Bo się modlić chcemy - rozmowa z Ernestem Bryllem

Jestem ciekaw, co ta kanonizacja zrobi nie z nim, bo on jest święty, lecz z nami. Może jednak stanie się coś takiego, że będzie nam bliżej do przeprośnej górki? - zastanawia się Ernest Bryll w rozmowie z „Gazetą Polską”.

Miał Pan okazję poznać Jana Pawła II?

Miałem, ale myślę, że z okazji kanonizacji powinna być rozmowa z kimś, kto znał go dobrze, rozumiał, był świadkiem, jak on został tym niezwykłym papieżem. A pani rozmawia z kimś, kto przez długie lata – gdy Karol Wojtyła był biskupem Krakowa, ale też czynnym poetą – choć nie miał nic przeciw, owszem, miał szacunek – nie czuł potrzeby, by się z nim zaznajomić. Ludzie opisują długie z nim rozmowy, wspólne wycieczki czy wędrówki. Ja nie mam takich wspomnień. Mimo że w mojej rodzinie są ludzie, którzy byli z nim blisko i opowiadają o nim jako o otwartym myślicielu, poecie, teologu.

Nim został papieżem – przegapił Pan go?


Byłem tak zajęty swoją poezją, swoją wizją, daleki od tego, co można określić zaangażowaniem w życie religijne, że przegapiłem. Traktowałem biskupa Wojtyłę jako element świata, który gdzieś tam płynie obok mnie, ale jest odległy. Były to czasy, gdy uważałem, że religię trzeba szanować, bo stanowi fundament istnienia narodu i kultury, ale że ona po prostu już się nie sprawdza. Choć jak czytam moje wiersze z tamtych lat, to widzę, że byłem w nich inny, że co chwila coś się pojawiało, co mówiło zupełnie inaczej. Zwykle jest się mądrzejszym w wierszach niż w życiu.

Jak to się dzieje?

Może dlatego, że wierszy nie da się pisać głupio, bo wychodzi grafomania. Tego dnia, gdy przyszła wiadomość, że Karol Wojtyła został papieżem, miałem w Katowicach wieczór autorski. Poruszyła mnie ta nowina. I to tak, że zapomniałem o terminie spotkania. Ściągnięto mnie jednak, a ludzie tylko o tym chcieli rozmawiać. Ale były to rozważania – co to będzie, jakie to ma znaczenie polityczne? I potem była pierwsza pielgrzymka papieża do Polski.

Poszedł Pan na mszę?

Mogłem być w Warszawie, ale miałem spotkania autorskie w Jeleniej Górze i Bolesławcu, nie zrezygnowałem z nich. Jednak by tego nie przegapić, kupiłem mały telewizorek vela, który można było podłączyć do akumulatora samochodowego. I na nim oglądaliśmy z żoną Małgosią to, co nadawała telewizja. Dawali wszystko mocno okrojone. Papież mówił: „Niech zstąpi Duch Twój” – i ja to widzę na tym małym ekranie – „i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”. I w tym momencie – widzę to – idzie przez plac wiatr po ludziach. Wbiło mnie w ziemię. Pomyślałem, że mi się zdawało. Ale miałem poczucie, że stało się coś niezwykłego.

Co było dalej?

Przyjechałem do Warszawy. Wiedziałem, że istnieją materiały nagrane z pielgrzymki, które nie były puszczane w telewizji. Udało mi się do nich dotrzeć. Otóż dzieje się tam taka rzecz. Papież mówi te słowa, a ludzie w tłumie zwracają głowy w jednym kierunku. Kolejne szeregi ludzi, tak jakby smugi wiatru przesuwały się po tłumie, promieniami. Robiło to piorunujące wrażenie. Właściwie to był moment, gdy zaczęła się dla mnie nowa epoka. Dopomogła mi też historia, Solidarność, stan wojenny. Rzeczywistość objawiła się dobitnie, nie można już było kombinować, wybierać mniejszego zła.

Czyli?

Byłem typowym przedstawicielem pokolenia Października ’56. Uważałem, że świat nas nie uratuje, że PRL będzie trwał i cała gra idzie o to, żeby w jego ramach wywalczyć jak największą przestrzeń. Przyjechał papież i nagle zrozumiałem, że to w ogóle nie tak. Było to także związane z moim poczuciem poetyckim, że coś się we mnie kończy, że dalej już tak się nie da, że trzeba się wyraźnie określić. No i poszedłem na drugą pielgrzymkę papieską.

Zaraz po stanie wojennym, 1983 rok.

