Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać - WOLBÓRZ , WIELKIE DZIEJE MAŁEGO MIASTECZKA

W sąsiedztwie Piotrkowa Trybunalskiego leży Wolbórz, cicha mieścina, na którą mało kto zwraca uwagę. Niesłusznie. Wybrałem się tam dla Franciszka Smuglewicza. Ale nie tylko. Tylu innych sławnych ludzi z przeszłości kojarzy się z tym zapomnianym obecnie miasteczkiem w centralnej Polsce.

  Wpierw kilka słów o samym Smuglewiczu.

Tego wybitnego malarza doby stanisławowskiej poznałem pierwszy raz w Rzymie, w kościele św. Stanisława Męczennika - tym  położonym w sąsiedztwie Piazza Venezia. Artysta namalował obraz dla tego skromnego, ale sympatycznego kościółka,  fundowanego jeszcze w XVI wieku przez kardynała Stanisława Hozjusza w trosce o przybywających do papieża pielgrzymów z Polski i studiującej nad Tybrem polskiej młodzieży szlacheckiej. Franciszek Smuglewicz osiadł w Wiecznym Mieście na dwadzieścia jeden lat, od 1763 do 1784 roku, kiedy w końcu powziął myśl o powrocie do ojczyzny, by również z rodakami w kraju podzielić się swym artystycznym talentem i techniką malarską nabytą w wielkim świecie.

A malował sporo, głównie w Wilnie, dokąd przeniósł się z Warszawy po trzecim rozbiorze i gdzie zresztą zmarł w 1807 roku, by spocząć na wileńskiej Rossie. To tam, nad Wilejką, ujawnił swój dojrzały talent. Nie tylko oddawał się malarstwu sztalugowemu, z powodzeniem kładł freski na ścianach pałaców arystokratów. Freskami też pokrył ściany biblioteki  Uniwersytetu Wileńskiego, gdzie powierzono mu Katedrę Rysunku i Malarstwa. Tym sposobem przybliżył studentom postaci antycznych mędrców i filozofów w liczbie dwunastu. Jego talent jako malarza freskowego dostrzeżono nawet w Sankt Petersburgu, dokąd zaprosił go sam car Paweł I, zlecając mu malowanie komnat w Zamku Michajłowskim.

I miałem sobie odmówić radości obcowania z dziełami tego wybitnego artysty, które pozostają w zasięgu ręki? O nie! Musiałem zatrzymać się w Wolborzu. Dla wolborskiej kolegiaty namalował aż osiem obrazów, z których trzy zostały oprawione w ołtarzach: „Ukrzyżowanie”, „Święta Trójca” i „Święty Roch”. Pozostałe obrazy religijne w liczbie pięciu porozwieszane są na filarach i  bocznych ścianach kościoła. Widać w nich wprawną rękę dojrzałego artysty, wyćwiczoną w Italii, wszak przecież nie darmo jego mentor i mistrz, Antonio Maroni, wprowadził go w podwoje Akademii Świętego Łukasza.

A i sam Wolbórz poszczycić się może pradawną historią. Jako osada targowa został wymieniony w dokumentach już w XI wieku! Tak wcześnie. Bo też osada leżała na skrzyżowaniu traktów handlowych z Mazowsza do Małopolski i z Litwy do Wielkopolski. Z tej racji w Wolborzu zbierały się chorągwie rycerstwa małopolskiego prowadzone przez Władysława Jagiełłę na rozprawę z Krzyżakami w 1410 roku. Wcześnie też, bo w 1273 roku, osada otrzymała  prawa miejskie.  

Upodobali ją sobie na siedzibę niektórzy biskupi włocławscy. Jeden z nich, Antoni Ostrowski, zwolennik stronnictwa rosyjskiego w okresie panowania ostatniego polskiego króla, pobierający jurgielt w gotówce z ambasady rosyjskiej, najął do przebudowy miejscowego kościoła nie byle jakiego architekta, bo samego Franciszka Placidiego rodem z Rzymu, który sprawdził się już w Dreźnie. Do Polski przywędrował w ślad za Augustem III Sasem w 1742 roku i niemal z marszu przystąpił do projektowania pałaców, kaplic i kościołów, głównie w Krakowie. Dostojna fasada kościoła krakowskich pijarów musiała wzbudzać podziw, skoro wymagający biskup Ostrowski, wtedy już prymas, zlecił doświadczonemu architektowi nie tylko prace wokół kościoła, ale i przebudowę biskupiej rezydencji w Wolborzu. Placidi stworzył arcydzieło, pałac uchodzący po dziś dzień za jeden z najciekawszych przykładów architektury pałacowej późnego baroku na ziemiach polskich. To samo można powiedzieć o kościele, któremu przydał sylwetkę elegancką, spokojną, zapowiadającą świt neoklasycyzmu. Zresztą datę śmierci Placidiego - rok 1782 - historycy sztuki uznają za zmierzch epoki baroku w Polsce. Po nim nikt inny już nie sięgał po ten wykwintny styl kontrreformacji. Nastały nowe czasy. A z nimi wyłaniały się nowe porządki w architekturze i sztuce.

