Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Deum et animam scire, Arcybiskup Marek Jędraszewski, Metropolita Łódzki- Pasterz- Profesor - Filozof


25 czerwca br. w Poznaniu odbyło się uroczyste wręczenie Księdzu Arcybiskupowi Markowi Jędraszewskiemu, Metropolicie Łódzkiemu, Księgi Jubileuszowej zatytułowanej, "Deum et animam scire". Księga ta, została dedykowana Mu z racji 35. rocznicy pracy naukowej, na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu (wcześniej Papieski Wydział Teologiczny).

/.../

Abp. prof. Marek Jędraszewski - Moja filozoficzna droga


Moja filozoficzna droga to w dużej mierze moje życie, moi mistrzowie, moi ulubieni autorzy, moje lektury. W ich cieniu wzrastałem. Musiał to być cień bardzo bogaty w natchnienia, skoro dzisiaj, po tylu latach, bibliografia moich prac jest dość obszerna, mimo że praca ściśle naukowa, jaką podjąłem jesienią 1980 roku, była zawsze czymś wtórnym wobec innych zadań, które mi jednocześnie zlecano jako główne i podstawowe: prefekta w Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Poznaniu, redaktora „Przewodnika Katolickiego”, pracownika Kurii Metropolitalnej, biskupa pomocniczego Archidiecezji Poznańskiej i na koniec arcybiskupa metropolity łódzkiego. Obecne moje zajęcia sprawiają, że dość często muszę znajdować się w różnych częściach Kraju i Europy. Częstokroć podchodzą wtedy nieznani mi na pierwszy rzut oka ludzie i przypominają wykłady, jakie z nimi miałem: na Papieskim Wydziale Teologicznym w Poznaniu, na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu (dzisiaj Uniwersytecie Ekonomicznym), na różnych Wydziałach Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, zwłaszcza na polonistyce i politologii, na koniec na Wydziale Teologicznym UAM. Teraz dochodzą do tego wykłady na Uniwersytecie Łódzkim i w Wyższym Seminarium Duchownym w Łodzi. Trudno zliczyć wszystkich moich byłych i obecnych studentów. Spotkania z nimi są dla mnie zazwyczaj źródłem radości i cichej satysfakcji. Mam nadzieję, że pozostało w nich coś z pasji, jaką zawsze było dla mnie odkrywanie i przekazywanie prawdy dotyczącej człowieka i Boga.

Z filozofią spotkałem się po raz pierwszy w szkole podstawowej, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, co to jest filozofia i jaka to niezwykła pani, domagająca się miłości w odniesieniu do mądrości. W tamtych, trudnych czasach gomułkowskiej Polski trzeba było bo1
4wiem już w szkole podstawowej, w klasie siódmej, na której kończyła się edukacja podstawowa, a zatem w moim przypadku w roku szkolnym 1962-1963, dowiedzieć się na lekcjach historii, że jest coś takiego, jak walka klas, i że w dziejach ludzkości należy wyróżnić te podstawowe okresy, o których pisał Karol Marks w ramach materializmu historycznego. Oczywiście, tego typu precyzyjne sformułowania nie padały na lekcjach prowadzonych przez Marię Bieniaszewską, nauczycielkę polskiego i historii w Szkole Podstawowej nr 38 na poznańskich Winogradach. Była wspaniałą nauczycielką i wychowawczynią mojej klasy, którą zapamiętałem między innymi przez to, że miała odwagę publicznie, w klasie, zakwestionować negatywną opinię o abp. Jakubie Śwince, znajdującą się w podręczniku historii. W związku z tym, że koronował on Wacława II na króla Polski, przedstawiono go jako zdrajcę Kraju. „Dzieci, nie czytajcie tego, to nieprawda” – powiedziała spokojnie, przedstawiając prawdziwą, to znaczy bardziej skomplikowaną od biało-czarnego schematu historię tamtego wydarzenia. Po dzień dzisiejszy pamiętam moje dziecięce przerażenie, wynikające z faktu, że podręczniki szkolne mogą kłamać. Pamiętam także, że w związku z wykładnią dziejów podaną przez Marksa i przekazaną wtedy na zajęciach z historii nie bardzo mogłem zrozumieć, dlaczego demokracja jest osiągnięciem epoki socjalizmu, skoro już dużo wcześniej, jeszcze w czasach antycznych Aten, była demokracja, o czym sam wyczytałem w ramach jakiejś prywatnej lektury. W tamtych szkolnych latach lubiłem bowiem czytać – i to bardzo wiele. Być może przez to zadawałem niekiedy niewygodne pytania. Zapewne część z nich miała charakter filozoficzny, ale, jak wspomniałem, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest coś takiego, jak filozofia.

Natomiast początek mojej filozoficznej, w pełni świadomej już drogi przypadł na rok szkolny 1966-1967. Byłem wtedy w klasie maturalnej I Liceum Ogólnokształcącego w Poznaniu im. Karola Marcinkowskiego, popularnego „Marcinka”. Zgodnie z ówczesnym programem, wśród przedmiotów, które należało przerobić, znajdowała się propedeutyka filozofii. W „Marcinku” nauczał jej prof. Lech Słowiński. Był on przede wszystkim polonistą, i to bardzo dobrym. Ponieważ odmówił zapisania się do PZPR, dyrektor Liceum postanowił ukarać go w ten sposób, że odebrał mu sporą część zajęć z polskiego, podczas których przemycał wiele treści patriotycznych, i nakazał mu prowadzić zajęcia z filozofii. Prof. Słowiński powinien był zatem – zgodnie z programem, a równocześnie wbrew sobie – wprowadzać nas w arkana marksizmu. Tymczasem on polecił nam czytać Historię filozofii Władysława Tatarkiewicza i na podstawie tego dzieła przygotowywać referaty. One, z kolei, stanowiły podstawę do klasowych dyskusji. Niewiele, prawdę powiedziawszy, z tamtych czasów pamiętam, poza tym że bardzo często poruszaliśmy kwestie nie do końca przez nas zrozumiałe ze względu na zupełnie obcą nam terminologię, przez którą z trudem udało się nam przebijać. Jednakże prof. Słowiński nie zrażał się naszą nieporadnością. Cierpliwie wyjaśniał i tłumaczył, zachęcając do uważnej lektury. Dzisiaj, z perspektywy wielu lat, wiem, że w ten sposób otwierał przed nami nowe przestrzenie myślenia, w których poszukiwanie obiektywnej prawdy jawiło się jako zadanie najbardziej podstawowe i ważne. Zapewne w ten sposób chronił nas przez iluzjami marksistowskiej ideologii, która z właściwą sobie kłamliwą przewrotnością ogłaszała siebie jako jedyny „naukowy światopogląd”. Po latach prof. Słowiński został profesorem na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Zakładzie Historii Literatury Polskiej Wydziału Filologicznego prowadzonym przez wybitnego polonistę prof. Jarosława Maciejewskiego.

