Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać - Na szlaku do Santiago de Compostela. (część VII)

                                                                   
LOS ARCOS   

(część VII)

Na jedenastokilometrowy odcinek do Los Arcos Mariola wyszła o świcie. Za nią podążyły zaraz trzy Dunki, które w nocy, rzucając się niespokojnie na swych posłaniach i coś mamrocząc, nie pozwalały mi się wyspać. Na miejscu pozostałem do wschodu słońca, by przy niskim świetle i z odpowiedniej perspektywy zrobić zdjęcie wzgórza z zamkiem na szczycie. Udało się! Przepiękny widok, raz przy pełnym świetle dnia z dywanem winnicy tkanej na zielono na pierwszym planie, a teraz, przy wschodzącym słońcu z rżyskiem o barwach lejącego się złota.

To już musi być Los Arcos. Rozpoznałem miejscowość po gigantycznej wieży kościoła rysującej zachodni horyzont. Jeszcze ze cztery kilometry i będziemy na miejscu. Szlak dzisiejszy wiedzie przez łagodną okolicę pól pszenicznych, o tej porze roku, w połowie lipca, już uprzątniętych. Tu i tam biegnie w szpalerze winnic o zawiązujących się dopiero winogronach i przez spłachetki mizernych zalesień. W południe z nieba leje się żar. A przed wschodem słońca temperatura spadła do 10 stopni Celsjusza. W cieniu grupka pątników przywarła plecami do kamiennego muru przy barze serwującym chłodne napoje. Nadjechało trzech rowerzystów.

Co sił pobiegłem do kościoła Matki Bożej – Santa María de la Asunción – by mi go nie zamknęli na czas sjesty. Dostojny renesansowy portal przynagla do wejścia do środka. W tympanonie zajęła miejsce na tronie Maryja z Dzieciątkiem na kolanach. Dwaj aniołowie wkładają na Jej głowę koronę. Dwaj inni w geście adoracji zbliżają się z przeciwnych stron niosąc płonące kandelabry. Motyw aniołów powtarza się, raz pokazanych w pełnej postaci, to znów zasugerowanych samymi tylko ich główkami. W drugim przypadku artysta ułożył z główek jeden z czterech łuków archiwolty. Pozostałe łuki wypełnił popiersiami mężczyzn, tymi wyniesionymi na ołtarze, a całość ozdobił motywami kwiatów. Wszystko zaś zamknął w kasetonach, jak  upodobał to sobie renesans. Przypatrując się główkom aniołków, widać w ich rysach podobieństwo do dzieci z tych stron, którym doprawiono tylko skrzydełka. Renesans odstąpił od symbolizmu, w swym dosadnym realizmie wolał odwołać się do żywych modeli. Również motywy kwiatów  nie powtarzają się. Każdy jest inny, każdy z innych ułożony płatków.

A wewnątrz? Poraża barok lejący się złotem ze wszystkich ołtarzy, a jest ich kilka, każdy z nich został zaprezentowany w innej odmianie, odwzorowuje różny okres powstania, aż do ostatnich dekad XVIII wieku, kiedy ciągle jeszcze królował pękający od przesadnej dekoracji churrigueresco. W centralnym retabulum – rzecz jasna że najpiękniejszym - ustawiono gotycką figurę Matki Bożej, patronki kościoła i miasta. Jak taka niewielka miejscowość jak ta – dziwiłem się -  licząca niespełna półtora tysiąca mieszkańców, a i w przeszłości niewiele  więcej, mogła sobie pozwolić na podobne cuda! Kościół wzniesiono z bloków ciętych w tym złotawym, miłym dla oka piaskowcu, zresztą jak całe miasteczko,  jak tyle innych budowli w tym rejonie.
 