Stałem w tłumie. Czekaliśmy na przejazd Ojca Świętego przy pl. na Rozdrożu. Byłem z maleńką córeczką, która przejęta, w nowych dżinsach z Peweksu, pyta mnie, czy papież na pewno te jej dżinsy zauważy. I dociera do mnie nagle, że jestem wśród zupełnie innych ludzi. Było ciężko, długo czekaliśmy, nie było gdzie usiąść, zmęczeni, z dziećmi. Ale byliśmy wszyscy wobec siebie przyjaźni, nawet braterscy. Zrozumiałem, że stoję we wspólnocie, która jest w istocie swego myślenia o życiu zupełnie inna niż to, co znałem. Że mamy różne wady, ale generalnie postawiliśmy sobie poprzeczkę, że jesteśmy lepsi. Że po prostu jesteśmy ze sobą, jesteśmy braćmi. Przypomniał mi się wtedy fragment z Pisma Świętego, gdy Jezus mówił: „Jeżeli dwóch albo trzech zbierze się w imię moje, będę z nimi”. Zrozumiałem tę zasadę. Cała rzecz polega na tym, że musimy być w grupie. Zacząłem częściej jeździć na spotkania autorskie. Do Lubina, Wrocławia, do środowisk robotniczych.

Z „Wieczernikiem”?

Jeszcze nie. Musiałem zrozumieć, jak go trzeba napisać. O ludziach, którzy chcieli być dobrzy, lepsi, ale zostali rozbici i robią się przez to gorsi. „Wieczernik” dzieje się wśród apostołów, którzy tak naprawdę nie rozumieją, co się stało. Nawet jak już Jezus przychodzi po zmartwychwstaniu, okazuje się, że trudno im poskładać się na nowo. Ale jednocześnie ślad po tej wspólnocie pozostaje i potem daje to efekt.

Wracając do papieża…


Wyrzucono mnie z pracy.

Za co?

Za to, że zacząłem mówić jasno. Tak tak, nie nie. Wyraźnie się opowiedziałem. Ale to nie były żadne wielkie kłopoty. Jak patrzę na moich przyjaciół z fabryk, którzy skórą płacili za to, że odbijali na powielaczach moje wiersze, to w ogóle nie ma o czym mówić. Zadziwiali mnie ci ludzie i zadziwiał mnie ich głód poezji. Podziemna Solidarność zaprosiła mnie pewnego razu na wieczór autorski do Wrocławia. Przyjechałem, stanąłem przed gotyckim kościołem na Krzykach. Pomyślałem sobie – to koniec. Nawet jak przyjdzie sto, dwieście osób, to w tym wielkim kościele i tak będzie pusto. Walnąłem sobie dwie wódki i położyłem się spać z rozpaczy. Obudzili mnie, zaprowadzili na spotkanie od strony zakrystii. Wchodzę – a tu stoją ludzie w pełnym kościele. Nie ma wolnych miejsc. Jest ich z tysiąc.

Środek stanu wojennego…


Dotąd czytałem wiersze tak jak zwykle czytają je poeci, z lekką niechęcią, że muszą te swoje skarby rzucać przed tłumy, które i tak ich nie pojmą. Zobaczyłem tych ludzi i powiedziałem sobie: Bryllu, to ludzie, którzy cenią cię wyżej, niż jesteś wart, przyszli, jest ciemno, mogą mieć kłopoty, wiadomo, że SB spisywała, kto przychodzi na takie spotkania. Albo tu wyprujesz sobie flaki i będziesz dla nich czytał najlepiej, jak umiesz, tak żeby każde słowo do nich dotarło, albo schodź ze sceny. Tam znów coś się we mnie przełamało.

Co takiego?


Przyjechali, ze Starogardu, robotnicy, którzy prowadzili tam działalność kulturalną podziemną. Z zaproszeniem na kolejny odczyt. Opowiadają o sobie, jak zostali powyrzucani z pracy, co robią. Prości, szlachetni ludzie Solidarności, którzy mocno już oberwali od władzy. Cóż ja przy nich? Mówię im, że mi trochę głupio, jak rozmawiam z nimi, bo należałem do tych, którzy mieli duży zakres swobody, mogli grać z władzą, należeli do tak zwanej elity literackiej, a oni płacili za wszystko od razu. I wtedy powiedzieli mi coś, co postawiło mnie na nogi. „Ale dla nas tacy są najważniejsi. Bo pan jednak coś napisał, co dla ludzi ma wartość. I traci pan dużo, stając po naszej stronie”. Poczułem, że mam prawo z nimi być.

A co z papieżem?