Po uzyskaniu matury w 1967 roku zacząłem studia w Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Poznaniu. W tym czasie, dzięki staraniom ówczesnego arcybiskupa poznańskiego Antoniego Baraniaka, wspieranego przez kardynała Karola Wojtyłę, tworzyły się zalążki wyższej uczelni teologicznej na prawach papieskich. Początkowo, od 1969 roku, istniało Akademickie Studium Teologiczne, które po pięciu latach, zgodnie z normami rzymskiej Kongregacji Wychowania Katolickiego, przekształciło się w Papieski Wydział Teologiczny w Poznaniu.
Na tej uczelni miałem głównie dwóch nauczycieli filozofii. Pierwszym z nich był ks. dr Marian Kowalewski (1914-1996), autor Logiki i Wstępu do filozofii. Obydwie te książki ukazały się w czasie krótkiej odwilży październikowej 1956 roku w poznańskim wydawnictwie Pallottinum, w ramach zainicjowanej wtedy serii podręczników dla Seminariów Duchownych. W moich wspomnieniach pozostał jako błyskotliwy wykładowca i erudyta. Jednakże moim niekwestionowanym Mistrzem był i pozostał do końca ks. prof. dr hab. Ludwik Wciórka (1928-2000). Był on absolwentem Wydziału Filozofii KUL, gdzie pod kierunkiem o. prof. Alberta Krąpca OP napisał najpierw pracę magisterską pt. Kategorie w filozofii Arystotelesa i Kanta (1959), a następnie doktorat nt. Sposobu filozofowania Immanuela Kanta w jego „Krytyce czystego rozumu” (1962). W obydwóch tych rozprawach daje się zauważyć otwartość intelektualna Profesora. W tamtych czasach filozofia na KUL-u była przede wszystkim związana z tomizmem, tymczasem ks. Wciórka podjął zagadnienia związane z myślą nowożytną. To wyjście poza tomizm kazało mu w połowie lat sześćdziesiątych podjąć starania o wyjazd do Instytutu Pierre Teilharda de Chardin w Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu, by móc na miejscu zapoznać się z zdeponowanymi właśnie tam dziełami tego niezwykłego jezuity, geologa, paleontologa, filozofa i teologa. Pobyt w Instytucie otworzył przed ks. Wciórką bardzo interesujące zagadnienia badawcze. Jednym z nich stała się rozprawa habilitacyjna Ewolucja i stworzenie, przedstawiona i obroniona podczas kolokwium przeprowadzonym na Wydziale Filozofii ATK w Warszawie (1973). Po niej pojawiły się kolejne publikacje Profesora, wśród nich Szkice o Teilhardzie, które zostały uhonorowane tytułem „książki roku” (1973). Ks. Wciórka stał się wówczas chyba pierwszym księdzem, a równocześnie filozofem katolickim, który przyczynił się do rozpropagowania myśli Teilharda de Chardin w Polsce. Był pod tym względem niekwestionowanym autorytetem naukowym. W kontekście ówczesnych dyskusji filozoficznych było to o tyle ważne, że dawało argument przeciwko materialistom i marksistom, próbującym uzasadnić tezę Engelsa, iż ewolucja w świecie przyrody wyklucza dzieło stwórcze Boga. Tymczasem Teilhard próbował stworzyć niezwykle śmiałą wizję świata, który ewolucyjnie rozwija się, zmierzając od punkt Alfa, czyli od momentu stworzenia go przez Boga, do punktu Omega, czyli ostatecznego przemienienia go w Chrystusie Kosmicznym.

Na prowadzonym przez siebie seminarium naukowym z filozofii ks. Wciórka nie miał wielu studentów. Rzadko ich liczba dochodziła do dziesięciu. Wynikało to niewątpliwie z wymagań, jakie stawiał przed nimi. Z drugiej strony przynależność do nich budziła respekt i po-dziw u kolegów. Objawiało się to między innymi w tym, że ochrzczono ich mianem „teilhardzików”. W 1969 roku wstąpiłem do tego szczególnego klubu. Moja decyzja, by napisać pracę magisterską z filozofii, wynikała z autorytetu, jakim cieszył się Ksiądz Profesor. Byłem pod urokiem jego wykładów, które prowadził z ogromną osobistą pasją. Zazwyczaj zaczynał wykład dość cicho, z trudem dobierając słowa, by po jakimś czasie podnosić głos, słyszany zapewne daleko na korytarzu. A przecież wtedy w aulach nie było jeszcze mikrofonów. Dopiero wówczas, gdy zauważył znaczące uśmiechy słuchaczy, przerywał swoje uniesienie, uśmiechał się sam do siebie, by po chwili podjąć przerwaną myśl. W wykładach i publikacjach objawiał się nie tylko jako wielki erudyta, ale przede wszystkim jako oryginalny myśliciel, który swoimi pasjami potrafił zapalać i inspirować innych. Pod jego kierunkiem napisałem pracę magisterską o kategoriach filozoficznych Gabriela Marcela (1972), rozbudowaną i poszerzoną później w pracę licencjacką (w znaczeniu kościelnym) na temat osoby u tego wybitnego chrześcijańskiego egzystencjalisty (1974). W ten sposób właśnie dzięki ks. prof. Wciórce wszedłem w świat współczesnego personalizmu, który pozostał mi drogi aż do chwili obecnej. Dzięki Księdzu Profesorowi wraz z kolegami z tego samego seminarium naukowego zasmakowałem tego, co znaczy perypatetycka metoda filozofowania. Latem 1970 roku zaproponował nam (i opłacił) dwutygodniowy pobyt w Białce Tatrzańskiej. Z tej wówczas cichej i raczej biednej wioski góralskiej niemal każdego dnia udawaliśmy się w Tatry, wykorzystując niemal każdą chwilę, by podejmować różne zagadnienia filozoficzne i nad nimi dyskutować.

W 1971 roku, kiedy rozpoczynałem piąty rok studiów w Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Poznaniu, ks. prof. Wciórka został jego rektorem. Ten czas jego szczególnie ważnej i odpowiedzialnej pracy wychowawczej w Seminarium wspominam z ogromnym szacunkiem i wdzięcznością. Poprzez swoje pełne oddanie Kościołowi był dla nas niekwestionowanym autorytetem właśnie jako ksiądz. A ponadto umiał nas słuchać i rozumieć. Dopiero niedawno dotarłem do jego osobistych wspomnień z tamtych czasów, które wspaniale oddają to, co myśmy jako alumni intuicyjnie wyczuwali, a co było jego świadomie obraną i konsekwentnie realizowaną drogą wychowawczą. „Inaczej – wyznawał – widzi się alumna, kiedy siedzi w sali wykładowej jako mniej czy bardziej uważny słuchacz wykładu, zwłaszcza z filozofii, a co innego – gdy spotyka się z nim w osobistej rozmowie, dotyczącej kapłańskiego powołania i trudności, na jakie napotyka on w realizacji tego powołania. Czasami takie rozmowy były trudniejsze niż głoszenie wykładu. Chodziło w nich bowiem zawsze o to, by rozmówca czuł, iż nie słyszy tylko abstrakcyjnych formułek, lecz raczej świadectwo doświadczeń, może odmiennych od własnych, lecz jednak prawdziwych”. W czasie kolejnych uroczystości liturgicznych jako rektor prosił on Kościół o to, abym otrzymał święcenia diakonatu (1972), a następnie prezbiteratu (1973). Któż mógł przypuścić, że w 1997 roku będzie – na moją prośbę i serdeczne życzenie – prosił Kościół o udzielenie mi sakry biskupiej?

