkniętych podziałem Niemiec, w zakresie, w jakim jest niezbędna do skompensowania niekorzystnych skutków gospodarczych spowodowanych tym podziałem. Pięć lat po wejściu w życie Traktatu z Lizbony, Rada, na wniosek Komisji, może przyjąć decyzję uchylającą niniejszą literę” (art. 107/2/c).

Litery tej nie uchylono. Federalne państwo niemieckie całe lata bezkarnie futruje wschodnie landy, dawny NRD, wbrew obowiązującym wszystkie inne kraje regułom. Ich, Niemców, wyjątkowość zapisano w cytowanej wyżej swego rodzaju konstytucji unijnej. To jest hańba dla tych, którzy te trakty podpisywali. Niemcy „dotknięte podziałem”! Nie mogli napisać, że dotknięte komunizmem i sowiecką grabieżą, bo wtedy można (i trzeba) byłoby pomagać wszystkim pozostałym krajom uwolnionym spod bolszewickiego buta. A chodziło przecież o to, by te kraje skolonizować, łącznie z dużo większą od NRD Polską, a nie tworzyć dla siebie konkurencję.

Niemcy są największym płatnikiem netto UE. Słyszymy i czytamy to stale. Taka jest kolejna propagandowa mantra, która ma uzasadniać niemieckość Unii. (…) Nie można nie zadać pytania, ile z tych miliardów płaconych do unijnego budżetu powędrowało do poenerdowskich landów, a więc de facto z powrotem do niemieckiej kieszeni? Takie dane są, rzecz jasna, nie do zdobycia przez zwykłego śmiertelnika, wolno jednak domniemywać, że wszystko poszło na odbudowę byłego NRD. Wolno tak domniemywać, jeśli się czyta (Godehard Weyerer dla Deutsche Welle 1 lipca 2010 r.), że „Zachód Republiki [czyli RFN – przyp. red.] wydał na proces integracji 1,5 biliona euro”. Gigantyczna suma i zwróćmy uwagę – obliczona 11 lat temu. Cztery lata później wiarygodny tygodnik „Welt am Sonntag” podał, że na wspomożenie „Ossi” (jak nazywają dość pogardliwie wschodnich Niemców ich zachodni bracia) wydano już ok. 2 biliony euro. „Ossi” natomiast nieustannie narzekają, że są w dalszym ciągu znacznie biedniejsi i niedoinwestowani. Jak to jest możliwe po wyasygnowaniu bilionów euro na ich rozwój? (…)

Tak wygląda w praktyce praworządność w wydaniu niemieckim. Sami sobie ustanawiają prawa i wszyscy musimy ich przestrzegać. Tak odradzała się idea nowego cesarstwa (unii) narodu niemieckiego. Można powiedzieć, że działo się to i wciąż dzieje na naszych oczach, ale cóż z tego, skoro w Europie tylu ślepców...

Obowiązujący już tyle lat art. 87, dziś 107, praktycznie zlikwidował albo totalnie zminimalizował w niektórych dziedzinach życia gospodarczego, ale także kulturalnego i naukowego, pomoc ze strony państwa. Teraz, co prawda, w Polsce kasa publiczna płynie wartkimi strumieniami – choć dla kultury narodowej jest to tylko leniwy strumyk – bo jest pandemia i chwilowo poluzowano różne obostrzenia. No ale wszyscy wierzymy, że za parę miesięcy pandemia się skończy; wtedy padną reżimy sanitarne, wrócą zaś finansowe. Pytanie, czy muszą wrócić i w jakim zakresie?

Otóż, moim zdaniem, niekoniecznie i nie w całości, zwłaszcza w dziedzinie kultury i nauki. Odwołajmy się raz jeszcze do lizbońskiego traktatu, gdzie w tym samym art. 107 pod punktem 3/d za uzasadnioną pomoc publiczną uznaje się expressis verbis: „Pomoc przeznaczoną na wspieranie kultury i zachowanie dziedzictwa kulturowego, o ile nie zmienia warunków wymiany handlowej i konkurencji w Unii w zakresie sprzecznym ze wspólnym interesem”. I tu zapytam się ministrów finansów i kultury cóż stało/stoi na przeszkodzie, by dokonać zakupu interwencyjnego polskich książek (polskich nie tylko z uwagi na język, ale i treści), by poratować już nie zrujnowaną, ale zanikającą branżę księgarską i podążającą za nią branżę wydawniczą? By zachować – jak to określa traktat – dziedzictwo kulturowe. Czy taka pomoc zachwiałaby unijną konkurencją, unijnym rynkiem? Bądźmy poważni.

A nasze władze, mimo obiecanek na najwyższym, premierskim szczeblu, nie są zdolne do tej pory załatwić choćby takiego drobiazgu, jak przywrócenie zerowej stawki VAT-u na książki. W budżecie to faktycznie drobiazg, ale ten drobiazg byłby bardzo, bardzo ważnym elementem ratowania rynku książki i przywrócenia mu narodowego charakteru. (…)

Nie zdajemy sobie sprawy jak wielu Niemców zajmuje kluczowe stanowiska w unijnych instytucjach. Gdy Berlin spowodował wybór Ursuli von der Leyen na stanowisko przewodniczącej Komisji Europejskiej, oznaczało to przejęcie już pełnej kontroli nad brukselskim dworem. (…)

Trwa proces oswajania, przyzwyczajania nas do niemieckości Unii Europejskiej. Odbywa się to na różnych polach. Ewidentnie w Unii nastały rządy imperialne. Jeśli kraje członkowskie zrozumieją to za późno, zostaną przemielone przez młyny współczesnego cesarstwa brukselskiego narodu niemieckiego. Władza imperialna zgadza się z tezą, że demokracja jest dobra, ale przecież jakaś tyrania (hegemonia) jest jeszcze lepsza. Unia Europejska? Proszę bardzo! Ale Narodu Niemieckiego.

Leszek Sosnowski

za:bialykruk.pl