Na Camino nie znajdziemy wielu barokowych świątyń. Kiedy z końcem XVI stulecia dotarł na Półwysep Pirenejski styl rodem z papieskiego Rzymu, kościoły w Hiszpanii stały już od wieków, nie było zatem potrzeby wznoszenia kolejnych w nowym stylu. Dlatego barok wszedł do środka istniejących już kościołów romańskich i gotyckich pod postacią ołtarzy nastawowych. Barok jako prąd umysłowy, jako estetyczna wrażliwość, jako sposób patrzenia na świat, wreszcie jako wyraz specyficznej, skłonnej do mistycyzmu duszy hiszpańskiego ludu, głęboko przyjął się w Hiszpanii. Zawładnął Hiszpanami. W przebogatych retabulach, w ich pompatycznej konstrukcji, w ich dekoracji tak obfitej, że zrywającej z rzeczywistością na rzecz doznań nadprzyrodzonych - oni się odnajdywali, często prosty lud bez znajomości panujących w świecie trendów. No bo jak inaczej pojąć, jak zrozumieć to upodobanie artystów do współzawodnictwa, do swoistego wyścigu - które miasteczko wzniesie większy ołtarz, a które piękniej go przyozdobi? I jak pojąć ową szczodrobliwość przecież niezamożnych mieszkańców tych stron, którzy z potrzeby serca łożyli na te arcydzieła?

Barok, ruch kulturowy, który pojawił się w związku z tryumfem Kościoła nad protestantyzmem, Kościoła odnowionego, który wyszedł z okresu upadku reformą Soboru Trydenckiego, zapragnął wyrazić swą radość i swój optymizm także środkami artystycznymi. A do tych zaliczały się nowe sposoby oddziaływania na wiernych poprzez nowe środki propagandy, jak to już wtedy ujmowano w nawiązaniu to łacińskiego terminu propaganda fidei – oddziaływanie wiary lub dojście do duszy ludzi przez wiarę.

Tymi środkami były przemyślane zabiegi artystyczne o walorach psychologicznych. Poprzez bogactwo dekoracji, piękno kompozycji, ruch i dynamizm prezentowanych postaci świętych, przez tęczę kolorów, poprzez wyobrażenie nieba zabiegami iluzjonistycznymi szukano dostępu do duszy, do umysłów i do zmysłów ludzi, by poruszyć ich wiarę, by wyrobić w nich potrzebę szukania tego, co w górze, a nie tego, co na dole, by posłużyć się ewangeliczną parabolą. Barok miał wychowywać, kształcić, urabiać człowieka do rzeczy wzniosłych i wielkich poprzez liturgię, muzykę, sztukę, literaturę, muzykę, teatr. Prąd, który zadbał o całego człowieka: o jego duszę, o jego ciało, o jego umysł, o jego radość, a nawet o jego potrzeby do godziwej rozrywki, czemu miały służyć chociażby przedstawienia, zakładanie parków, propagowanie kultury spacerów, a nawet zespołowych gier sportowych.

                                                                            * * * * *
Nazwa miasta – Los Arcos, czyli Łuki – wcale nie pochodzi od kamiennego łuku, jakby tryumfalnego, wystawionego krótko przed 1700 rokiem dla uczczenia króla Filipa V. Nawiązuje do łuczników, którzy w 1067 roku obronili miasto przed zakusami władców Kastylii. Znajdujemy się bowiem w rejonie pogranicza między Nawarrą i Kastylią, na ziemi, o którą w przeszłości toczono ciężkie boje. Od tego miejsca aż do kolejnych miast będziemy świadkami owych krwawych konfliktów przygranicznych, które nie pozostały bez wpływu także na postać zabytków przeszłości.

Kiedy wyjeżdżam do Hiszpanii na zwiedzanie kraju, uwagę koncentruję na miastach sztuki, takich jak Avila, Madryt, Salamanka, Valladolid, Saragossa... Umyka mej uwadze prowincja. Po prostu nie ma na nią czasu. Na Camino jest inaczej. Mija się wioski, drobne miejscowości, niewielkie miasteczka, których człowiek z zewnątrz, nie zainteresowany historią regionalną,  nigdy by nie dostrzegł. Camino stwarza niepowtarzalną okazję także w tej dziedzinie – dowartościowania tego, co wydaje się niepozorne, niegodne uwagi, po prostu małe. A małe nie jest. Wspaniałą sztukę uprawiano także na prowincji.
                                                                           * * * * *
Przekraczając po moście rzeczkę Odrón, prawie bym przeoczył romańską kaplicę św. Błażeja – San Blas – należącą onegdaj do leprozorium San Lázaro, a obecnie wkomponowaną w bryłę domu mieszkalnego. Owszem, w średniowieczu ludzie organizowali się nie tylko w zakony, ale i  w różnorakie bractwa dobroczynne, co w tym drugim przypadku było domeną ludzi świeckich. Tym sposobem, świadcząc dzieła miłosierdzia, pragnęli okupić swoje grzechy i zbawić własne dusze. Troska o ludzi dotkniętych trądem należała do czynów najbardziej heroicznych. A za trąd uznawano także wszystkie inne choroby, które deformowały ciało. Człowiek dotknięty tą straszną niemocą był niejako wyłączony ze społeczności ludzkiej.