Po dwóch latach pracy wikariuszowskiej w Odolanowie (1973-1975) arcybiskup Anto-ni Baraniak na wniosek ks. rektora Wciórki skierował mnie na studia specjalistyczne z filozofii do Rzymu. Na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Gregoriańskiego spotkałem wielu wybitnych filozofów. Młody student, przybyły do stolicy świata, mówiąc językiem Czesława Miłosza, „z pochmurnych powiatów”, początkowo nie zdawałem sobie sprawy z klasy takich profesorów, jak Johannes Baptist Lotz, Joseph De Finance, Paolo Valori, Peter Henrici, Nico Sprokel, Xavier Tilliette, Simon Decloux, których wykładów dane mi było słuchać. Dopiero z czasem mogłem dziękować Bogu za to, że na swej drodze spotkałem tych mistrzów filozoficznej refleksji. Dzięki nim spotykałem się wówczas z najnowszymi zagadnieniami, którym żył filozoficzny świat – hermeneutyką Paula Ricoeura oraz etyką Emmanuela Levinasa, pojmowaną przezeń jako „filozofia pierwsza” i uprawianą metodą fenomenologii. Pierwszemu z nich została poświęcona moja praca licencjacka (1977), natomiast drugiemu doktorska (1979). Oby-dwie zostały wyróżnione złotymi medalami – licencjat medalem Uniwersytetu Gregoriańskiego, doktorat medalem Ojca Świętego Jana Pawła II. Dodam, że tylko dwóch Polaków po wojnie może pochwalić się takimi odznaczeniami. Pierwszym był ks. kardynał Zenon Grocholewski, który studiował na Gregorianie prawo kanoniczne. Chyba właśnie on najbardziej cieszył się z moich osiągnięć w Rzymie. Znał ich wartość i umiał się z nich naprawdę radować. Wiemy, że nieczęsto się to zdarza. Ale on taki był i takim ciągle jest.

Moja przygoda z o. profesorem Simonem Decloux SJ, z pochodzenia Belgiem, bliskim współpracownikiem ówczesnego generała zakonu jezuitów, o. Pedro Arrupe, zaczęła się w roku akademickim 1975-1976. O. Decloux miał wtedy dwa wykłady: o filozofiach Feuerbacha i Nietzschego. W następnym roku prowadził seminarium na temat Sein und Zeit Martina Heideggera. Podczas wykładów o. Decloux imponował błyskotliwością i erudycją, a przy tym uderzającą otwartością i skromnością, jak również szczególną łagodnością, kryjącą się w lekkim uśmiechu, który nigdy nie schodził z jego twarzy. To sprawiło, że zrodziła się we mnie myśl, aby właśnie o. Decloux został promotorem mojej rozprawy doktorskiej. Pod koniec semestru z biciem serca podszedłem do niego i przestawiłem mu stosowną prośbę, zaznaczając przy tym, że mam na wszystko zaledwie dwa lata. Na tyle jeszcze bowiem pozwalało mi przyznane przez kardynała Stefana Wyszyńskiego, na wniosek arcybiskupa Baraniaka, stypendium. O. Decloux pokiwał ze zrozumieniem głową i ku mojej wielkiej radości wyraził zgodę. „Do-brze, pomogę ci” – stwierdził krótko. Zapytał o ewentualny temat rozprawy. Wymieniłem nazwisko Levinasa, do którego o. Decloux dość często nawiązywał, widząc w jego doktrynie alternatywę dla filozofii Heideggera. „Znasz jego dzieła?” – zapytał. Kiedy odpowiedziałem przecząco, postawił jeszcze jedno pytanie: „A znasz dobrze francuski? Bo język Levinasa jest trudny”. Wydawało mi się, że z francuskim nie powinienem mieć żadnego większego kłopotu. Pisałem przecież licencjat o Ricoeurze w oparciu o teksty oryginalne. Potem się okazało, w jak wielkim tkwiłem błędzie. Język Levinasa, niekiedy na granicy prozy poetyckiej, w lekturze okazał się naprawdę niełatwy. O skali trudności świadczy choćby ten fakt, że nawet obecni tłumacze jego filozofii ciągle zmagają się, szukając takich polskich terminów, które by właściwie oddawały myśl autora Całości i nieskończoności. Z drugiej strony moja prawdziwie studencka niefrasobliwość sprawiła, że dane mi było się zmierzyć z myślą jednego z najbardziej oryginalnych i najbardziej znaczących filozofów drugiej połowy dwudziestego wieku. Naprawdę wiele jej zawdzięczam. Levinas najgłębiej chyba wyraził prawdę o tym, że miarą człowieczeństwa danego człowieka jest jego odpowiedzialność za życie drugiego człowieka. Jakże jest to ważne dzisiaj, gdy mamy do czynienia z holocaustem dzieci nienarodzonych i coraz silniejszym lobby proeutanazyjnym! Filozofia Levinasa, związana z jego osobistym doświadczeniem Holocaustu narodu żydowskiego, z którego się wywodził, pozostaje ciągle aktualna, choć odnosi się do innych już wyzwań i zagrożeń. Podobne refleksje zawarł Ojciec Święty Jan Paweł II, gdy w liście z dnia 6 marca 1994 roku pisał do mnie: „Drogi Księże Marku! Levinas wyrastał z głębokich korzeni wiary Starego Przymierza. Cała jego filozofia (podobnie jak innych jego pobratymców, np. Buber) jest tam zakorzeniona. Dzięki temu jest realistyczna, personalistyczna, jest to wspaniała etyka – i dlatego też komentarzem do Veritatis splendor (lub raczej Veritatis splendor można zrozumieć jako komentarz do Levinasa). Dziękuję Panu Bogu za to, że dzięki takim myślicielom jak Levinas wyprowadza nas z matni pooświeceniowego immanentyzmu”.

