Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

prof. Tadeusz Gerstenkorn-Wspomnienia z 1939 roku

Marszałek Śmigły –Rydz,
Nasz drogi, dzielny wódz,
Gdy każe, pójdziem z nim, Hitlera tłuc.

Część tekstu tej piosenki oraz jej marszową melodię pamiętam z pierwszej połowy 1939 roku, gdy była śpiewana przez kolegów w męskiej prywatnej szkole powszechnej (dziś nazywanej podstawową) przy Społecznym Gimnazjum i Liceum w Łodzi przy ulicy Pomorskiej 105

(obecnie VIII LO). Klasa moja (wówczas szósta) była różnorodna. Były dzieci rodzin ewangelickich, żydowskich, ale głównie polskich-katolickich. Były osobno lekcje religii dla uczniów określonych wyznań. Ja siedziałem w ławce  od pierwszej do ostatniej szóstej klasy z Żydem Heniem  Berenhajmem.  Mieszkał w domu na rogu  ulicy POW i Składowej na 1. piętrze od frontu. Nie wiem co się z nim stało w czasie wojny. Próbowałem się dowiedzieć w gminie żydowskiej przy ulicy Pomorskiej 17, ale oświadczono mi, że jego nazwisko nie figuruje w spisach getta łódzkiego.

Wspomnianą pieśnią dodawano sobie otuchy i budziło w śpiewających nadzieję w zwycięstwo na wypadek konfliktu zbrojnego z Niemcami, który niemal wszystkim wydawał się realny. Ponieważ spodziewano się użycia w wojnie nawet gazów bojowych (były użyte w I Wojnie  Światowej), więc zalecano zaopatrywanie się w  maski gazowe i takie rzeczywiście nabywano (przechowała się u nas taka jedna w domu), a w ówczesnych mediach (radio, gazety) podawano sposób ich użycia, zastosowania w razie potrzeby.

Przygotowania do wojny szły jednak dość powolnie (tak mnie się wydawało) i przy wsparciu społecznym. Mam tu na myśli zaopatrywanie naszego wojska w ciężkie karabiny maszynowe przewożone na tak zwanych taczankach (kołowych wózkach) ciągnionych przez konie. Nie wiem, czy nie zdawano sobie sprawy, że postęp techniczny, zwłaszcza w okresie wojny, wymagał już innego środka lokomocji. W każdym razie większe zakłady pracy fundowały zakup (podobno kolejnego) ciężkiego karabinu maszynowego i na terenie zakładu odbywała się uroczystość przekazania wojsku cennego sprzętu. Pamiętam taką uroczystość na terenie browaru K. Anstadta w Łodzi przy ulicy Pomorskiej 34/36. Osobistościami w czasie tej uroczystości byli przedstawiciele dyrekcji zakładu, często późniejsi folksdojcze, jak np.  Schulz, Naporowski (późniejszy Napper, członek  nazistowskiej partii, stale prezentujący się  w hitlerowskim mundurze). Nie wiem, czy zwykły pracownik wierzył w cudowną moc ofiarowanego sprzętu. Byłbym jednak rad wiedzieć, czy jeden i ten sam sprzęt nie był wożony i prezentowany w poszczególnych zakładach

Zalecano oklejanie szyb okiennych paskami papieru, co miało pomagać w nierozpryskiwaniu się szkła szyb w przypadku dużych wstrząsów występujących w bombardowaniu, którego – na szczęście- we wrześniu 1939 r.  w Łodzi właściwie nie było (parę bomb padło w okolicach dworca kaliskiego).

