Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać - Na szlaku do Santiago de Compostela. SAINT-JEAN-PIED-DE-PORT

Ach, te francuskie miasteczka! I to podgórskie. Ile w nich smaku, ile uroku, ile radości z piękna będącego połączeniem dawności i kwiatów spływających kaskadami z balkonów wysuniętych nad ciasne, średniowieczne uliczki. Niektóre prawie dotykają lustra wody płynącej przez miasto La Nive.

Choć górska, nurt rzeki jest leniwy, pozwala jak w lustrze przeglądać się białym cumulusom.

Mariola zamówiła kawę w jednej z tych zacisznych, oplecionych kwiatami kawiarenek o kilku stolikach, o krok od rzeki. Chociaż pora jest późna na wyjście na Szlak Jakubowy – dziesiąta przed południem – możemy pozwolić sobie na ten luksus bez pośpiechu, bo dzisiejszy etap, dla nas pierwszy, liczy zaledwie 27 kilometrów. A więc na nocleg do Roncesvalles po drugiej stronie niewysokich w tym miejscu Pirenejów powinniśmy dotrzeć na czas, przed nocą. Oglądam nasze credenciales – Carnet de Pelerin de Saint-Jacques – wydane przez Przyjaciół Drogi św. Jakuba – Les Amis du Chemin de Saint-Jacques Pyrénées-Atlantiques. I ta pieczątka prostokątna, duża, wytłoczona zielonym tuszem, przedstawiająca pielgrzyma na tle spiczastych gór, zapewne Pirenejów, i herb miasta, sądząc po wieży obronnej, co najmniej średniowiecznego. Pierwsza nasza pieczątka, ile ich jeszcze przybędzie?

A zatem jesteśmy pielgrzymami! A skoro tak, grzechem by było pominąć miejscowy kościół wzniesiony na brzegu rzeki, zaraz za kamiennym mostem, też średniowiecznym. Trzeba przejść przez takąż bramę, która prowadzi do starej części miasta i dalej pod wysoką skarpę, na której wzniesiono w XVII wieku potężną twierdzę dla obrony jednego z najważniejszych przejść pirenejskich. To przejście miało znaczenie strategiczne już w czasach rzymskich, bo tędy biegła jedna z głównych dróg handlowych i wojskowych – Via Traiana – łącząca Bordeaux, podówczas nazywane Burdegalą, z Astorgą w Hiszpanii, noszącą po łacinie dźwięczną nazwę Asturica Augusta. Czuję dreszcz ekscytacji na samą myśl, że i mnie przypadł ten przywilej kroczenia rzymską drogą, jeśli już nie na całej jej długości, to odcinkami, bo Via Traiana odbiega w wielu miejscach od Drogi św. Jakuba.

Poświęcony Matce Boskiej kościół – Notre Dame du Bout du Pont – jest artystycznie skromny, ozdobiony w portalu niewyszukaną archiwoltą, co jest dla mnie pewnym zaskoczeniem, bo przecież ma postać gotycką, XIV-wieczną. Stanął na miejscu starszego, ufundowanego przez króla Nawarry, Sancho VII Mocnego, jako wotum wdzięczności za zwycięstwo chrześcijan nad muzułmanami w bitwie pod Las Navas de Tolosa w 1212 roku.
W lewej nawie, przed figurą Maryi płonie morze świateł. Dostawiamy i nasze świeczki. Jest kilku wiernych, ale nie widać pielgrzymów, może dlatego, że  wyszli już na szlak. Pewien młodzieniec trwa w modlitewnym zatopieniu. Od czasu do czasu ktoś wchodzi, popatrzy, rozejrzy się i wychodzi. Nawet nie przyklęknie. No i błyski przymusowych zdjęć - jedno, drugie, kolejne...To turyści.

                                                               * * * * *
Na dłuższy postój zatrzymałem się na przełęczy Ibaneta, 1057 metrów n.p.m., już po hiszpańskiej stronie, w hiszpańskiej Nawarze. Stoi tu kamień pamiątkowy z wykutymi datami: 778 i 1967. Pierwsza data przywołuje pamięć Karola Wielkiego i jego wyprawę na Półwysep Iberyjski dla poskromienia Maurów.
Rzuciłem się na trawę, wysoką, aromatyczną, gąbczastą, jak kiedyś w Irlandii. Trzeba było tu przybyć, na tę przełęcz, by uświadomić sobie, że i ja dawno nie doświadczyłem zapachu łąki. Człowiek współczesny coraz bardziej odrywa się od środowiska naturalnego, trwa w kamiennej pustyni hałaśliwego miasta, nie docenia kontaktu z naturą, wyobcowuje się ze świata przyrody, by móc godzinami przesiadywać przy przeszklonym monitorze, w środowisku nie rzeczywistym, lecz wirtualnym. A tu taka łąka! Taki aromat! Taka woń! Przeleżałem tak dobrą chwilę, wpatrzony w bezkres, jak po niebie suną piramidy chmur w swym odwiecznym porządku. Cóż znaczą te nasze wszystkie chwilowe utrapienia w obliczu takiej potęgi! Takiego trwania!