O. Decloux dawał mi – podobnie jak i innym swoim seminarzystom – dużą przestrzeń dla samodzielnej pracy. Z drugiej strony bardzo pomagał. Kiedy zaniosłem mu do sprawdzenia pierwszy rozdział pracy, liczący prawie sto stron, i nieśmiało zapytałem, kiedy mi go poprawi, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu powiedział: „Przyjdź za trzy dni”. Wydawało mi się to wprost niemożliwe, tym bardziej że wiedziałem, iż właśnie miał gdzieś wyjechać. Chyba odgadł moje zdziwienie, bo zaraz dodał: „Będąc w podróży, ja to ci wszystko sprawdzę”. Po trzech dniach miał w ręku pięć kartek maszynopisu, które zachowuję po dzień dzisiejszy – na pamiątkę. Na każdej znajdowały się dokładne uwagi odnośnie do przeczytanego tekstu, łącznie z wyłapaniem wszystkich literówek. Poza przekazanymi mi uwagami o charakterze merytorycznym, wykonał niezwykle żmudną pracę korektora. Podobnie było również później, gdy zanosiłem mu kolejne części mojej tezy doktorskiej. Jednakże nie tylko do tego ograniczała się jego pomoc. Część literatury przedmiotu poświęconej Levinasowi była w języku flamandzkim. Zważywszy na język, który w jakiejś mierze jest językiem peryferyjnym, a na pewno nie konferencyjnym, chciałem ją pominąć. Przecież podobnie czyniono wtedy (zresztą podobnie postępuje się także i dzisiaj) w odniesieniu do języka polskiego. Tymczasem o. Decloux powiedział mi stanowczo: „W twojej pracy musisz uwzględnić całą literaturę. Dostarcz mi te teksty, a ja ci je przetłumaczę”. I tak też zrobił. Niezwykły człowiek o głębokiej duchowości. Zresztą większość rzeczy, które opublikował, dotyczy właśnie duchowości, a nie filozofii. Troskliwie dbając o relacje mistrz-uczeń, raz na semestr udawał się razem ze swymi doktorantami poza Rzym. Jechaliśmy do Asyżu, Palestriny lub Subiaco. Najpierw była wspólna Msza święta, potem obiad, a następnie długa filozoficzna dyskusja. Bardzo to nas do siebie zbliżało. Wspaniały ksiądz i jednocześnie naukowiec. Obecnie jest już w bardzo podeszłym w wieku. Jednak ciągle jeszcze prowadzi rekolekcje i dni skupienia. Po dzień dzisiejszy utrzymuję z nim kontakt listowny. O Mistrzu zapomnieć przecież nie można.
Do Polski wróciłem w końcu czerwca 1980 roku. Zostałem mianowany prefektem Seminarium, a równocześnie miałem zlecone wykłady z historii filozofii nowożytnej i współczesnej oraz z antropologii filozoficznej. W lipcu zaczęła się rewolucja „Solidarności”. Trudno było pozostawać obojętnym wobec tego wszystkiego, co się wówczas rodziło. Któregoś dnia, wiosną 1981 roku, stałem przy seminaryjnej bramie. Niespodziewanie pojawiło się tam dwóch czy trzech studentów, którzy pytali, czy mogą znaleźć kogoś, kto mógłby prowadzić dla nich wykłady z „prawdziwej filozofii”. Okazało się, że studiują na Akademii Ekonomicznej, która, podobnie jak inne uczelnie tego typu w Polsce, produkowała czerwone kadry urzędnicze dla PRL-u. Na Akademii filozofię wykładał docent Władysław Kot. Była to, oczywiście, filozofia marksistowska, „jedynie słuszna”, będąca kwintesencją „naukowego światopoglądu”. Jednakże studenci mieli jej już po prostu dosyć. Chcieli mieć wykłady prawdziwie naukowe, a nie ideologiczną, pseudonaukową sieczkę. Zgodziłem się im pomóc. Zaczęło się od publicznej dyskusji na temat kształtu nauczania filozofii na wyższych uczelniach. Odbyła się ona niewiele później w największej auli Akademii Ekonomicznej. Na spotkanie przyszło przynajmniej pięćset osób, w większości studentów. Byli także niektórzy pracownicy naukowi, obecny był również docent Kot. Nie dla wszystkich znalazło się miejsce. Niektórzy stali, inni siedzieli w przejściach na podłodze. Tuż po wejściu do auli zrozumiałem, że jestem rzecznikiem tych młodych, pełnych entuzjazmu i nadziei ludzi. I że nie chodzi im tylko o jakąś dyskusję czysto akademicką, ale o coś znacznie ważniejszego – o przyszłość ich uczelni. Dyskusja z docentem Kotem i kilkoma jego współpracownikami trwała około pięciu godzin. Pan Kot wyszedł z niej zdruzgotany. Następstwem tego wydarzenia stała się propozycja, jaką otrzymałem ze strony rektoratu, aby od października 1981 roku oficjalnie prowadzić na Akademii Ekonomicznej wykłady z antropologii chrześcijańskiej na zasadzie alternatywy dla wykładów z marksizmu. Studenci sami mogli wybierać. Nie muszę chyba dodawać, że na zajęcia z marksizmu prowadzone przez docenta Kota przychodziła tylko garstka z nich. Moje wykłady trwały, z kilkutygodniową przerwą związaną z wprowadzeniem stanu wojennego w dniu 13 grudnia 1981 roku, do czerwca 1983 roku. Potem nie chciano mnie już tam widzieć. Ale co zostało zasiane, zostało. Niekiedy jeszcze teraz spotykam ówczesnych studentów, którzy z dumą wspominają swój bunt przeciwko marksizmowi i moje z nimi wykłady.

Czas przed wprowadzeniem stanu wojennego dramatycznie pokazał społeczne znaczenie rzetelnej i prawdziwej filozofii. W listopadzie 1981 roku całą niemal akademicką Polskę ogarnęły strajki studenckie, solidaryzujące się ze strajkiem okupacyjnym, który wybuchł w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Radomiu. Nie mogłem pozostać z dala wobec tych wydarzeń, tym bardziej że organizatorzy strajków solidarnościowych w Poznaniu, również okupacyjnych, zwrócili się do mnie – podobnie jak i do wielu innych profesorów i nauczycieli akademickich reprezentujących najrozmaitsze dziedziny wiedzy – z prośbą o prowadzenie wykładów. Okazało się bowiem, że zamknięci w budynkach uczelnianych studenci całkowicie zmienili rytm dnia. Wielu z nich za dnia spało w aulach na ławkach czy stołach, gdzie tylko się dało, a w nocy zaczynali żyć, grając na przykład w piłkę nożną na korytarzach. Trzeba więc było tych młodych ludzi czymś zająć. Stąd zrodził się pomysł wykładów. Całkiem nieoczekiwanie powstał chyba najwspanialszy nieformalny uniwersytet, z wielką gamą prawdziwie akademickich wykładów, które dawały ogromny horyzont poznawczy. Późnymi wieczorami chodziłem więc do strajkujących studentów na różne uczelnie – Akademię Ekonomiczną, Politechnikę, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza i na Akademię Rolniczą. Kiedy wchodziłem do jakiejś auli, najczęściej widać było zmęczonych młodych ludzi, bardzo często śpiących na ławkach, czasem grających w okręty. W tej sytuacji mówić do nich było prawdziwie wielkim wyzwaniem. Nigdy nie miałem takich wykładów i już nigdy w życiu nie będę miał tego niezwykłego doświadczenia, widząc, jak w pewnym momencie, po kilku początkowych zdaniach, studenci zaczynali się nawzajem budzić, podnosić głowy, wzajemnie mobilizować, później z coraz większą uwagą słuchać, niekiedy nawet notować. Oni mimo wszystko chcieli usłyszeć coś, co miało dla nich smak prawdy. Niesamowite doświadczenie.