Przyjeżdża znowu. Kolejna pielgrzymka jest w 1987 r. Idziemy pod Pałac Kultury. Cały czas się bałem. Jak on stanie na tym placu przed tym stalinowskim pałacem? Jak odbędzie spotkania z władzami – bo przecież musi je odbyć?

Z Jaruzelskim, na Zamku Królewskim… Władze PRL nawet znaczki pocztowe z tej okazji wypuściły.


Wszyscy okropnie się bali. Jak tu gadać z Jaruzelem? Plac wypełnił się ludźmi, była w nich, w nas, taka siła, że Pałac Kultury przestał w ogóle być widoczny, nie miał znaczenia. Najważniejsze było to, że jesteśmy. Znów byłem w tłumie, który był wspólnotą.

Właśnie wtedy Pan go poznał osobiście?


Było spotkanie z artystami w kościele Świętego Krzyża. Poszedłem. Moje pierwsze osobiste z nim spotkanie. Czekamy na niego, a wiemy, że ma napięty program. Zebrani w kościele siedzimy, każdy ważny, też czuję, że się nadymam. No bo każdy chce być zauważony, jakoś tak powoli wypychamy się na pierwsze miejsca. Wszedł, miał twarz śmiertelnie zmęczoną. Idzie, widzę, że z każdym krokiem wstępuje w niego energia. Podchodzi blisko nas, przedstawiają mnie. – A znam, znam, czytałem – mówi. Pomyślałem: mówi dyplomatycznie, bo co ma powiedzieć? Zatrzymał się, patrzy na mnie. – Co, nie wierzysz, że czytałem? To ci powiem, jakie wiersze i w których tomikach. Zbaraniałem, inni zresztą też. A papież wymienia, ten wiersz z takiej książki wydanej w tym wydawnictwie, tamten z innej, z innego roku. Mówię do niego: – Ale kiedy Ojciec Święty ma w ogóle czas na czytanie polskiej poezji? I powiedział rzecz niezmiernie ważną: – Synu, nocami polską poezję czytam, nocami. I poszedł dalej. Zostałem trochę tym ogłupiony, bo z kurtuazyjnego spotkania zrobiła się sprawa niezwykle ważna. Potem ktoś mu zawiózł tomik przetłumaczonej poezji staroirlandzkiej, jaki wydaliśmy z Małgosią. A później pokazał nam list od niego, w którym prosi, by nam przekazać, że przeczytał i dziękuje. Postanowiłem pojechać do Rzymu, do niego. Z wycieczką.

Ciągle jeszcze w PRL?


Tak. Przez całe lata 80. nie dawali mi paszportu, ale złożyłem wniosek. Chcę jechać na wycieczkę do Rzymu. Składam podanie w urzędzie, stoję w długiej kolejce. Po paru tygodniach mam się zgłosić po odpowiedź. Znów stoję w kolejce, dochodzę do okienka, nie ma odpowiedzi. Nawet widzę, że urzędniczka mówi to z przykrością: – Musi pan przyjść jeszcze raz. I tak przychodzę jeszcze kilka razy. Ale tam znów jestem w tłumie ludzi, patrzę, jacy jesteśmy razem w tym utrudzeniu, upokorzeniu, zabieganiu o wyjazd. Nie dostałem zgody. Pielgrzymka do niego wyjechała, wracają, przywożą drobne prezenty i słowa papieża, że szkoda, że się nie spotkaliśmy. Ale powiem szczerze, że ja trochę bałem się takiego spotkania. O czym miałbym mówić? Opowiadać o moich nędznych zwątpieniach? O tym, że tu uważałem tak, a w mojej poezji uważałem inaczej, i że w życiu zwykle jestem głupszy niż w wierszach?

Kiedy dostał Pan paszport?


Jak skończył się PRL. Zaproszono mnie do USA na cykl wykładów i objazd kilku miast. Zajechałem do Cleveland w nocy, z wielką walizką, do hotelu. Nie miałem pieniędzy, dopiero tam miałem je odebrać. Wchodzę, a tu podchodzi taki, który nosi walizki, i chce brać moją. Mówię, że nie trzeba, że ja sam lubię nosić. A ten patrzy na mnie i mówi: – Ty jesteś Polak. No jestem. – Nie masz pieniędzy. No nie mam. A on na to: – Ja ci te walizki mogę nosić za darmo. Pytam zaskoczony: – Ale dlaczego? – Bo wy, Polacy, wykonaliście rzecz niemożliwą. Pokazaliście taką siłę, że ja ci walizki będę nosił za darmo. No i zaniósł. Ale teraz to bym omijał Cleveland z daleka.

Dlaczego?

