Materiały nadesłane

Przetłumaczyć Polskę!

Czy można się dziwić, że świat nie zna polskiej kultury, skoro Polacy nie tylko nie zadają sobie trudu, aby jej owoce światu zaprezentować, ale wręcz sami znają je nader wyrywkowo.

Wśród moich australijskich znajomych ostatnio zrobiło się umiarkowanie głośno o Polsce. Co rusz ktoś wyraża swoje współczucie odnośnie do mojego planowanego powrotu do tak niestabilnego politycznie kraju. Za każdym razem oczywiście tłumaczę, że w Polsce jest zupełnie inaczej, niż głoszą zachodnie media. Wymaga to jednak sporo cierpliwości, gdyż prawdę mówiąc, nikt tu nic o Polsce nie wie. Nawet osoby, które znają mniej więcej historię Europy, a nawet wyrażają żywe zainteresowanie naszą jej częścią, robią wielkie oczy, gdy tłumaczy się im, że Polska bynajmniej nie jest jakąś tam młodą demokracją wymagającą specjalnej troski, bo ma swój tysiącletni dorobek. Dlaczego tak jest? Odpowiedź jest prosta: minęło ćwierć wieku od upadku PRL, a my wciąż uparcie odmawiamy światu dostępu do naszej kultury.

Polskie filmy po polsku

Piętnaście lat temu powróciłem do Polski po studiach magisterskich. Nasz rynek mediów przechodził wówczas ogromną rewolucję, jaką było wprowadzenie filmów w formacie DVD. Ten format umożliwił – po raz pierwszy w historii mediów – banalnie łatwą dystrybucję dzieła w kilku językach na jednym nośniku. Dzięki temu Polak, który znał obce języki, mógł w Polsce kupić zagraniczny film w oryginalnym języku, po czym podzielić się nim ze znajomymi, włączając bądź to osobną ścieżkę dźwiękową z polskim lektorem, bądź to napisy. Ja natomiast byłem srodze zawiedziony. Ponieważ zakładałem możliwość kolejnego wyjazdu za granicę w przyszłości, szukałem polskich filmów z angielskimi napisami, i właściwie tylko takie filmy chciałem kupować. I co? No, cóż, był Pan Tadeusz. Jest to z pewnością film dobry i godny polecenia oraz pokazania, ale dlaczego był to jedyny film z angielskimi napisami, jaki mogłem znaleźć? Czy polska kultura jest już tak sławna w świecie, że możemy spokojnie czekać, aż inni nauczą się naszego języka, aby nas lepiej poznać?

Niestety, tak nie jest. Toteż jeżeli czekamy, aż inni zajmą się udostępnianiem światu naszej kultury, efekt może nam się nie spodobać. Niektóre bowiem polskie dzieła błyskawicznie wręcz zostają przetłumaczone na języki obce, na przykład W ciemności czy nagrodzona Oskarem Ida. Pytanie, dlaczego akurat te antypolskie w swej wymowie dzieła są promowane za granicami naszego kraju, jest retoryczne – ale czyja to wina, jeśli my sami się nie staramy? Niestety, polski patriota, który pragnie znajomym pokazać coś pięknego z Polski w formie filmowej… nadal może im pokazać tylko Pana Tadeusza.

W tym momencie możemy odczuć pokusę wskazania oskarżycielskim palcem na rząd. Faktycznie, jeśli chodzi o kulturę, rząd ma wiele do zrobienia, chociażby w kwestii oczyszczania szamba, jakim stała się większość naszych teatrów. Ale czy tłumaczenie i wydawanie filmów lub książek miałoby być zadaniem rządu? Dlaczego mielibyśmy oczekiwać, że rząd wyręczy rynek prywatny? Zresztą, nie ma na świecie przykładu kraju, którego dzieła sztuki medialnej osiągnęłyby sukces dzięki wsparciu rządowemu.

Tłumacz potrzebny od zaraz!

