Kolegom po fachu



Stary dobry Młynarski śpiewał kiedyś w piosence o przeszkoleniu kamerzystów, jak to zrobić, kiedy przyjdzie dużo, by pokazać, że jest mało, i na odwrót, z małej grupki zrobić gigantyczny tłum. Ilustrację tej praktyki mieliśmy w zeszłym roku, kiedy zestawiono marsz Niepodległości ze spacerkiem pana Bronka i przyjaciół. W miniony weekend wszystkich pobił warszawski ratusz, twierdzący, że KOD-owców było trzy razy więcej niż zwolenników wolności i solidarności. Cóż, nawet łgać dobrze nie umieją. Ale dożyliśmy czasów, że nawet profesjonaliści się pogubili. Z tego, co pokazują ostatnio czołowe media, można by ułożyć praktyczne syllabus grzechów dzisiejszego dziennikarstwa głównego nurtu.

Nikt nie przejmuje się kardynalną zasadą rozdziału informacji od komentarza. Zaangażowany dziennikarz jest autorem jednych i drugich (a i trzecich, kiedy wybiera się go za eksperta).

Informacje są specyficznie dobierane, a hierarchia ważności podporządkowana interesowi mocodawców. Rzeczy ważne, np. wyprawa Dudy do Chin czy wizyta Camerona w Polsce, fakty o ogromnym znaczeniu, załatwiają parosekundowe migawki, po czym przykrywają je sensacyjne newsy lub tabloidowe ciekawostki. Natomiast najmniejsze potknięcie aktualnej władzy, nawet jeśli jest problematyczne, będzie wałkowane godzinami.

Owszem, czasami dopuszcza się do głosu polityków, choć rozwadnia się ich w zupie drugoligowców lub zgasłych gwiazd pozaparlamentarnych. Z ekspertami jest jeszcze gorzej – albo dyskutują sami swoi, albo swój i udający troszkę nie swojego. W większości zresztą jest to stała grupa kilkunastu nazwisk – w gorących dniach prezes Stępień przemieszczał się ze stacji do stacji z precyzją narciarza kombinacji alpejskiej. Często też za ekspertów od demokracji i wolności robią funkcjonariusze WSI czy osobnicy pachnący na milę agenturą wpływu. Jeśli chodzi zresztą o rozmowy, obowiązuje parytet dwóch lub trzech na jednego. Sam kiedyś znalazłem się w sytuacji, kiedy miałem przeciw sobie pełną czwórkę, wliczając stronniczego redaktora. Choć istnieją też bardziej finezyjne metody, np. wystawianie zawodników różnej kategorii wagowej – jedną stronę reprezentuje zawodnik wagi ciężkiej, drugą piórkowy debiutant, ale przecież jest jeden na jednego... Na wszelki wypadek naszych najlepszych gadaczy nie zaprasza się prawie nigdy. Nie mówiąc o tym, że nikt z twórców z naszej półki (nie licząc Pospieszalskiego) nie ma swoich programów w TVP, nie jest reklamowany, recenzowany itp. Nie istnieją najlepsi od Łysiaka po Pietrzaka. Honor bezstronnego prowadzącego ratuje może jeden Rymanowski, reszta, z panią Lewicką na czele, reprezentuje „odważny styl” „na Olejnik” czy jeszcze lepiej – „na Gembarowskiego” . Przerywają gościowi, nie dopuszczają do głosu, kibicują jednej stronie, dobrze, że nie biją.

Ostatecznym celem jest wytworzenie wrażenia, że istnieje tylko jedna ostateczna prawda, reprezentowana przez ludzi mądrych i oświeconych. Jak za komuny, tyle że marksizm–leninizm zastąpiło lewactwo–toleranctwo–gender. Racje (również artystyczne) ma z góry jedna strona... Ale wierzę, że jesteśmy świadkami ich ostatnich podrygów. Trochę śmiesznych. Wczorajsze „autorytety” już przegrały, choć ciągle nie są w stanie przyjąć tego do wiadomości.

Marcin Wolski

za:niezalezna.pl/74050-kolegom-po-fachu

***
Panie Redaktorze MW, chyba jednak na tym morzu są wyspy - proszę ocenić newsy np. w TV Trwam czy Radio Maryja.
k