Kursoryczne wykłady z antropologii filozoficznej oraz z historii filozofii nowożytnej i współczesnej, jakie po powrocie z Rzymu prowadziłem na Papieskim Wydziale Teologicznym w Poznaniu, dość szybko zaowocowały publikacjami książkowymi. W 1991 roku ukazał się rodzaj podręcznika zatytułowany Antropologia filozoficzna. Prolegomena i wybór tekstów, a w roku 1994 książka Odzyskać samych siebie. Zawsze uważałem, że wykłady z antropologii filozoficznej nie mogą być tylko czystą abstrakcją, ale powinny w jakiejś mierze praktycznie uczyć o tym, czym dla człowieka jest jego religijna relacja do Boga, na czym polega godność osoby ludzkiej, a także odpowiedzialność za siebie, za drugiego człowieka, za właściwie rozumianą i urzeczywistnianą wolność, za Ojczyznę. Taką właśnie jest ta książka: rozważaniem o człowieku przez pryzmat Dekalogu na tle toczonych wielkich sporów społecznych związanych, na przykład, z obecnością Kościoła w przestrzeni publicznej, z aborcją czy eutanazją. Przesłałem ją Ojcu Świętemu. W odpowiedzi w liście z 11 stycznia 1994 roku napisał: „Drogi Księże Marku, bardzo dziękuję za przesłaną mi książkę Odzyskać samych siebie. (...) Przyjmuję z wdzięcznością ten dar wraz z modlitwą i cieszę się, że Ksiądz Marek podejmuje tematy tak aktualne na obecnych czasach i pragnie obudzić w czytelnikach poczucie odpowiedzialności za siebie i za bliźnich”. Po kilkunastu dniach, 24 stycznia, zupełnie nieoczekiwanie Ojciec Święty przysłał kolejny list, w którym pisał: „Odzyskać samych siebie – taki tytuł nadał Ksiądz swej książce, dodając do niej dedykacje dla Papieża. Zapoznałem się z książką – i cieszę się z tego, że Ksiądz ją napisał. Wszystko jest bardzo na czasie, a jednocześnie osadzone w lekturach. Na pewno służy temu, co tak bardzo jest potrzebne w Polsce i wszędzie. Poniekąd idzie w parze z moją IV pielgrzymką, a także z Veritatis splendor”.

Jak Antropologia filozoficzna i Odzyskać samych siebie były przedłużeniem moich wy-kładów z filozofii człowieka, tak opublikowana w 1986 roku książka Filozofia i modlitwa była owocem wykładów z historii filozofii nowożytnej i współczesnej. Książka ta była o tyle nie-zwykła, że wielkie, wręcz kluczowe postaci filozofii nowożytnej i współczesnej, począwszy od Kartezjusza po Karola Wojtyłę, pokazywała poprzez ich odniesienia do Boga w tym szczególnym świetle, jakim była ich osobista modlitwa. Był to właściwie zbiór dość obszernych esejów, które wcześniej ukazywały się w dominikańskim miesięczniku „W drodze”. Filozofię i modlitwę pisałem jednocześnie z książką Jan Paweł II w Poznaniu, która również ukazała się w 1986 roku. Dwa egzemplarze tej drugiej posłałem Ojcu Świętemu. Jeden zatrzymał dla siebie, a drugi odesłał z bezcennym dla mnie następującym wpisem: „Drogiemu Księdzu Markowi z serdecznym błogosławieństwem – Jan Paweł pp. II, 27. 9. 1986”. Natomiast Filozofii i modlitwy nie śmiałem wysłać Papieżowi, tym bardziej że w tej książce znajdował się tekst po-święcony jego filozofii. Tymczasem aż trudno wyobrazić sobie moje zdumienie i radość, kiedy z datą 29 sierpnia 2006 roku, a zatem prawie półtora roku po śmierci Ojca Świętego, otrzymałem z Warszawy następujący list od zupełnie nieznanego mi dotąd p. Czesława Kwietnia: „Ekscelencjo! Czcigodny Księże Biskupie Marku! Jestem przyjacielem pana Profesora Andrzeja Zielińskiego, chociaż innego zawodu, bo jestem inżynierem budownictwa (emerytowanym). (Prof. Andrzej Sylwester Zieliński, ur. w 1937 roku we Wągrowcu, wiolonczelista, był profesorem muzyki w różnych uczelniach muzycznych naszego Kraju, a w 2001 roku ministrem kultury i dziedzictwa narodowego w rządzie Jerzego Buzka; na początku lat pięćdziesiątych należał do „Rodzinki” ks. Karola Wojtyły, o czym dość obszernie pisał w książce Zapis drogi... Wspomnienia o nieznanym duszpasterstwie księdza Karola Wojtyły – dop. MJ). Moja znajomość z Ojcem Świętym sięgała czasów, kiedy On był Wikarym w kościele św. Floriana w Krakowie (wspomnienia Czesława Kwietnia zostały również zamieszczone w książce Zapis drogi... – dop. MJ). Święta Bożego Narodzenia w 1987 roku miałem szczęście spędzać u Ojca Świętego w Watykanie. Na wolne dni poświąteczne pojechałem za Ojcem Świętym do Castel Gandolfo. Tam było radosne kolędowanie. Kiedyś po śniadaniu zapytałem Ojca Świętego, czy czyta książki, które otrzymuje. Odpowiedział, że tak, a jeśli nie ma czasu, to przynajmniej przegląda. <>, i powiedział z entuzjazmem: <>”. Nigdy nie otrzymałem większej i bardziej przejmującej pochwały niż właśnie ta, tym bardziej że zupełnie niespodziewanej. I to właśnie od Niego! Dodam, że kiedy jesienią 1992 roku wy-słałem Ojcu Świętemu książeczkę poświęconą bł. Urszuli Julii Ledóchowskiej, w liście z dnia 4 grudnia zawarł on osobiste uwagi na temat swoich lektur, w jakiejś mierze powtarzając to, co w 1987 roku powiedział p. Kwietniowi: „Cieszę się, że Ksiądz Marek J. pisze nie tylko o filo-zofii (i filozofach), ale także o Świętych: Obrazki z Pniew. Dziękuję za tę książkę, którą sobie przeczytam (z czasem nie tak łatwo, ale ostatecznie jakoś się wychodzi na cało)”.

Kiedy w 2001 roku ukazało się drugie, poprawione i poszerzone wydanie Filozofii i modlitwy, tym razem jej egzemplarz wysłałem do Ojca Świętego. W odpowiedzi otrzymałem list z dnia 21 października, w którym Papież pisał: „Bardzo dziękuję za podarowaną mi książkę: Filozofia i modlitwa, najnowsze dzieło Księdza Biskupa Marka, które, jak pisze, jest komentarzem do encykliki Fides et ratio. Gratuluję publikacji i życzę Autorowi życzliwego przy-jęcia Jego pracy przez czytelników. Serdecznie pozdrawiam i błogosławię – Jan Paweł II”. Po upływie dwóch miesięcy, przesyłając życzenia na Boże Narodzenie 2001, Ojciec Święty nie-oczekiwanie nawiązał do tej publikacji: „Właśnie teraz czytam książkę Filozofia i modlitwa, która mi zbliża postać Autora. Życzę Mu dobrych natchnień do realizowania biskupiej posługi w Kościele”. Półtora miesiąca później, 8 lutego 2002 roku, w kolejnym liście napisał: „Książkę Filozofia i modlitwa przeczytałem do końca z uznaniem dla Autora. Najbardziej podobał mi się rozdział o Edycie Stein”. Widać, że wryła się mu ona w pamięć, skoro 17 maja tego roku następująco kończył swój następny list: „Mam zamiar w wolnej chwili zapoznać się z tekstem książeczki Szkaplerz karmelitański, którą otrzymałem w prezencie od Autora poprzednio po-znanej Jego książki Filozofia i modlitwa. Z podziękowaniem łączę serdeczne pozdrowienia i błogosławieństwo – Jan Paweł II”.