                                                                             *****

Ponieważ miasto gorzało wiele razy i w pożarach przepadło wiele  jego zabytków, uznałem za rzecz daremną podejmować próbę odszukania dworu Modrzewskich, gdzie w 1503 roku przyszedł na świat Andrzej Frycz. Przecież w takich okolicznościach jego dom nie mógł się ostać. Zresztą wcześnie młodzieniec wyszedł z rodzinnego gniazda i opuścił Wolbórz, by podjąć studia w Akademii Krakowskiej, ale tych nie ukończył, bo pociągał go otwarty świat i włóczęga po Europie. Dłużej zabawił w Wittenberdze, gdzie porwał go ferment reformacyjny, a nauki zbuntowanego zakonnika, Marcina Lutra, wydały mu się więcej niż atrakcyjne. Pomimo to postanowił przyjąć suknię duchowną i w 1522 roku otrzymał święcenia subdiakonatu. Miał zaledwie dziewiętnaście lat. Obytego ze światem, znającego obce języki, włączył  Zygmunt I Stary do grona swoich sekretarzy, jak tylko dojrzały już mężczyzna znalazł się po wojażach na powrót w Krakowie. W uznaniu zasług dla króla otrzymał urząd wójta w rodzinnym Wolborzu, urząd który kiedyś sprawował tam jego ojciec.

Docierające do Polski z Niemiec - ale i z Francji - nowe prądy religijne zajmowały do tego stopnia umysł Modrzewskiego, iż nie potrafił ich już ukryć. Zresztą nie dbał o to. Na dworze królowej Bony, już wtedy owdowiałej, dotarł do jej spowiednika, zbuntowanego franciszkanina, Franciszka Lismanina, Greka z pochodzenia, który otwarcie sprzyjał nowinkom religijnym, aż w końcu sam przeszedł na kalwinizm. W tym to czasie, w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XVI wieku, Andrzej Frycz Modrzewski pracował nad dziełem swego życia, nad polityczno-filozoficzno-religijną  rozprawą „O naprawie Rzeczypospolitej”. Pisana po łacinie, tłumaczona niebawem na niemiecki i na inne języki, rzecz ukazała się w 1551 roku w Bazylei pod tytułem „De Republica Emendanda”, w tej kuźni protestanckiego i kalwińskiego wolnomyślicielstwa. Przemyślenia niedoszłego reformatora były w niektórych punktach tak nowatorskie, szczególnie wyłożone w księgach podnoszących projekt reformy Kościoła i szkolnictwa, iż dzieło wciągnięto na indeks ksiąg zakazanych. Co więcej, Frycz porzucił stan duchowny i ożenił się w 1560 roku bez otrzymania z Rzymu wymaganej dyspensy. To zaważyło, że król pozbawił go wójtostwa w Wolborzu i odsunął od sprawowania państwowych urzędów.

Przewidując trudności, wcześniej nabył Frycz w okolicy dwie wsie, Małecz i Skrzynki. Ale i w Wolborzu musiał posiadać dom, a może nawet i dworek, skoro tam pomieszkiwał, kiedy dopadła go grasująca w mieście zaraza w 1572 roku.

Dlaczego nie uszedł na wieś, do swych majętności, gdzie powietrze i zdrowsze, i zapewne bezpieczniej? Do końca nie wiadomo, gdzie pochowano tego niespokojnego człowieka o niepospolitym umyśle. Na pewno nie w Wolborzu. Niektórzy badacze opowiadają się za Małeczem. Pojechałem do tej wsi, oddalonej od Skrzynek jakieś sześć kilometrów przez pola. Stoi we wsi kaplica na miejscu spalonego kościoła parafialnego. Trudno o jakiekolwiek zapiski, które by sugerowały, że w murach nieistniejącego obecnie kościoła mógł spocząć wielki syn tej ziemi, człowiek, który chciał reformować państwo nawet za cenę wywrócenia jego dotychczasowego porządku społecznego i politycznego. Ówczesny proboszcz nie mógł wyrazić zgody na pochówek w katolickiej świątyni człowieka, który nie tylko że stał się kalwinem, ale pod koniec życia sprzyjał arianom, z których poglądami się identyfikował i otwarcie je głosił.  

                                                                        *****
Skoro nie powiodła się kwerenda w sprawie Andrzeja Frycza Modrzewskiego, to może - pomyślałem - uda mi się wpaść na ślad innego wielkiego wolborzanina, wprawdzie nie przez urodzenie w mieście, ale przez długotrwałe w nim przebywanie. Chodzi o Jędrzeja Kitowicza. Ten bystry obserwator toczącej się wokół niego codzienności, niezmordowany kolekcjoner anegdot, plotek i odnotowanych z niemal fotograficzną dokładnością spostrzeżeń, autor „Opisu obyczajów za panowania Augusta III”, jako duchowny, więcej - członek wolborskiej kapituły,  musiał gdzieś pomieszkiwać w sąsiedztwie kościoła dopiero co ukończonego przez Placidiego. Czy przypadkiem nie  w Wolborzu redagował tę swoją niby to kronikę? Miał po temu sposobny czas, potrzebne w pracy skupienie, a także środki pozwalające mu poświęcić się pisaniu. Takich luksusów nie mógł mieć w niedalekiej Rzeczycy, bo przejął tam probostwo, co zapewne stało w konflikcie z jego literackimi zamiłowaniami.  Ale to nie w Wolborzu, lecz właśnie w Rzeczycy ukończył swe pisarskie dzieło życia. I tam, a nie w Wolborzu, doszedł swego żywota w 1804 roku i tam też został pochowany. Jak w przypadku Andrzeja Frycza Modrzewskiego, tak i w tym, nie udało mi się natrafić na grób tego ekscentrycznego kronikarza, który jeszcze dziś potrafi nieźle rozbawić czytelnika facecjami z czasów, kiedy Polska bawiła się w myśl porzekadła: za króla Sasa pij i popuszczaj pasa. Aż do upadku państwa.