Problem uczestnictwa w rynku światowym nie dotyczy wszystkich mediów w takim samym stopniu. Przykładowo, w grach komputerowych ten problem nigdy nie istniał. Wszystkie gry produkowane w Polsce – a jest ich naprawdę wiele – wychodzą od razu w kilku językach. W tej sferze problem bywał wręcz przeciwny, gdyż znam przypadki – na szczęście głównie starsze – że grę tworzono od początku w wersji angielskiej, po macoszemu traktując wersję polską. Takie są realia branży, w której sukces finansowy wymaga dużej sprzedaży za granicą, natomiast może się obyć bez sukcesu na rodzimym gruncie.

Filmy i książki zasadniczo stoją na odwrotnej pozycji. Pisarz zawsze liczy na sukces w swoim własnym języku, ponieważ najczęściej od takiego sukcesu zależy chęć podjęcia się przekładu jego dzieł na języki obce. Filmy z kolei mają problem wynikający z quasi socjalistycznej specyfiki tej branży, w której większość produkcji jest w mniejszym lub większym stopniu wspierana przez państwo. W takich warunkach istnieje mniejsza presja, aby osiągnąć wielki sukces finansowy, stąd również mniejsza presja na maksymalne rozszerzanie swojego rynku poprzez tworzenie dodatkowych wersji językowych, chyba że z uwagi na potrzebę zaistnienia na festiwalach filmowych. Festiwale jednak niemal bez wyjątku promują dzieła lewicowe, co tym bardziej wypacza produkcję krajową.

Po prawdzie, tyle się dzisiaj tworzy śmieci, że niektórzy mogą wręcz wyrazić ulgę, że nikt ich nie chce tłumaczyć. Co by bowiem zyskała Polska w oczach świata, gdyby na przykład na obce języki tłumaczyć jedną z wielu współczesnych pisarek kobiecych romansideł?

Owszem, anglojęzyczną pisarkę romansideł Jane Austen wielu chętnie czyta, a jej dzieła autentycznie przysługują się poznawaniu i podziwianiu przez obcokrajowców angielskiej kultury. Ale Austenównę cenimy nie dla jej raczej trywialnych historyjek, a dla przepięknego tła, dla wspaniale ukazanych obyczajów oraz dla celnej analizy tego, co wówczas było w życiu angielskiej szlachty dobre, i tego, co było głupie i naganne. Pokrewnego typu dzieł polskich autorów tłumaczymy niestety niewiele.

Owszem, da się znaleźć w języku angielskim Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej. Ale niewiele więcej. A na przykład Sienkiewicz? Dzieła autora Trylogii tłumaczono jeszcze za jego życia. Do dzisiaj ówczesne amerykańskie tłumaczenie Jeremiaha Curtina uchodzi wśród wielu za najlepsze… z tym tylko zastrzeżeniem, że wielu krytykuje je jako sztywne, drewniane i po prostu literacko słabe. Z drugiej strony, późniejsze tłumaczenia – były chyba dwa – też padają ofiarą krytyki jako nieraz gorsze (bądź też może i lepsze, ale zbyt odległe od oryginału), nieraz zawierając rażące ingerencje w przekaz. Dlaczego więc ktoś nie miałby Sienkiewicza – i jakże wielu innych polskich autorów – przetłumaczyć na nowo? Mamy w Polsce tak wielu wydawców i dystrybutorów książek – czy w dobie banalnie prostego wejścia na światowy rynek za pomocą książek elektronicznych, żadnego z nich nie stać na takie ryzyko? Czy lepiej jest ograniczać się do rynku liczącego sobie niecałe czterdzieści milionów ludzi, czy może warto spróbować wejść na miliardowy rynek anglojęzyczny – nie mówiąc już o na przykład chińskim czy hinduskim?

Z filmem sprawy mają się podobnie. Nie ma znowu tak wiele autentycznie dobrych polskich filmów, można się więc obawiać, że skoro tłumaczymy W ciemności i Idę, to znaczy, że tłumaczymy za wiele. Ale przecież nieprawdą jest, że tych filmów tak zupełnie nie ma! Dlaczego więc mam do wyboru tak niewiele dzieł, które mógłbym pożyczyć obcokrajowcowi, aby mu pokazać coś więcej z polskiej kultury lub szerzej: polskich poglądów na świat?