Możliwość osobistej korespondencji z Ojcem Świętym w dużej mierze była następstwem tego, że zanim został Papieżem, miałem możność, szczęście i łaskę poznać go jeszcze jako kardynała Karola Wojtyłę. Było to w latach 1975-1980, kiedy byłem mieszkańcem Papieskiego Kolegium Polskiego w Rzymie, czyli – jak to się niekiedy żartobliwie mówiło – kolegiastą. Kolegium stanowiło bowiem rzymski dom Kardynała za każdym razem, gdy przybywał do Wiecznego Miasta. W przeciwieństwie do innych biskupów, którzy okazjonalnie gościli w Kolegium, Kardynał żywo interesował się studentami: skąd pochodzą, co studiują. Nie stronił także od wspólnotowych spotkań, związanych zwłaszcza z imieninami, czy to swoimi – a często przybywał do Kolegium właśnie w początkach listopada, a zatem w okolicach św. Karola – czy też jakiegoś kolegiasty. Ponieważ studiowałem filozofię, a więc dziedzinę bliską jego naukowym zainteresowaniom (wtedy pisał on jeszcze artykuły i wygłaszał różne konferencje naukowe, także we Włoszech, o czym świadczy wydana w Lublinie w 1994 roku jego książka Osoba i czyn oraz inne studia antropologiczne), okazywał mi dużo sympatii i życzliwości. Czasem przez ks. profesora Mariana Jaworskiego, dzisiaj emerytowanego już kardynała, który często towarzyszył mu w podróżach do Rzymu, pytał o to, co aktualnie dzieje się w filozofii. Niekiedy żartobliwie nazywał mnie nawet „swoim kolegą”. Ku mojej wielkiej radości tytułem tym obdarzał mnie jeszcze wiele lat po moim wyjeździe z Rzymu. Za pierwszym razem było to z okazji Wielkanocy 1993 roku: „Drogi Księże Marku! Serdeczne życzenia wielkanocne przesyłam dla młodszego <> – filozofa z czasów Piazza Remuria”. Półtora miesiąca później, 2 maja, napisał, tym razem mając na myśli samego siebie jako Filozofa, a mnie jako tego, któremu przyszło kiedyś mieszkać w Kolegium: „A teraz jeszcze raz z powrotem do Colegium na P. Remuria! Czyż nie wypadało tam być, aby spotkać Kolegę-Filozofa? Odpowiedź sama się nasuwa. Życzę błogosławieństwa Dobrego Pasterza (dziś właśnie ta Niedziela) – Jan Paweł II”. Natomiast na początku 1994 roku składał mi następujące życzenia: „Życzę Księdzu Markowi, dawnemu <> z Collegio Polacco w Rzymie, błogosławieństwa Bożego w Nowym Roku”.

Należałem do tych nielicznych szczęśliwców spośród mieszkańców Kolegium, którzy byli na Placu św. Piotra w chwili, gdy 16 października 1978 roku kardynał Pericle Felici ogłosił jego wybór na papieża. Niemal dokładnie rok po tym niezwykłym, prawdziwie historycznym wydarzeniu, 17 października Papież odwiedził Kolegium Polskie. Powiedziałem wtedy do niego: „Ojcze Święty, niedługo będę się bronić!”. Rzeczywiście, czekałem wówczas na ustalenie daty obrony mej tezy doktorskiej. Odpowiedział, jak zwykle, z ogromnym refleksem i wy-czuciem sytuacji: „Jak to będziesz się bronić? Masz zwyciężać!”. Tak też się stało. Dwa miesiące później, 20 grudnia 1979 roku, odniosłem na Gregorianie zwycięstwo. Po ukazaniu się drukiem excerptów rozprawy, co było warunkiem otrzymaniu dyplomu, już z Polski przesłałem je Ojcu Świętemu. Odpowiedział listem z dnia 17 września 1980 roku, pisanym z Castel Gandolfo: „Drogi Księże Marku! Bardzo dziękuję za list z dnia 15. sierpnia 1980 r. oraz za tekst pracy doktorskiej pt. Le relazioni intersoggettive nella filosofia di Emmanuel Levinas. Cieszę się, że mamy nowego Doktora i serdecznie gratuluję. (...) Zawsze dobrze wspominam czasy w Kolegium Polskim – i z serca błogosławię”.