Pogoda w lecie i we wrześniu 1939 r. sprzyjała agresorowi. Było pogodnie i ciepło.  Po rozpoczęciu się działań wojennych i załamaniu polskiej obrony zaczęto wzywać do obrony stolicy i zachęcano mężczyzn do maszerowania w kierunku Warszawy dla niesienia pomocy (niestety nie podawano czym). Patriotycznie nastawione społeczeństwo ulegało takim bezsensownym apelom i tak, na przykład, w drogę w kierunku Warszawy wyruszył także mój ojciec (miał wówczas 48 lat; Nie miał jednak żadnego przeszkolenia wojskowego i nie nadawał się do żadnej pracy fizycznej) bez odpowiedniego ubrania na drogę i butów.  Wrócił wkrótce, na całe szczęście żywy, ale zmarnowany, w zniszczonym odzieniu. Ten przypadek służy mi jako przykład, że nie należy ulegać bezkrytycznie bezsensownym wezwaniom nieodpowiedzialnej władzy, która nie bierze pod uwagę możliwości poszczególnych obywateli  oraz aktualną sytuację, w której się oni znajdują. Niestety nieraz nasze społeczeństwo wierzyło i ulegało nieprzemyślanym apelom lub wezwaniom. W każdej sytuacji należy także posłużyć się własnym rozsądkiem i rozeznaniem  zastanej sytuacji.

W 1939 roku miałem 12 lat, więc właściwie byłem jeszcze dzieckiem i nie interesowałem się specjalnie ani polityką, ani bieżącymi pilnymi życiowymi sprawami. W czerwcu 1939 r. ukończyłem szkołę powszechną. Formalnie biorąc, przedwojenna szkoła powszechna była siedmioklasowa, ale ówczesne prawo edukacyjne zezwalało na przejście do gimnazjum po ukończeniu sześciu klas szkoły powszechnej. Problem jednak był w tym, że szkół gimnazjalnych było w Łodzi niewiele, zaledwie 3 państwowe lub miejskie, reszta prywatne z dość wysokim czesnym, mało dostępnym dla dość ubogiej łódzkiej ludności. Aby dostać się do gimnazjum państwowego, trzeba było zdać egzamin wstępny W moim przypadku był to egzamin ustny i zostałem przyjęty do 1. Gimnazjum im. Kopernika w Łodzi przy ul.  Śródmiejskiej (obecnie Więckowskiego) nr 41 Z dumą mogłem nosić na lewym ramieniu niebieską tarczę szkolną z numerem szkoły. Czerwoną tarczę nosili wówczas licealiści.

Początek roku szkolnego był pod znakiem wojny. Już 6 lub 7 września do Łodzi wkroczyły wojska niemieckie i rozpoczęła się okupacja hitlerowska. Niemcy początkowo zezwolili na pierwsze 2-3 miesiące  otwarcie polskich szkół. Miało to jednak chyba na celu dobre rozeznanie polskiej administracji szkolnej  i obsady nauczycieli, którzy już w pierwszym rzucie byli przeznaczeni do wywózki albo do tak  zwanej Generalnej Guberni - GG (część terytorium Polski będąca pod zarządem niemieckim, ale przeznaczona do zasiedlania przez ludność polską) albo do obozów koncentracyjnych. Mój późniejszy teść, Bronisław Szwalm – kierownik Szkoły Powszechnej w Łodzi), nie chcąc czekać na spodziewaną wywózkę, sam opuścił swoje mieszkanie  udając się wraz z rodziną w okolice Koluszek, czyli do  GG.

Wejście wojska niemieckiego do Łodzi 6 września odbyło się dość spokojnie. Polskie władze cywilne (w tym także straż i policja) opuściły miasto wcześniej. Kto pamiętał czasy niemieckiego panowania w Łodzi w okresie I Wojny  Światowej, mógł się spodziewać systematycznej grabieży majątku prywatnego. Miało to jednak inny charakter i przebieg niż przy wejściu do miasta wojsk sowieckich, gdy natychmiast zaczęła się grabież sklepów i magazynów połączona z niszczeniem dobytku i sprzętu. Niemcy szybko opanowali łódzkie zakłady pracy, bo duża ich część była formalnie w rękach obywateli polskich, ale narodowości niemieckiej  lub przynajmniej osób wyznania luterańskiego albo w rękach żydowskich, a te zostały natychmiast upaństwowione. Stosunkowo nieliczne, małe zakłady polskie otrzymały tak zwanych trojhenderów  (Treuhänder – powiernik, komisarz; od treu wierny i Hand - ręka), którzy najczęściej, jeśli nawet nie natychmiast (czasami potrzebowali trochę czasu dla zapoznania się z zakładem  i sposobem jego funkcjonowania), rugowali z placówek polskich właścicieli lub także ich najbliższych współpracowników. Tak było, na przykład, w przypadku moich krewnych. Początkowo nawet mieszkali przy własnym zakładzie pracy,  niektórzy członkowie rodziny dalej w nim pracowali, ale po pewnym czasie, zostali przesiedleni, I tak mieli dużo szczęścia, bo pozostali w tym samym mieście, a nie byli rzuceni, jak wielu innych, w zupełnie obce środowisko bez jakiegokolwiek wsparcia materialnego, nie mówiąc już oczywiście o psychicznym.