Odwołując się do biblijnego nakazu z Księgi Kapłańskiej, ale i powodowani bojaźnią o stan własnego zdrowia, ludzie średniowiecza izolowali  trędowatych, zakładając dla nich leprozoria - lokowane poza miastem przytułki. Z obawy przed niebezpieczeństwem zakażeń innych, człowiek chory musiał się odróżniać od zdrowych, nosząc odpowiedni strój. Był zobowiązany zapowiadać swoje nadejście dźwiękiem dzwoneczków lub kołatek. Przy zakupach nie mógł niczego dotykać gołą ręką, mógł jedynie wskazać kijem na straganie, co chce nabyć. Straż w bramach miejskich, oglądając szyje wchodzącym, wychwytywała chorych i nie pozwalała im wejść w obręb murów. Ludzi tych nie można było pozostawić samym sobie. Ewangeliczny imperatyw o świadczeniu miłosierdzia stał u podstaw powołania zakonu lazarystów, a ci zakładali hospicja, szpitale, leprozoria, których było pełno również na Camino. Ich patronem był człowiek o imieniu Łazarz, ten z Ewangelii, którego Jezus oczyścił z trądu.

                                                                TORRES DEL RIO

Nie lubię, kiedy szlak biegnie poboczem szosy, a nie polami. Tak jest i tym razem, przez siedem kilometrów w drodze do Sansol, też kamiennej miejscowości, też z tymi pretensjonalnymi tarczami herbowymi na fasadach okazałych domów. Ilu wielmożów musiało mieszkać w miasteczkach! Nawet w tak drobnych jak to, obecnie liczące niewielu ponad stu mieszkańców, a i w przeszłości podobnie!  Widać, czasy były niespokojne, skoro właściciele ziemscy sadowili się w obrębie murów miejskich, zamykanych na noc, a nie na zewnątrz, pośrodku swych majątków.

Obie miejscowości - ściśniętą na wyniosłym wzgórzu Sansol i szerzej rozłożoną na równinie u jej stóp Torres del Río - rozdziela koryto rzeki Linares. Ta druga miejscowość, taka przecież niewielka, ma aż dwa kościoły, z których kościół Grobu Świętego – Santo Sepulcro – uchodzi za architektoniczny klejnot, jak Eunate. Podobnie jak tamten, zbudowany na planie oktogonu, swym kształtem ma nawiązywać do wyobrażeń o Grobie Pańskim w Jerozolimie, co by sugerowało, że jego budowniczymi byli templariusze, osiedleni także tu pod koniec XII wieku.

Budowla jest niezwykle harmonijna, złożona z trzech kondygnacji, nakryta kopułą o technice wiązania żeber zapożyczonej z praktyki stosowanej przy budowie meczetów. Nawet ołtarz główny, umieszczony w głębokiej apsydzie, kojarzy się z muzułmańską niszą modlitewną, z mihrabem. I na tym kończy się islamskie podobieństwo. Sceny pasyjne na kapitelach przyściennych półkolumn, wykute z dbałością o najdrobniejszy detal, każą nam myśleć o Kalwarii. Artystycznie są wspaniałe.
                                                               * * * * *
Zgodnie z ustaleniami, czekała już tu na mnie Mariola. Przedstawiła mnie koleżance z Danii, z którą przez jakiś czas wędrowała. Uzmysłowiła sobie w drodze, że nikogo na siłę nie należy przekonywać do wiary katolickiej. Bardziej pożądane owoce przynosi inspirowanie ku sprawom nadprzyrodzonym. Należąca do Kościoła luterańskiego Dunka nie praktykuje swojej religii, jakkolwiek jest przekonana, że coś jednak istnieje poza naszą rzeczywistością. Tak to wyraziła. Ale nie wie, co to może być, to coś.  Bóg? Może Bóg. Kto to może wiedzieć? Zapamiętałem wyczytaną, czy też zasłyszaną gdzieś sentencję: nie mów o Bogu, gdy ktoś cię o to nie pyta. Żyj tak, by ciebie pytano o Boga. Owszem, jest to mądre, ale czy skuteczne?