Tu pojawia się kluczowe pytanie do wydawców tych dzieł. Jeżeli jakieś wydawnictwo finansuje produkcję danego filmu, ponosi przy tym znaczne koszty. Czy wydanie dodatkowych kilku tysięcy złotych na napisy w innym języku – bo nawet najlepsze tłumaczenie scenariusza filmowego raczej nie sięgnie pięciu cyfr – będzie naprawdę tak wielkim ryzykiem? Czy może raczej niepomiernie zwiększy zasięg danej produkcji, umożliwiając znacznie większy sukces finansowy? Zresztą, podobnie jak w przypadku książek, nie trzeba tu ograniczać się do dzieł nowych. Nawet za PRL bywały dobre filmy o Polsce – tylko w nieznacznym, wręcz nieistotnym stopniu skażone komunistyczną propagandą. Mamy również do dyspozycji wybrakowany przez straty wojenne, ale nadal niemały dorobek filmowy II RP. Dzieła, które tylko czekają na przeniesienie na nowoczesne nośniki; dzieła, które przy odpowiedniej reklamie mogą przynieść sukces wydawcy – a polskiej kulturze renomę.

Cudze czytamy, bo swego nie znamy

Niestety, polska kultura cierpi na jeszcze inny problem. Niezależnie czy mówimy o filmach czy książkach, my sami większości tych dzieł często nie znamy. Niezliczeni są pisarze, zwłaszcza z XIX i pierwszej połowy XX wieku, którzy mogliby ogromnie pomóc dzisiaj w odbudowie polskiej kultury – gdyby tylko ktokolwiek ich w ogóle znał.
Jakże wiele cennych książek po wojennych pożogach i politycznym niebycie w PRL istnieje dziś w kilkuset, kilkudziesięciu, a czasem dosłownie kilku egzemplarzach? Niektórzy zakazani wcześniej autorzy, jak chociażby Ferdynand Ossendowski, stosunkowo szybko powrócili na nasze półki. Ale przytłaczająca większość pozostaje zapomniana. Ba, jak wiele jest książek, które ukazały się w PRL, nawet w dużych nakładach, a mimo to dziś są praktycznie niedostępne. Dzieła wydawane w ramach tanich, lekturowych edycji „klasyki” są ważne, ale nie przedstawiają nawet połowy tego, co najpiękniejsze w polskiej kulturze.


Podobnie ma się rzecz z filmem. Ogromnej większości polskich obrazów filmowych nigdy nie wydano na jakimkolwiek nośniku. Dziś nie jesteśmy nawet w stanie obiektywnie ocenić jakości filmów czy to II RP, czy PRL, ponieważ zwyczajnie ich nie znamy. Nie widzieliśmy ich. Owszem, wiele starych filmów okazjonalnie emituje telewizja – zwykle gdzieś przed północą – ale po takiej transmisji niewiele zostaje. W najlepszym przypadku ktoś zgra na komputer i w kiepskiej jakości „wrzuci” na serwis YouTube. Czy nie jest tragedią, że największe dzieła filmowe II RP można zobaczyć tylko w takiej śmieciowej formie?
Może więc tłumaczenie polskiej kultury faktycznie jest najmniejszym z naszych problemów, skoro trzeba by zacząć od tego, abyśmy sami te dzieła poznali?
Bo, owszem, ważne jest, aby powstawały nowe dzieła – książki, filmy, gry komputerowe – które będą pokazywać polską kulturę w całej jej krasie. Ale przecież kultura to ciągłość. Dopóki sami nie zapoznamy się gruntownie z istniejącym już dorobkiem Polski, dopóty nowe dzieła będą wyrastać na jałowej glebie. Abyśmy zaś mogli się z tymi dziełami zapoznać, ktoś najpierw musi nam je udostępnić – najlepiej w kilku językach!

Jakub Majewski – twórca i badacz gier komputerowych, miłośnik historii i teologii.

Za: Polonia Christiana nr 58 z  2017r.