Musiało jednak upłynąć jeszcze kilka lat, abym poznał filozofię Karola Wojtyły, zwłaszcza jego największe dzieło z dziedziny antropologii, zatytułowane Osoba i czyn. Stało się to w jakiejś mierze przez przypadek, a wiązało się z koniecznością nostryfikacji mego doktorskiego dyplomu. Wydział Filozofii na ATK, gdzie chciałem przeprowadzić ten legislacyjny proces, postawił kilka warunków, które były dla mnie dość trudne do spełnienia. Między innymi miałem zaliczyć przynajmniej jeden wykład, co wymagałoby cotygodniowych wyjazdów do Warszawy. Ze strony ATK nad całością proceduralnych postępowań miał czuwać profesor Andrzej Półtawski, wybitny znawca fenomenologii. Skontaktowałem się z nim telefonicznie. Od razu okazał mi ogromną życzliwość, mimo że nigdy mnie dotąd nie widział. Umówiłem się z nim na pierwsze spotkanie. Zaproponował jakiś bar w podziemiach Dworca Centralnego w Warszawie. Tak najbardziej mu pasowało w oczekiwaniu na pociąg do Krakowa, gdzie mieszkał na stałe. Bar był obskurny, ale tak to było wtedy powszechnie, tuż po zniesieniu stanu wojennego. Natomiast rozmowa była bardzo sympatyczna. Profesor Półtawski spytał, czy znam Osobę i czyn. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że od ponad dziesięciu lat mam tę książkę w swojej bibliotece, ale jej jeszcze nie czytałem. Powiedział więc, żebym ją przestudiował, a potem przyjechał do niego do Krakowa. Po kilku tygodniach przyjął mnie w swoim mieszkaniu, mieszczącym się w kamienicy niedaleko Rynku Głównego. Rozmowa o książce Kardynała bardziej przypominała dyskusję niż egzamin. A przede wszystkim stanowiła wyraz obopólnej fascynacji w odniesieniu do dzieła, które w czasie pontyfikatu Jana Pawła II nieoczekiwanie wykroczyło poza ramy samej filozofii. Po przebrnięciu przez bardzo trudny język Osoby i czynu udało mi się uchwycić zasadniczą konstrukcję ideową tej książki. Wtedy nieoczekiwanie odkryłem, że znalazłem klucz do zrozumienia tej wizji osoby ludzkiej, którą Ojciec Święty głosił w różnych, niekiedy bardzo ważnych przesłaniach i dokumentach o charakterze teologiczno-duszpasterskim. Takie sformułowania, jak: „trzeba stać na straży własnego sumienia”, „wolność realizuje się poprzez posłuszeństwo prawdzie”, „osoba spełnia się poprzez moralnie dobry czyn” znajdują właśnie w Osobie i czynie swój teoretyczny fundament. Bez znajomości tej książki po prostu nie sposób pojąć papieskiego przesłania na temat człowieka. Wielokrotnie podkreślałem to podczas wykładów z filozofii. Zawsze przy tym byłem pełen wewnętrznego wzruszenia i jakiejś szczególnej satysfakcji, gdy widziałem młodych ludzi dogłębnie przejętych rozległymi perspektywami odkrytej dzięki kardynałowi Wojtyle ich osobowej godności. Po dzień dzisiejszy pamiętam słowa jednej ze studentek: „Proszę księdza, ja dzięki tej książce czuję się naprawdę kimś wielkim, ona mnie dźwiga”. Fascynacja myślą Karola Wojtyły za-owocowała wydaną w 2004 roku książką Wybrać większą wolność. Karol Wojtyła o człowieku, w której złożyłem hołd refleksji antropologicznej Kardynała, a potem Papieża. Książkę, co oczywiste, wysłałem Janowi Pawłowi II. W odpowiedzi otrzymałem od niego list z 22 marca 2004 roku: „Drogi Księże Biskupie Marku, (...) Bardzo dziękuję Mu (...) za przysłaną mi nową książkę Wybrać większą wolność, zawierającą Jego rozważania na tle moich wypowiedzi o godności i wielkości osoby ludzkiej, które pragnie przybliżyć czytelnikowi w chwili, gdy nasza Ojczyzna wchodzi do Unii Europejskiej i powinna wnieść do niej wartości moralne. Oby tak się stało! Już zacząłem zapoznawać się z treścią tej książeczki”.

W czerwcu 1991 roku odbyło się moje kolokwium habilitacyjne na Wydziale Filozofii Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Jako rozprawę habilitacyjną przedstawiłem pracę na temat zbieżności i różnic między filozofią Jean-Paul Sartre’a a Emmanuela Levinasa. Jednym z jej recenzentów był ks. profesor Józef Tischner. Poznałem go pod koniec moich studiów w Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Poznaniu. Po opublikowaniu na łamach „Znaku” eseju zatytułowanego Schyłek chrześcijaństwa tomistycznego (1970) stał się głośnym polskim filozofem. Jako prezes Koła Naukowego zaprosiłem go na spotkanie do Poznania. Przyjechał. Do dzisiaj pamiętam kilkugodzinną z nim dyskusję, gorącą, niezwykle inspirującą, odważną. Widać, że i na nim zrobiła duże wrażenie, skoro ponad dwadzieścia lat później podczas jednej rozmowy ze mną sam do niej nawiązał. Nie kryję, że ks. Tischner zawsze imponował mi swoim sposobem pisania i podejmowania ważnych zagadnień filozofii współczesnej. Błyskotliwość myśli łączyła się u niego z głębią przeprowadzanych analiz. To on w połowie lat osiemdziesiątych zaprosił mnie z wykładem monograficznym na temat dopiero co opublikowanych Cahiers pour une morale Sartre’a. Przez cały semestr dojeżdżałem więc do Krakowa, chłonąc przy okazji niezwykłą atmosferę tego miasta. Dzięki temu przeprowadzenie kolokwium habilitacyjnego właśnie na Wydziale Filozofii PAT wydawało się rzeczą jak najbardziej oczywistą. Recenzja, jaką odnośnie do mojej rozprawy przedstawił ks. profesor Tischner, zrobiła na Radzie Wydziału ogromne, a dla mnie bardzo korzystne wrażenie. „Książka księdza Marka Jędraszewskiego jest imponującym przedsięwzięciem. Zarówno J.-P. Sartre, jak E. Levinas są myślicielami naszego czasu – czasu naznaczonego wojną światową, holocaustem, stalinizmem. Można śmiało powiedzieć, że aby zrozumieć, czym był ten czas, należy prześledzić drogi i bezdroża intelektualne takich myślicieli, jak Sartre i Levinas. Żyjąc w tym samym mniej więcej czasie i napotykając te same mniej więcej problemy, proponowali inne rozwiązania: Sartre ateistyczne, Levinas religijne. A przecież mimo tych różnic wyjściowych ich drogi zbliżały się i krzyżowały. Byli od siebie zbyt daleko, by ze sobą polemizować. Zarazem jednak byli zbyt blisko niepokoju naszych czasów, by się do siebie nie zbliżać”.

Kiedy wreszcie finalizowała się publikacja tej rozprawy, w jednym z listów wspomniałem o niej Ojcu Świętemu. Odpowiedział listem z dnia 6 kwietnia 1994 roku. „Drogi Księże Marku! (...) Cieszę się z pracy habilitacyjnej. Dobrze, że nasz poznański Filozof w dalszym ciągu drąży i pogłębia wątek zapoczątkowany doktoratem: od Levinasa do Sartre’a. To wszystko na tle roku 1968. (...) Jak z tego widać, Ksiądz Marek nie marnuje talentów, a Wydział Teologiczny w Poznaniu zyskuje na tym również. (...) Cum gaudio paschale – Jan Paweł II”. Jesienią przesłałem mu świeżo wydaną książkę. Jak zwykle, spotkałem się z podziękowaniem, które sprawiło mi ogromną radość. Dnia 26 listopada 1994 roku Papież pisał bowiem: „Drogi Księże Marku, dziękuje Mu za Jego książkę: W poszukiwaniu nowego humanizmu: J.-P. Sartre i E. Levinas w serii „Biblioteka Logosu i Ethosu”. Zabiorę się do jej lektury w stosownym czasie. Przecież napisał ją Autor, rozmiłowany w filozofii Levinasa”. Ten „stosowny czas” nadszedł wiosną następnego roku. W liście pisanym odręcznie, datowanym na 31 marca 1995 roku, Ojciec Święty wyznawał: „Właśnie czytam przesłaną mi przez księdza książkę W poszukiwaniu nowego humanizmu. Sartre – Levinas”. Żeby udowodnić, że tak właśnie jest, w następnym zdaniu odwołał się do mojego listu z 19 marca tegoż roku: „Cytat zawarty w liście z 19 marca pochodzi z tej właśnie książki”. Dalej Papież snuł następujące refleksje: „Czytając, czuję, że moje myślenie o człowieku jako osobie, jako tym, którego Bóg stworzył na swój ob-raz <>, porusza się po zbliżonym terenie: <> i <> (oraz cała teologia ciała) jest kluczem do czytania kaplicy sykstyńskiej, ale nie tylko. Bardzo dziękuję za list wielkanocny. Proszę przyjąć również moje życzenia głębokiego uczestnictwa w tajemnicy paschalnej Chrystusa – Jan Paweł II”.