                                                              * * * * *
Tędy gdzieś musiał przebijać się przez góry Karol Wielki ze swą armią. Szedł zapewne wzdłuż tłukącego się po kamieniach potoku, głęboko w wąwozie, nie tędy, gdzie wyleguję się teraz na wonnej przełęczy. Na jego miejscu tak bym postąpił, bo doliny rzek od zawsze uchodziły za naturalne trakty komunikacyjne. Po powrocie z pielgrzymki, kiedy wszystko to było we mnie jeszcze świeże, zajrzałem do tekstu Żywota  Karola Wielkiego – Vita Caroli Magni -  pióra Einharda, człowieka na ówczesne czasy uczonego, sekretarza Ludwika Pobożnego, syna Karola. Otóż ten biegły w łacinie mąż, który pierwszy od czasów Swetoniusza porwał się na skreślenie życia człowieka świeckiego, a nie osoby uznanej przez Kościół za świętą, podał kilka szczegółów odnośnie tego miejsca.

A było tak. Muzułmański władca Barcelony, niejaki Ibn al-Arabi, wysłał w 777 roku poselstwo do Karola, które odnalazło króla przebywającego w Paderborn. Proszono go o udzielenie zbrojnej pomocy przeciwko zakusom kalifa Kordoby, który rozpierał się na wszystkie strony, zagrażając również emirowi Barcelony. Kierowany ambicją panowania nad Europą monarcha, nie mógł nie skorzystać z takiego zaproszenia. Bez wahania ruszył Karol za Pireneje i chyba tylko po to, by doznać rozczarowania. Okazało się na miejscu, że sprawy mają się zupełnie inaczej, aniżeli to sobie wyobrażał. Przeciwko Frankom wystąpili zbrojnie różni miejscowi władcy muzułmańscy, co zapowiadało wieloletnią wojnę, a nie jednorazowy wypad interwencyjny. A na to Karol nie mógł sobie pozwolić, bo już słano do króla konnych z rozpaczliwymi wieściami o kolejnym buncie niesfornych Saksonów. Karol zarządził natychmiastowy odwrót, odkładając sprawę Hiszpanii na bardziej stosowne czasy. Wycofując się w kierunku Pirenejów, Frankowie ograbili i spalili położoną na przedgórzu Pampelunę, zamożne miasto Basków. Ten akt barbarzyństwa nie mógł im ujść bezkarnie. Przecież Baskowie byli już chrześcijanami, i to od kilku wieków. Poprzysięgli odwet.

Na tylną straż rozciągniętych w wąskim wąwozie Franków napadli z zasadzki bitni i bezwzględni górale, wybijając do nogi wszystkich wycofujących się. Zagarnęli wyładowane bogactwami wozy i bez śladu rozpierzchli się po górach. Ludzie, którzy ruszyli za nimi w pogoń, wracali do obozu z niczym. W zasadzce miało paść kilka tysięcy ludzi. Życie stracili też królewscy wielmoże, parowie Franków. Poległ też Roland, rycerz niezwyciężony.
Hiszpańską wyprawę Karola Wielkiego należy postrzegać w szerszym kontekście politycznym, a nie tylko jako lokalną awanturę. Podjął on zamiar odbudowy Cesarstwa Rzymskiego na Zachodzie, ale nie w oparciu o Rzym, lecz wychodząc z królestwa Franków. Podczas swego długiego, 47-letniego panowania, prawie nie schodząc z konia, łamiąc w sposób brutalny opór niezliczonych ludów, zdołał Karol opanować prawie całą zachodnią Europę, jednakże bez Wysp Brytyjskich i bez południa Hiszpanii. Na wschodzie oparł granice swego imperium prawie na Odrze. Podboje to połowa sukcesu. To rozległe państwo, wieloetniczne, należało jeszcze wewnętrznie skonsolidować i urządzić. I na tym polu okazał się wybitnym administratorem, reformatorem, budowniczym, choć sam zaledwie potrafił pisać. Wznosił gmach państwa w oparciu o chrześcijaństwo. Ideę Universitas Christiana wykuwał Karol mieczem, bo był człowiekiem wojny. I takie też były jego czasy. Brał odpowiedzialność za los ludu chrześcijańskiego, cierpiącego pod jarzmem muzułmańskich najeźdźców.