Ile ja teraz tych walizek musiałbym jemu nosić za to, co myśmy z tym, co nam się zdarzyło, zrobili? Co bym powiedział mu dziś, jemu, dla którego byliśmy dowodem, że ludzi może połączyć braterstwo? Myśmy to spieprzyli. Biedny papież w Rzymie próbował jeszcze coś zrobić, ale to okazało się na nic.

Próbował w latach 90. nas przestrzec.

Myśmy nie słuchali. Napisałem jeszcze w stanie wojennym wiersz. „Śniłem, że Papież w komży tak skrwawionej / Aż narodową barwę miała – stał u progu”. Opublikowany w podziemnych pismach wywołał poruszenie, bano się, że mam przeczucie czegoś strasznego, co się stanie z Ojcem Świętym. Ale wtedy nic się nie stało. To był wiersz, który mówił o tym, co potem stało się z nami.

„W sutannie dźwigając / Obłamki które były ciałem jego kraju / Układał je mozolnie mrucząc – O, ten kamień / Bardzo wyraźnie ma Wawelu znamię / A to od Częstochowy kawałek ołtarza / A to ździebełko Narwi…”.
Jakby przyjechał dziś, to by stał przed domem, którego by mu nie otwarto, a potem jakby już wszedł do środka, to zobaczyłby, że wszystko jest w kawałkach, rozbite. Pewnie próbowałby sklejać, ale strach myśleć, co by to wyszło.

Udało mu się skleić, gdy odchodził.


Ludzie zaczęli się zwoływać przez telefony komórkowe, i to młodzi ludzie. Popędziliśmy na plac Piłsudskiego, tłum narasta i stoimy. Rozglądamy się. Wokół nas mocno osadzeni w życiu ludzie. Pełno ich, coraz więcej, przyszli na coś, co z pozoru jest jakby nie z ich stylu życia, nie z ich bycia, porządku. Stoimy tak razem godzinami, modlimy się, śpiewamy. Czekamy.

Tak było w całej Polsce.

Ludzie chcieli do kościołów, ale nie wszyscy proboszczowie chcieli je otworzyć. Wiem, że na jednym z podwarszawskich osiedli proboszcz uparł się, że nie będzie otwierał kościoła, bo już wysprzątane i jest późno. Młodzi ludzie zaczęli rzucać cegłówkami w zamknięte okiennice plebanii i wołać: „Otwórz, k…, bo się modlić chcemy!”. I to było coś, co mi pokazuje prawdziwą, głębokiej wiary Polskę. Wiem, że jestem w narodzie, ale nie przez słowo „k…”, tylko tę formę ekspresji, „bo się modlić chcemy!”. Przez parę dni ludzie stali na placu Piłsudskiego, chodziłem tam. Potem była msza pogrzebowa. Równolegle z tym, co działo się na placu Piłsudskiego, w kościele na placu Teatralnym trwała msza św. W pewnym momencie ks. Wiesław wyszedł przed kościół z komunią świętą. I szedł do niego przez cały plac Teatralny sznur ludzi, dwa i pół tysiąca komunii wtedy rozdano w tej kolejce. To była łączność, uczucie, że jesteśmy znowu razem, że to niebywałe, jak bardzo jesteśmy razem. Wróciło zapomniane doświadczenie. Zrozumiałem wtedy, że czegoś nie przerobiliśmy, nie zdołaliśmy sobie wytłumaczyć, co przeżyliśmy, że coś nam odebrano. Nawiasem mówiąc, na frontonie tego kościoła środowisk twórczych wyryte są słowa papieża; „Niech zstąpi Duch Twój”. Piękna rzeźba profesora Zemły…

Czeka Pan na kanonizację Jana Pawła II?


Tak, ale myślę, że jest próba zepchnięcia jej w wydarzenie mało ważne. Tysiące wpisów w internecie, jakichś głupich, nienawistnych, tabloidy rozważające, czy miał kochankę, czy nie, jakby istniała wręcz jakaś grupa zainteresowana tym, by Polacy nie odczuli wielkości tego, co znów się dzieje. Ktoś wiarygodny mi mówił, że szkoły mają problem, bo zrobiły konkurs rysunkowy dla dzieci o papieżu w związku z kanonizacją, ale niektórzy rodzice protestują, że to indoktrynacja religijna. Ręce opadają. Widać, że Polacy mają go też zgubić, zapomnieć, nie wiedzieć o nim. Jestem ciekaw, co ta kanonizacja zrobi nie z nim, bo on jest święty, lecz z nami. Może jednak stanie się coś takiego, że będzie nam bliżej do przeprośnej górki?

Joanna Lichocka

za:niezalezna.pl/54467-bo-sie-modlic-chcemy-rozmowa-z-ernestem-bryllem