                                                                           * * * * *
Główny we wsi bar oblegało kilka osób, bo to już południe. Po krótkim posiłku, jakby na daną komendę, wszyscy wstali naraz i przytroczywszy plecaki, bez słowa ruszyli przed siebie. Trzej młodzi Holendrzy, wysocy, wysportowani, wyskoczyli jak z katapulty, pozostawiając daleko w tyle dwie Szwedki z Ystad. Dwóch warszawiaków w turbanach z białych koszul, zawiązanych na głowie przed palącym słońcem, słysząc język polski próbowało mnie wciągnąć w rozmowę o końcu świata według kalendarza Majów. Że też musieli na mnie trafić! Nie wchodziłem w te dywagacje, bo czas naglił, więc odesłałem ich do moich książek o Majach i o Meksyku. Zastanawiające, skąd u ludzi bierze się tyle bałamutnej wiedzy? Czy nie z obiegowych mitów? Jak choćby z mitu o Hiszpanach mordujących Indian i nawracających ich mieczem na chrześcijaństwo?  
                                                               
                                                                    VIANA

Malownicza droga prowadzi do Viany  przez lekkie pagórki, złote rżyska, zielone pola winnic. I tak przez dwanaście kilometrów. W oddali widać rozległe wzgórze, całe pokryte zabudową sporego miasta, wzgórze wzmocnione potężnymi murami. I nic dziwnego, przecież jesteśmy o krok od La Rioja, prowincji należącej do Kastylii, a ta robiła wszystko, by jak najwięcej ziemi zagarnąć dla siebie kosztem sąsiadów. Król Sancho VII Mocny, ten olbrzym od zwycięskiej bitwy pod Las Navas de Tolosa, założył tu twierdzę przygraniczną. W XIII wieku dwukrotnie skutecznie odparła Kastylijczyków, by ulec im w następnym stuleciu. W 1423 roku powróciła do Nawarry, ale na krótko, bo znów odebrali ją Kastylijczycy w 1461 roku po dziewięciu miesiącach oblężenia.
Bynajmniej to nie koniec przygranicznych przepychanek, trwały dalej aż do zjednoczenia Hiszpanii w XVI wieku. Pomimo wojen było to miasto zamożne, handlowe, sławne przygranicznymi targami, stąd zasiedlone w dużej liczbie przez Żydów. Tak je można postrzegać, gdy idzie się główną ulicą niczym w tunelu, obrzeżonym fasadami zamożnych, szlacheckich kamienic.
Zatrzymałem się w alberdze przy ruinach kościoła św. Piotra, zniszczonego podczas wojen karlistów w XIX wieku. Z okna dormitorium można było widzieć plamy malowideł na nie do końca zwalonych ścianach najstarszego kościoła w mieście, wzniesionego w XIII wieku w stylu gotyckim. Po krótkim odpoczynku ruszyłem na zwiedzanie zabytków. Trzeba było długo czekać na popołudniowe otwarcie kościoła Matki Bożej Wniebowziętej. I oto co widzę? W bocznym portalu od strony południowej widnieje na ziemi tablica z białego marmuru, a na niej napis: tu spoczywa Cezar Borgia.
 
Co tu robił syn kardynała Rodriga Borgii, późniejszego papieża, niesławnej pamięci Aleksandra VI?  Przecież teatrem jego działań była Italia, Państwo Kościelne. Co tego pozbawionego sumienie i bezkarnego awanturnika  przyniosło aż dotąd, do Nawarry, by znaleźć śmierć pod murami Viany?