Jeszcze w kilku innych listach, jakie później otrzymałem od Ojca Świętego, widać było, jak bardzo serdecznie towarzyszył mej filozoficznej drodze. Gdy przesłałem mu tekst artykułu zatytułowanego Rok 1968: na rozdrożu prawdy o człowieku, w którym zestawiłem poglądy trzech mistrzów antropologii tego brzemiennego w kulturowe skutki roku: Herberta Marcuse, Emamnuela Levinasa i Karola Wojtyły, odpowiedział kartką z życzeniami na Boże Narodzenie 1995, kończącą się następującym zdaniem: „Ps. Artykuł o roku 1968 przeczytałem z wielkim pożytkiem”.

Wczesną wiosną 1996 roku podzieliłem się z Ojcem Świętym zamysłem antologii modlitw filozofów. Modlitewnik filozofów – tak postanowiłem zatytułować tę publikację – miał stać się swoistym przedłużeniem mej wcześniejszej książki Filozofia i modlitwa. W związku z tym ośmieliłem się postawić pytanie, czy dobrze zrobiłem, umieszczając w niej fragmenty dwóch poematów jego autorstwa: Pieśń o Bogu ukrytym i Rozważania o śmierci. Bo może wolałby wskazać na jakieś inne modlitwy? Odpowiedź przyszła w postaci listu z dnia 1 kwietnia 1996 roku. „Drogi Księże Marku. (...) Myśl twórcza podsuwa następny projekt pracy po-święconej antologii modlitw filozofów pt. Modlitewnik filozofów, jako przedłużenie Jego dawniejszej książki Filozofia i modlitwa. Dobra myśl, a jeśli chodzi o wybrane przez Niego fragmenty z moich poematów, uważam, że wybór jest bardzo dobry (Pieśń o Bogu ukrytym i Rozważania o śmierci). Szczęść Boże! w pracy”. Książka ukazała się rok później, tuż po ogłoszeniu nominacji mojej osoby na urząd biskupa pomocniczego Archidiecezji Poznańskiej. Po sakrze przesłałem ją Ojcu Świętemu. W odpowiedzi otrzymałem list noszący datę 24 lipca 1997 roku (tak się szczęśliwie złożyło, że była to kolejna rocznica moich urodzin), który po raz pierwszy zaczynał się zwrotem „Drogi Księże Biskupie Marku”. Dalej Ojciec Święty pisał: „Dziękuję (...) za dzisiejszy prezent, jakim są ofiarowane mi książki Teksty poznańskie Karola Wojtyły i Modlitewnik filozofów, którego Autorem jest już Biskup Marek Jędraszewski. Bóg zapłać!”.

W maju 1996 roku przesłałem Ojcu Świętemu książeczkę Jeszcze pięć lat. W towarzyszącym jej liście snułem rozważania na temat pewnego ideowego pokrewieństwa między opublikowaną właśnie kolejną encykliką Papieża Veritatis splendor a filozofią Levinasa. W związku z tym postawiłem następujące pytanie, trochę o charakterze retorycznym: „Czy nie można by zatem, ze względu na swe <> z tą encykliką, która jest w swej istocie wielką <>, określić filozofii Levinasa mianem <>?”. Odpowiadając w dniu 13 maja 1996 roku, Ojciec Święty pisał: „Serdecznie dziękuję Autorowi książeczki Jeszcze pięć lat za przesłanie mi tych rozważań wraz z listem, który zawiera i inne filozoficzne myśli, wynikające z wczytywania się w treść encykliki Evangelium vitae. Słuszne odkrycie zderzenia dwóch antropologii, tak aktualne w dzisiejszym świecie, które spotykają się już z myślą Levinasa i cytowaną encykliką. Dobra myśl, aby te przemyślenia znalazły swój wyraz na kongresie filozofii chrześcijańskiej w Lublinie, tego roku w sierpniu. Życzę błogosławieństwa Bożego w naukowym opracowaniu i wygłoszeniu referatu wobec licznych Uczestników zaproszonych przez S. Zdybicką”. Ponieważ w dniu pisania odpowiedzi przypadała kolejna rocznica zamachu na swe życie, Ojciec Święty wyraźnie do niej nawiązał. „Polecam Go (to znaczy moją osobę – dop. MJ) opiece Matki Najświętszej, która 15 lat temu również objawiła swą wielką miłość wobec Kościoła”.

W pierwszych latach nowego wieku zacząłem się wgłębiać w twórczość Edyty Stein. Jak to często miało miejsce na mojej filozoficznej drodze, zaczęło się od przypadku. Tym razem było to zaproszenie do wygłoszenia homilii w kościele ojców karmelitów na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu podczas organizowanej tam sesji naukowej poświęconej tej niezwykłej uczennicy Edmunda Husserla, konwertytki i mistyczki. Z biegiem czasu powstawały kolejne teksty na jej temat, które następnie przyjęły postać książki. Wysłałem ją Ojcu Świętemu, zdając sobie sprawę, że postać Edyty Stein musi mu być szczególnie droga choćby ze względu na to, że dokonał jej beatyfikacji, a następnie kanonizacji. Odpowiedź przyszła w postaci listu z dnia 5 maja 2003 roku: „Drogi Księże Biskupie Marku, bardzo dziękuję za list i przesłaną mi nową książkę Edyta Stein. Filozof i łaska wiary. Gratuluję nowej publikacji, postaram się z nią zapoznać”.

Na tym liście pragnę zakończyć opis przebytej przeze mnie aż dotąd filozoficznej drogi. Wiem, że ten opis jest niepełny. Ogranicza się on bowiem do szkicowego ukazania moich duchowych Mistrzów i do związanych z nimi niektórych publikacji. Brakuje natomiast choćby skromnej próby opisu pracy w tworzonym przeze mnie i kierowanym przez czternaście lat Zakładzie Filozofii Chrześcijańskiej Wydziału Teologicznego UAM. Nie ma nic na temat dwóch periodyków, które były owocem jego refleksji: „Filozofii Dialogu” i „Filozofii Chrześcijańskiej”. Nie ma ani słowa o Osobach, które współtworzyły ten Zakład. Nie pojawiły się nazwy Rościnna, Obry, Kalisza i Porszewic – miejscowości, w których dwukrotnie każdego niemal roku gromadziliśmy się na wspólne zakładowe sympozja, częstokroć ubogacane obecnością wielu znakomitych polskich myślicieli. Proszę wybaczyć moje milczenie odnośnie do powyższych spraw. A zarazem proszę o przyjęcie moich podziękowań za wszelkie okazywane mi ze strony wielu Osób dobro. Na mej filozoficznej drodze, która nieprzerwanie trwa przez prawie pół wieku, od 1966 roku, doświadczyłem go w sposób przeogromny. Za nie z pokorą dziękuję dziś Panu Bogu.

/.../

Więcej:archidiecezja.lodz.pl/new/?news_id=8e0cafb3ec01b58a9e364334efcea14d

Copyright © 2017. All Rights Reserved.