Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Na szlaku do Santiago de Compostela (odc. XXI)

LEÓN. Kolejny raz w objęciach gotyku! Przed katedrą znalazłem się w porze, kiedy miasto dopiero  budziło się ze snu nocnego, w chwili, gdy słońce wystrzeliło ponad linię horyzontu, rozpalając  w mieście wszystko do czerwoności topionego żelaza. Trwało to moment. Na otwarcie kościoła trzeba było czekać jeszcze godzinę

, co miało tę dobrą stronę, że bez pośpiechu przystąpiłem do kontemplowania tego, co jest na zewnątrz, owego lasu wieżyczek, pinakli, ażurowych maswerków w oknach, kolistych rozet. Bo gotyk to szczegół, to piękno formy uzyskane z połączenia tysięcy elementów w zgodną całość. Symfonia architektury! Wspaniały jest Chrystus Pantokrator. Odwieczne pragnienie człowieka we wszystkich religiach – móc sprowadzić bóstwo na ziemię. Ale tylko w chrześcijaństwie Bóg dał pozytywną odpowiedź ludzkim wysiłkom. Więcej – uprzedził je, sam zstąpił na ziemię i podzielił los swych stworzeń. Tego nie da się pojąć w kategoriach rozumu. Mariola zaskoczyła mnie pytaniem o ingerencję Boga w Historię.

- Jak to jest, Bóg stworzył świat i puścił go, ot tak sobie, by się toczył sam z siebie, by się rządził swoimi własnymi prawami. I można powiedzieć, że po tym akcie stworzenia już więcej Bóg się nim nie interesuje.

- Dokładnie mówisz tak, jak twierdzili to deiści. Pojawili się w XVII wieku we Francji  historiozofowie, którzy dokładnie tak tę sprawę widzieli. Wyobrażali sobie Boga jako Zegarmistrza Kosmosu. Skonstruował On ten świat, cały świat, a więc wszechświat, nakręcił go tak, jak się nakręcało podówczas mechaniczne zegary i od tego momentu  świat ten sam z siebie już się porusza. A Pan Bóg mógł wtedy już sobie odpoczywać, może jeszcze od czasu do czasu dając impuls światu do istnienia, dokręcając jego sprężyny, jak w zegarze, bo – pomimo usilnych prób – nie zdołano skonstruować mechanizmu działającego na zasadzie perpetuum mobile. Taki mechaniczny pogląd na świat i jego Konstruktora.

- A czy tak nie jest? Pan Bóg jakby milczał. Nie wtrąca się, przynajmniej bezpośrednio w nasze sprawy.
- Odnoszę wrażenie, że jest inaczej. Bóg pozostaje tak blisko nas, że Go nawet nie dostrzegamy. A jak zakwalifikować  przyjście na świat Jezusa Chrystusa? Przecież jest to najbardziej ewidentny i przemawiający dowód na to, że Bóg nie przestał interesować się losem człowieka. Więcej, niektórzy teolodzy sądzą, że upadek pierwszych rodziców w raju to zamierzone preludium do bezpośredniego wejścia Boga w dzieje człowieka. Bóg uwikłał się w ludzką historię.

- Tak mogą sądzić ci, którzy obracają się w sferze wiary, ale podobne dywagacje nie są czytelne dla ludzi, którzy odrzucają istnienie Boga.