Długa to historia, mocno zagmatwana, niezwykła nawet jak na czasy renesansu, które niejedno widziały w historii papiestwa. Nowo wybrany papież Aleksander VI powierzył swojemu synowi biskupstwo Walencji, do której to godności przypisany był tytuł prymasa Hiszpanii. Niebawem zrobił go  kardynałem, gdy Cezar miał osiemnaście lat. Sukienka duchowna uwierała mocno młodzieńcowi. Na własne życzenie otrzymał od papieża-ojca dyspensę na przeniesienie do stanu świeckiego. Zaraz król Francji, Ludwik XII, wystarał mu się o żonę, 16-letnią Carlottę d’Albret, dwórkę ze swego dworu, córkę króla Nawarry. Po dwóch miesiącach małżeństwa, pozostawiając żonę na pastwę losu we Francji, Cezar, obdarzony tytułem księcia Valentino, na zawsze opuścił darowany młodym małżonkom królewski zamek w Blois, by przenieść się do Italii.

Pobyt na półwyspie pod bezpiecznymi i przyzwalającymi na wszystko skrzydłami papieża-ojca to okres wyrąbywania dla siebie własnego księstwa, czas szaleństw w bezwzględności, okrucieństwach, zdradach, orgiach, krzywoprzysięstwach, politycznych zabójstwach. Powiadano, że nie było draństwa, którego by on nie popełnił. Temu bezprawiu musiano wreszcie położyć kres, gdy tylko zmarł Aleksander VI, a po nim nastał – nie licząc krótkiego pontyfikatu  Piusa III -    wojowniczy i porywczy Juliusz II. Cezar Borgia zdał sobie sprawę, że to koniec jego kariery i nie zdoła ujść przed gniewem nowego papieża. Tak się też stało. Po wielu przygodach trafił do Hiszpanii, gdzie jednak został aresztowany.

Po kilku nieudanych próbach zdołał w końcu zbiec z dobrze strzeżonego zamku w Medina del Campo, spuszczając się do fosy za pomocą przemyconej mu do więzienia liny. Ścigany, również dla otrzymania olbrzymiej nagrody za jego głowę, przedarł się w końcu do Nawarry, na ziemię swego szwagra, króla Juana. Ten, jako zdolnemu kondotierowi, powierzył odbicie zamku Viany, który został opanowany w imieniu króla Hiszpanii. Nadeszła pora zemsty na znienawidzonym przez Cezara królu Ferdynandzie. Gwiazda odpłaty zaświtała w pamiętliwym umyśle walecznego Borgii. Niestety, przeliczył się, padł w marcową, deszczystą  noc 1507 roku, podziurawiony od zadanych mu pchnięć mieczem, gdy w pojedynkę rzucił się na oddział przeciwnika. Miał 32 lata. Pamięć o nim utrwalił Nicolas Machiavelli w swoim dziele "Książę". Ktoś w nieznanych okolicznościach usunął pierwotne epitafium. Miało tam być  napisane:

                                                                    Tu, w tej odrobinie ziemi,
                                                                   spoczywa człowiek,
                                                                   którego bała się cała ziemia,
                                                                   który miał w swym ręku pokój i wojnę.
                         
                                                                  Ty, który idziesz przez świat
                                                                  w poszukiwaniu chwały,
                                                                  zatrzymaj swój krok
                                                                  i nie dbaj o to, by iść dalej.

Tak, wielka to umiejętność okiełznać swą ambicję i móc zatrzymać się w porę. Tej roztropności brakowało Cezarowi, tak jak i innym władcom, i to wcale nie tym wyłącznie z odległej przeszłości. Umieć się zatrzymać!

Kościół Santa María de la Asunción to ogromna budowla, prawie jak bazylika. Tę wielkość zapowiada południowy portal o wykroju gigantycznej niszy wysokiej aż po zadaszenie. Renesansowy architekt i artysta, z całą plejadą pomocników, ozdabiali ściany niszy scenami pasyjnymi wykonanymi techniką plateresco, czyli na surową ścianę z bloków piaskowca jakby doklejali rzeźbione płasko elementy poszczególnych scen. Kulminacją cyklu jest Kalwaria. A wewnątrz? Zachwyt pierwszych dni na Camino powszednieje. Człowiek już przywykł do oglądania tylu cudów snycerki, malarstwa i złotnictwa harmonijnie zamkniętych w cało ściennych nastawach ołtarzowych, w owych retabulach, gdzie przenikają się wszystkie wielkie style chrześcijaństwa.

