Kręcimy bat na własne plecy

Wakacje mają to do siebie, że wydarzenia, które normalnie wywołałyby burzę, przechodzą, nie budząc większych kontrowersji. Tak jest z przyjętym przez rząd Beaty Szydło dokumentem pod nazwą Konkluzje Rady Unii Europejskiej EPSCO w sprawie równouprawnienia osób LGBTI. Mówiąc wprost, minister Wojciech Kaczmarczyk, podpisując w imieniu Polski owe Konkluzje, zobowiązał instytucje państwa do realizacji kampanii na rzecz społecznej akceptacji osób o zaburzonej orientacji seksualnej. Wprawdzie wokół dokumentu pojawiła się dyskusja – Marek Jurek na łamach „Gościa Niedzielnego” ostro skrytykował jego przyjęcie, a Marzena Nykiel na portalu wpolityce.pl broni ministra, wyliczając szereg zapisów, które przez stronę polską zostały wykreślone lub zmienione. Przytacza też, wprowadzony dzięki staraniom ministra Kaczmarczyka, zabezpieczający zapis o respektowaniu tradycji i porządku konstytucyjnego państw członkowskich. Jednak pozostaje podstawowe pytanie: po co w ogóle ten dokument podpisywać? Czy nie należało, tak jak Węgry kilka miesięcy temu, odrzucić go w całości? Odpierając zarzuty organizacji prorodzinnych (w tym z inicjatywy „Stop seksualizacji..”), minister Kaczmarczyk uspokajał, że tak naprawdę nie ma powodu do obaw, a sam dokument jest mało ważny. Tym bardziej zasadne jest pytanie – po co Polska owe Konkluzje przyjęła?

Sprawa jednak jest ważna.


Po pierwsze – realizowana przez neomarksistów polityka cywilizacyjnej i kulturowej zmiany, podważająca prawo naturalne i podstawy chrześcijańskiej cywilizacji, przyjęła właśnie jako narzędzie „walkę o równość i niedyskryminację”. Metoda ta została już dawno rozpoznana i wielokrotnie analizowana. Nie do pojęcia jest, że jeszcze ktoś się daje na to nabrać.

Po drugie – podpisując Konkluzje, zgadzamy się na zmianę języka i przechodzimy do porządku dziennego, akceptując w dokumentach unijnych skrót LGBTI, który nie występuje w traktacie, więc nie ma umocowania prawnego! Już nie lesbijskie i gejowskie relacje uzyskują państwową ochronę i afirmację, ale też transseksualiści i biseksualiści mają być normą. Teraz dopisano kolejną literkę „I” (interseksualiści). Nie chodzi tu tylko o niezmiernie rzadko występujące przypadki osób z zaburzeniem biologicznym (obojnaków), ale tych, którzy „społecznie i kulturowo” tak się zechcą określić – osobnik taki może dowolnie zmieniać swą orientację, np. w parzyste miesiące każąc uznawać się za kobietę, w pozostałe za faceta.

Po trzecie – uważna analiza Konkluzji i dołączonego w pakiecie „Wykazu działań na rzecz postępów w zakresie równouprawnienia osób LGBTI” (wykonana świetnie przez Grzegorza Strzemeckiego) pokazuje, że w razie konieczności Komisja Europejska może podjąć kroki prawne przeciwko krajom członkowskim, które nie wprowadzą dyrektywy w odpowiednim czasie (wykaz dostępny tylko po angielsku)

Tym samym Polska zgadza się na wymuszanie przez Komisję Europejską wprowadzania w Polsce genderowej rewolucji. To nie my, lecz różnej maści instytucje europejskie, całkowicie dowolnie będą interpretowały realizację przez Polskę podpisanych zobowiązań.

Wtedy zabezpieczenia ministra Kaczmarczyka okażą się niewiele warte. Widać to choćby na przykładzie podobnych zabezpieczeń, które rząd PO–PSL, pod naciskiem polskiej opinii publicznej, dopisał, ratyfikując tzw. przemocową Konwencję Rady Europy. Już teraz Finlandia, Holandia, Szwecja i Austria zgłosiły wniosek o unieważnienie owych polskich zabezpieczeń.

Po czwarte – kompletnie bezprawne zaangażowanie Komisji Europejskiej w konflikt wokół Trybunału Konstytucyjnego pokazało, że instytucje europejskie same wyznaczają przestrzeń swojej władzy wobec państw członkowskich i nawet jeśli nie mieści się to w ich kompetencjach (a tak, zdaniem wielu prawników, jest w przypadku TK), mogą narobić takiego rabanu, by szkody okazały się wystarczająco dotkliwe. Podpisując dokument, polski rząd sam daje eurolewicy bat na nasze plecy.    

Jan Pospieszalski

za:niezalezna.pl/84941-krecimy-bat-na-wlasne-plecy