- Cóż na to można poradzić? Trudno, by wszyscy jednakowo pojmowali skomplikowany mechanizm świata. Weźmy chociażby tę oto rzeźbę z tympanonu. Przedstawia Chrystusa w Majestacie,  Pantokratora. Tyle razy widzieliśmy ten sam motyw na Camino: i w Burgos, i w Carrión de los Condes, w tylu innych miejscach. Jest on bowiem powszechny we wszystkich krajach chrześcijańskich okresu średniowiecza. Występuje i później, także na ziemiach polskich. Dla mnie Chrystus jako Pantokrator jest bardzo czytelny i przemawiający. Występuje jako Sędzia, jest panem Historii, będzie rozliczał się z nami u końca czasów. Tu, w leońskiej katedrze, ma intrygująco uniesione do góry obie ręce? Dlaczego? Chce nam pokazać rany na swych dłoniach. Spójrzcie, co mi ludzie uczynili! Tymczasem aniołowie w geście adoracji eksponują narzędzia męki: krzyż, gwoździe, koronę cierniową, kolumnę biczowania. Po co to wszystko? Po to, by ludziom uzmysłowić prawdę, że Bóg tak mocno wszedł w ludzką historię, ze stał się jednym z nas i za nas umarł śmiercią najbardziej okrutną i poniżającą, jaką stosowano w czasach rzymskich wobec niewolników, buntowników i pospolitych przestępców. I w ten sposób dopełnił odkupienia człowieka. Niejako naprawił błąd Adama.

- Będę się jednak upierała przy swoim, że tej ingerencji Boga na co dzień jakby nie było widać, a przydałaby się chociażby dla korygowania pewnych procesów, które – na przykład – prowadzą do wojen.

- I Bóg ma w to ingerować bezpośrednio? To człowiek przez swoją pychę, chciwość, pazerność uruchamiał i ciągle uruchamia systemy, które prowadzą do niewyobrażalnych katastrof, w nie tak odległych jeszcze czasach nawet na skalę globalną. Te wszystkie wojny, te kombinacje bankowe, te sztucznie kreowane kryzysy, jakie nas obecnie dotykają w ekonomii. I ma Bóg to wszystko korygować? Człowiek musi ponosić konsekwencje swych czynów. Najczęściej jest tak, że ci, którzy są sprawcami tych nieszczęść, nie ponoszą z tego tytułu bezpośrednich konsekwencji, więcej – ciągną z tego profity, jak na przykład w bankowości. Tymczasem te nieszczęścia, choćby w sferze finansów, uderzają w najsłabszych, w nas, w całe społeczeństwa. I dlatego potrzebny jest Chrystus Pantokrator z tympanonu katedry w León. On to wszystko rozliczy. Ma dużo czasu. I będzie bolało. Będzie bardzo bolało.

Popadłem w zamyślenie. Że też wcześniej nie skojarzyłem obecności Pantokratora w sztuce sakralnej z opisem ewangelicznym o chwastach wsianych w pszenicę przez człowieka złośliwego. Gospodarz pola, wobec którego dopuszczono się tej niegodziwości, nie pozwolił robotnikom wyrywać chwastów przed nadejściem żniw. Zależało mu na każdym źdźble pszenicy, by jej przypadkiem nie uszkodzić podczas oczyszczania pola z chwastów.

Gdyśmy tak sobie gawędzili, w drzwiach od środka zgrzytnęły zamki. Weszliśmy. Trwało dobrą chwilę, aż wzrok przywykł do półmroku. A ten jest kolorowy, jak sen. Z rozet, ze wszystkich okien - a są ich całe ściany - spływa światło, przecedzone, przefiltrowane, barwne od witraży. Co za wspaniałość! Ktoś słusznie zauważył, że jest to najbardziej przeszklona ze wszystkich katedr hiszpańskich, jest świątynią jakby bez ścian. Wszystkich katedr w Hiszpanii nie znam, ale przyznaję temu komuś rację, bo istotnie człowiek czuje się tu jakby zamknięty w kryształowej kuli, gdzie światło dzienne rozczepia się w łuk tęczy. Witraże pełnią rolę pryzmatu. Inaczej niż w Burgos - z wyjątkiem obejścia wokół ołtarza - katedra ta nie ma w nawach  kaplic bocznych, a więc dostojeństwo naw zostało wyeksponowane w całym majestacie. Wszystkie elementy architektury i wyposażenia, pomijając już nawet same filary nośne upodobnione do kalifornijskich sekwoi, ale i elementy wyposażenia, takie jak piszczałki organów, czy jak strzeliste zaplecki stall - wszystko to ciągnie wzrok ku górze, ku sklepieniu, a tym jest wyobrażenie nieba. To prawda, gotyk buja w niebiańskich przestworzach pajęczyną diamentowych i kryształowych sklepień, tak jak barok ten sam efekt oderwania się od przyziemności chce osiągnąć doświadczeniem iluzji nieba spowitego w chmurach, pełnego  świętych i pulchniutkich aniołków.