Łodzianie narodowości niemieckiej, w większości ewangelicy, zaraz zadeklarowali przynależność do państwa niemieckiego i byli wpisywani na listę tak zwanych folksdojczów (Volksdeutsche – Niemiec ludowy; Volks – lud, Deutsche – Niemiec, tj.  były obywatel państwa nieniemieckiego, np. polskiego, deklarujący narodowość niemiecką). Jeśli dobrze pamiętam, to były trzy rodzaje (kategorie)  folksdojczów. Nie mam w tym dobrego rozeznania, ale przypuszczam, że było to spowodowane tym, że nie wszyscy optujący za niemieckością umieli nawet zrozumiale mówić po niemiecku. Niektórzy, chcąc ułatwić sobie życie wyszukiwali nawet jakieś pochodzenie niemieckie wśród przodków (co nie było nawet bardzo trudne, bo w Łodzi wiele małżeństw było mieszanych) i na tej podstawie byli wpisywani w poczet folksdojczów. Różne były z tym występujące korzyści, ale i straty: Nie było się narażonym na wywózkę lub przesiedlenie. Otrzymywało się, co prawda, niemieckie karty żywnościowe (miało to znaczenie, bowiem Polacy otrzymywali tylko  prymitywną margarynę, ciemny, trudno zjadalny chleb, nie było przydziału kaszy, najgorsze mięso; przez całą wojnę nie widziałem jajka), ale podrastające dzieci były najpierw szkolone w organizacji młodzieżowej Hitlerjugend, a następnie, jako już pełnoletnie osoby, wcielane do wojska i najczęściej kierowane na front wschodni. Wielu z nich zginęło (znajomi-sąsiedzi).

Tacy „niby-Niemcy” byli folksdojczami niższej kategorii. W trudnej sytuacji znajdowali się ci Polacy, którzy mieli nazwiska o znaczeniu niemieckim, znali ten język i pracowali w otoczeniu niemieckim. Byli nakłaniani do deklarowania się na listę niemiecką. Odmowa skutkowała z reguły poważnymi konsekwencjami, a czasem nawet śmiercią, jak np. w przypadku fabrykanta Grohmanna.  

Niektórzy obywatele polscy, nie mając możliwości zostania folksdojczem chwytali się innego rozwiązania dla ratowania życia: ponieważ Niemcy byli w 1939 r. w dobrych układach z sowietami, uznawali jako sprzyjające także narodowości „wschodnie”, np. białoruską.

Pamiętam, że w ten sposób uchował się przed aresztowaniem i wywiezieniem do obozu koncentracyjnego jeden starszy ksiądz katolicki przypisany do niemieckiej parafii Świętego Krzyża (kościół ten był przeznaczony dla Niemców – katolików) i nawet spowiadał po polsku. Do kościoła Świętego Krzyża Polakom wstęp był wzbroniony, ale niektórzy ryzykowali i spowiadali się u tego księdza w prawej kaplicy kościoła. Sam tak też raz postąpiłem. Ksiądz bardzo ryzykował, bowiem zawsze mógł go ktoś wydać.