                                                                  * * * * *
Słońce świeciło jeszcze ostrym światłem, kiedy dotarłem do Roncesvalles, pierwszej miejscowości na szlaku św. Jakuba po hiszpańskiej stronie. W tutejszej alberdze rzuciłem plecak na wskazane łóżko na piętrze, jako tako zmyłem kurz z twarzy i wyruszyłem na spotkanie z przeszłością. A jest tu co oglądać, chociaż osada liczy zaledwie trzydziestu stałych mieszkańców. Pragnąłem w pierwszej kolejności ujrzeć ów róg Rolanda, sławny Olifant przechowywany w muzeum przy kolegiacie. Czy jest to ten sam róg, w który przed śmiercią dął Roland, daremnie próbując przywołać jego dźwiękiem Karola, będącego przecież daleko od miejsca masakry? Na przekór wątpliwościom historyków pozytywną odpowiedź potwierdza miejscowa tradycja. Stulecia późniejsze żyły treścią Pieśni o Rolandzie, o dzielnym rycerzu, wzorze wszystkich cnót rycerskich i chrześcijańskich, pogromcy niezwyciężonego Ferraguta, muzułmańskiego olbrzyma.

Przybyłem pokłonić się szczątkom Sancha VII Mocnego, króla-rycerza, który pokonał muzułmanów. Zbliżyłem się do jego grobowca w kaplicy kapitulnej. Na tumbie odkuto w kamieniu jego postać, ogromną, bo władca mierzył podobno 2,25 metra. Na poduszce spoczywają żelazne łańcuchy, którymi byli skuci i powiązani ze sobą chrześcijańscy jeńcy, w taki sposób, by tworzyli żywą tarczę dookoła obozu i namiotu muzułmańskiego wodza Miramamolina, który wyszedł w pole do walki z królem na przedpolach Las Navas de Tolosa. Na widok poniżenia i nieszczęścia chrześcijan, tknięty współczuciem i oszalały z gniewu, spiął Sancho konia ostrogami,  i – nie dbając o własne życie – pokonał przeszkodę z żywych ludzi. W ślad za swym panem pociągnęło rycerstwo. Muzułmański wódz wpadł w ręce zwycięzców, a z nim nieprzebrane bogactwa. Fragmenty tych łańcuchów jako wota będę odtąd oglądał w wielu miejscach na szlaku do grobu św. Jakuba Apostoła.

Tym to sposobem, już w pierwszym dniu pielgrzymowania, zetknąłem się z muzułmańskim wątkiem hiszpańskich dziejów, wątkiem jakże ważnym, bo ma on odniesienie nie tylko do przeszłości, ale i do czasów nam współczesnych. Zawsze uważałem zwycięstwo chrześcijan w bitwie pod Las Navas de Tolosa w 1212 roku za punkt zwrotny w całej hiszpańskiej rekonkwiście. Po tej dacie muzułmanie zatrzymali już samo tylko południe Hiszpanii wokół Granady. Należało jeszcze czekać blisko trzy stulecia, by problem państwowości arabskiej na Półwyspie Pirenejskim rozwiązać ostatecznie w 1492 roku upadkiem Granady. Wielka to zasługa Monarchów Katolickich, Izabeli i Ferdynanda. Odtąd islamskiego państwa już nie było, ale pozostali muzułmanie, przynajmniej na kilka kolejnych dziesięcioleci.

W dobie obecnej problem muzułmański nabiera rozpędu nie tylko w Niemczech, czy we Francji, ale również w Hiszpanii. Na naszych oczach następuje proces gwałtownej islamizacji, na co istnieje przyzwolenie aktualnego rządu i sił lewicowych, wierzących naiwnie w zbudowanie nowoczesnego, otwartego społeczeństwa wielokulturowego. Problem w tym, że wielokulturowości nie chcą wcale mieszkający w Hiszpanii muzułmanie, w dużym stopniu rekrutujący się z nielegalnych imigrantów. Ich krytyczny, jeśli nie wrogi stosunek do zachodniej cywilizacji podyktowany jest nie dostrzeganiem w niej głębszych wartości, a brak ten uzewnętrznia się u rodowitych Hiszpanów skrajnym konsumpcjonizmem, bezideowością, pustką egzystencjalną, ludycznością i innymi grzechami społecznymi.
    
Jan Gać

Copyright © 2017. All Rights Reserved.