W tym gotyckim kościele o wysokich nawach zgodnie królują   renesans i barok.
Tego przedwieczora nie wychodziłem już na dalszy obchód miasta. Nasycenie sztuką było już pełne, tuszę, że wystarczające na pozostałe godziny dnia. Przesiedziałem zatem na tarasie widokowym pod rozłożystymi cyprysami tuż za ruiną kościoła św. Piotra. Balustrada tarasu jest przedłużeniem murów obronnych, w tym miejscu, od strony zachodniej, najpotężniejszych. Tu też stał zamek, rozebrany w 1515 roku na rozkaz kardynała Cisnerosa, by po wcieleniu Nawarry do Kastylii nikomu już nie przyszło do głowy snuć plany o autonomii prowincji. Słońce zachodziło krwawo. Wywołane przez historyczny kontekst moje myśli krążyły wokół postaci Cezara Borgii i jego ojca, papieża Aleksandra.

Ci ludzie nie mogli wierzyć w życie wieczne. Umierać ze świadomością tak bardzo obciążonego sumienia? Doprawdy, trzeba mieć odwagę! Na ogół ludzie doby renesansu dbali o wieczny los własnej duszy. Francisco Pizzaro, kiedy umierał przyszpilony do ściany pchnięciami kilku szpad, leżąc w śmiertelnej agonii w kałuży krwi, miał jeszcze świadomość i czas napisać na podłodze własną krwią słowo Jezus. Hernan Cortés przez dwa lata rachował się ze swoją duszą, usunąwszy się z dala od ludzi. Ich rówieśnik, z okresu podboju Ameryki, Diego Velazquez, gubernator Kuby, przeznaczył testamentem pokaźną kwotę w intencji odprawienia trzech tysięcy mszy za spokój swej duszy. A tu? Tak umierać? Komendant broniącego się zamku przed Nawarryjczykami, na widok szarżującego na zbrojny oddział samotnego jeźdźca, którym okazał się Cezar,  miał wykrzyknąć z osłupienia: co to za wariat!

                                                                        LOGRONO

Tu kończy się Nawarra. Informuje o tym przydrożna tablica, że wkraczamy do prowincji La Rioja, będącej w przeszłości częścią królestwa Kastylii i Leónu. Do Logrono, głównego miasta w tym rejonie,  wchodzi się po moście na rzece Ebro – Puente de Piedra - dość szerokiej, spławnej już w starożytności. To ta żyzna równina i góry na horyzoncie, skutecznie osłaniające ją przed chłodami z północy, spowodowały, że ludzie chętnie się tu osiedlali od zarania dziejów: Celtowie, Rzymianie, Wizygoci, Arabowie.

Chrześcijanie wydarli  je Maurom bardzo wcześnie, już w roku 755, czyli po czterdziestu latach ich panowania. W miarę jak kształtowały się królestwa chrześcijańskie na wyzwolonych obszarach, w walkach wewnętrznych o panowanie nad miastem zaangażowane były trzy królestwa: Nawarra, Kastylia i Aragonia.  Z drugiej strony przygraniczne położenie stwarzało szansę wybicia się miasta na ważny ośrodek rzemiosła, handlu i osadnictwa. Miasto przyciągało przybyszów z daleka, choćby Franków obecnych w dużej liczbie na Camino.