Dla Polaków były wyznaczone tylko trzy kościoły położone na obrzeżach miasta: na Chojnach – kościół Przemienienia Pańskiego, na Widzewie – świętego Kazimierza (niewykończony) i na Żubardziu – świętego Antoniego (był to właściwie drewniany barak, bowiem budowa murowanego kościoła była przed wojną tylko rozpoczęta). Msze odprawiane były tylko w niedziele. W każdym kościele było chyba tylko dwóch księży. Pamiętam, że śpiewałem w chórze kościoła św. Kazimierza przy wtórze jakby organów wydających głos z pomocą tak zwanego kalikowania, tj. ręcznego wtłaczania powietrza uruchamiającego piszczałki. Oczywiście były z tym częste kłopoty. Dojazd do kościołów był bardzo utrudniony, bowiem dla Polaków był wyznaczony tylko wagon doczepny tramwaju, a tramwaje kursowały niezbyt często i niezbyt regularnie. Był więc niesamowity tłok w wagonie, wsiadanie i wysiadanie było nie lada doświadczeniem. Na podróżowanie tramwajem dojazdowym trzeba było mieć zezwolenie. Nie było więc mowy o skorzystaniu z wyjazdu w niedzielę na świeże powietrze, a było to bardzo potrzebne, bowiem Łódź była wówczas w dużej części nieskanalizowana  (nawet ulice bliskie placu Wolności), więc zewsząd cuchnęło z tak zwanych rynsztoków, a poza tym fabryki chemiczne na Widzewie powodowały niesamowity odór, który roznosił się po całym mieście. Zresztą w Łodzi wstęp nawet do zadrzewionego  skwerku był Polakom zabroniony. Polacy mieli wydłużony czas pracy do 10 godzin dziennie, tj. zajęcia trwały od godziny 7 rano do godziny 17 po południu. Soboty były robocze; w moim browarze nieco krótsze. Ten sam czas pracy obowiązywał  młodocianych od 14 roku życia. Ja tak wcześnie zacząłem pracować.
W późniejszym okresie  wojny Niemcy zorganizowali  dla polskich dzieci „szkołę”. Uczono trochę podstawowego słownictwa niemieckiego, a głównie wykorzystywano  te dzieci do pracy fizycznej, na przykład do rozbiórki domu gołymi rękami; wiem to z relacji mego młodszego brata, który tego „dobrodziejstwa” doświadczył.

Niemcy zamierzali stworzyć z Łodzi czysto niemieckie miasto. Już  bodajże w marcu 1940 r. zmienili nazwę Lodz na Litzmannstadt, czyli miasto generała Litzmanna, który w I Wojnie Światowej walczył z Rosjanami pod Brzezinami w pobliżu Łodzi i odniósł zwycięstwo. Ten cel zniemczenia miasta realizowali systematycznie przede wszystkim przez pozbycie się inteligencji łódzkiej, wywożąc ją do obozów koncentracyjnych albo wysiedlając z rodzinami z miasta
Wywożeni Polacy byli najpierw umieszczani w obozie przejściowym, który mieścił się w pomieszczeniach fabrycznych przy ulicy Łąkowej (blisko dworca kolejowego Kaliskiego). Nocowało się tam na betonowej podłodze. Znam to, bo sam to przeszedłem. Jeśli ktoś miał jakąś derkę i mógł ją rozłożyć do spania, to miał dużo szczęścia. Ponieważ wywózki i wysiedlenia rozpoczęły się już w grudniu 1939 r., a więc  gdy było bardzo zimno, to wiele osób się przeziębiało i w wyniku zachorowania umierało. Tak było w przypadku krewnych mojej żony. Moja rodzina była i tak łaskawie potraktowana, bo tylko zabrano nam mieszkanie przy ulicy Kilińskiego 7 wraz z całym dobytkiem, zezwalając na umieszczenie się w lichym lokalu pożydowskim, który obecnie przeznaczony jest do rozbiórki.

Prywatne, osobiste wspomnienia są pewnym uzupełnieniem relacji oficjalnych. Moim zdaniem nie należy ich lekceważyć, bo rozszerzają wiedzę o trudnych czasach minionych, ale przecież niedawnych. Tym bardziej jest przykro osobom, jeszcze żyjącym, że są tacy młodzi (nawet studenci), którzy nie wiedzą nawet kiedy była II Wojna Światowa i jak ją przeżywano.

Sięganie pamięcią do traumatycznych wydarzeń jest dla człowieka bardzo trudne i nie zawsze możliwe do ciekawego przekazania. Opisuje się wówczas z konieczności psychicznej pewnymi skrótami i nie obrazuje tragicznych szczegółów. Bardzo bym pragnął, aby starsi ode mnie , może jeszcze żyjący, jeśli mają trochę siły,  bardziej dokładnie opisali  niezbyt szczęśliwy dla nas rok 1939.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.