Jest tu sporo zabytków dawnej architektury i trzeba dużej dozy samozaparcia, by się  zdyscyplinować i nie rozpraszać na mniej ważne obiekty. Ale czy są mniej ważne obiekty? Wybrałem zatem katedrę, bo ta kusi swymi bliźniaczymi wieżami, bogato ozdobionymi na wszystkich trzech kondygnacjach. Barokowe ołtarze nastawowe są tu przewspaniałe, najbardziej zaś główny, z 1688 roku, sięgający aż pod samo sklepienie nawy. W niszy centralnej powyżej tabernakulum błyszczy od srebrnych sukienek, w które została obleczona, Matka Boża z Valvanery, patronka La Riojy. I znów warto wniknąć w szczegół, bo artyzm, ta klisza ludzkiego geniuszu, tam jest właśnie czytelny, w tych drobnych rzeźbach, w spojrzeniach świętych, w ich falujących czuprynach, w mojżeszowych brodach. Pewna tutejsza kobieta, widząc, jak się trudzę przy rozczytywaniu znaczenia jednego z reliefów na predelli bocznego ołtarza, wstała od modlitwy, by zwrócić moją uwagę na pewien szczegół, który z całą pewnością uszedłby mojej uwadze. Niby nic: mycie nóg Piotrowi przez Jezusa. A ile w tym dziele geniuszu artystycznego!

W nagrodę za grzeczne, cierpliwe i z uwagą  wysłuchane wywody, pokazała mi coś więcej – niewielkie malowidło trzymane w pancernej wnęce na tyłach retabulum, w ambicie. Przedstawia "Ukrzyżowanie". Przeczytałem załączoną informację i popadłem w zdumienie. Przecież to dzieło Michała Anioła Buonarottiego! Co ono tu robi? Nie wiedziałem, że Maestro sporządził  niewielki obraz, nie zauważyłem tylko, czy na desce, czy na płótnie, a może na blasze. Podjąłem kwerendę. Oto od 1536 roku Michał Anioł wszedł w przyjacielski i bardzo zażyły kontakt z Vittorią Colloną, wtedy, od jedenastu już lat, wdową po Francesco Ferrante d’Avalosie, markizie Pescary. Stał on w szeregu najzdolniejszych kapitanów w armii cesarza Karola V, od lat walczącego z Francuzami o panowanie nad północną Italią. Kapitan ów wsławił się przybyciem w samą porę z odsieczą pod obleganą Pawię, którego brawurowa szarża   przyczyniła się do zwycięstwa armii cesarskiej w bitwie z Francuzami. Po śmierci ukochanego męża, a ta nastąpiła krótko od zadanych mu ran podczas zwycięskiej bitwy, Vittoria podjęła życie głęboko religijne.

Dla tej niezwykłej kobiety, wykształconej, inteligentnej i pełnej uroku, pociechą stała się literatura, głównie zaś poezja, której oddawała się z nieukrywaną namiętnością, przy okazji otaczając się wybitnymi osobami z kręgu włoskiego renesansu. Zamieszkawszy już na stałe w Rzymie, adorowana przez Michała Anioła, została przezeń uhonorowana nie tylko układanymi na jej cześć wierszami, ale i obdarowana portretem naszkicowanym w rysunku. Wtedy też otrzymała od Mistrza ów niewielki obraz "Ukrzyżowanie" z przeznaczeniem do prywatnej kaplicy. Kiedy Vittoria zmarła w 1547 roku, obraz ten powrócił do Michała Anioła. Domalował wtedy Vittorię jako Marię Magdalenę klęczącą u stóp krzyża i całującą stopy Zbawiciela. Głowę jej owinął wdowim szalem.

                                                                  * * * * *
Skoro jestem na Camino, nie mogłem pominąć kościoła dedykowanego św. Jakubowi – Santiago el Real. Mówi się, że należy do najstarszych w Hiszpanii, bo został wzniesiony tuż po zwycięskiej bitwie pod Clavijo, stoczonej przez chrześcijan z Maurami w 844 roku. I rzeczywiście, pod obecną świątynią, istniejącą na tym miejscu od XV wieku, archeolodzy doszukali się fragmentów krypty z IX stuleciu. Święty Jakub, który miał się bezpośrednio przyczynić do zwycięstwa chrześcijan, jest tu czczony w kilku figurach, raz jako pielgrzym, to znów w konwencji Matamorosa, czyli tego, który prowadzi zastępy rycerzy chrześcijańskich do zwycięskiego boju z muzułmanami. Ponieważ zamek w Clavijo oddalony jest 17 kilometrów na południe od miasta, udałem się tam nazajutrz samochodem.
    

Jan Gać

Copyright © 2017. All Rights Reserved.