Katedra w León nie tylko że jest przepiękna, ale zachowuje jedność architektoniczną, nie zakłóconą późniejszymi dobudówkami, które w innych przypadkach wprowadzają style nowe, adekwatne do czasów, kiedy się pojawiły. Tu nie! Tu króluje czysty gotyk. Wprost niepojęte, by tę ogromną budowlę można było wznieść w przeciągu jednego stulecia! Kamień węgielny poświęcono w 1205 roku, a sto lat później dokonano jej konsekracji. W kosztach budowy partycypowali wszyscy: królowie, książęta, biskupi, nawet papież wyasygnował pokaźną donację. A i prosty lud łożył ze swych skromnych zasobów, a w przypadku braku gotówki najmował się do prac nieodpłatnie, co było gratyfikowane udzielaniem przez papieża odpustów pracującym. Majstrowie i kamieniarze garnęli się do budowy, bo w zamian król zwolnił ich od należnych mu świadczeń i podatków.

Z braku retabulum przy ołtarzu głównym, co jest wyraźnym odstępstwem od stosowanych w Hiszpanii praktyk, podziw zwiedzających wywołują stalle, arcydzieło snycerstwa. Rzeźbili je w latach 1467-1481 miejscowi artyści, czerpiąc inspirację ze Starego i z Nowego Testamentu, ale też nawiązując do dziejów Kościoła. Tak zatem oprócz zwyczajowo już obecnych patriarchów, proroków, apostołów widzimy i podobizny świętych, a nawet sceny narracyjne, niektóre zabawne i komiczne, dlatego skrywane pod składanymi siedzeniami, zwanymi misericordiami.

                                                                          * * * * *
W  przyległej do katedry kaplicy Najświętszego Sakramentu odprawiała się msza święta. W ławkach siedziało kilkadziesiąt osób, prawie wszyscy starsi wiekiem. Wszedł jakiś zadbany mężczyzna z neseserem z prawdziwej skóry pod pachą, wyglądał na biznesmena,  przyklęknął, zatopił się w modlitwie i szybko wyszedł. Może robił to codziennie przed udaniem się do swych zajęć? Tymczasem ksiądz w homilii odwołał się do zasłyszanych w radio poprzedniego dnia statystyk, że 85 procent Hiszpanów deklaruje się jako katolicy, ale tylko 13 procent jako praktykujący. Rozumiem, że w tym drugim przypadku chodzi o takich, którzy regularnie uczestniczą w katolickich praktykach religijnych, w tym w uczęszczaniu na msze święte.

W katedralnym przedsionku zaopatrzyłem się w broszurkę o ochronie życia: dopiero co raczkujący chłopczyk a przy nim ryś, szczeniak. Ten drugi z napisem: protegido, a dziecko nie. I rozpaczliwy napis na całą stronę: Y yo? Protege mi vida!  Oto znak naszych czasów. Jesteś, człowieku, nowoczesny i postępowy, więc dbaj o zwierzęta.  A człowiek? Po co się nim zajmować? To byt zbędny, potrzebny tylko w wieku produkcyjnym jako doskonały konsument, przez co rozumie się, że bez szemrania płaci podatki, zaciąga pożyczki, uzależnia się od systemu wobec którego nie ma krytycznej postawy, a w czasie wolnym bawi się tym, co mu podsuną w świecie elektronicznym i wirtualnym. Nie znam we wcześniejszych dziejach podobnego sposobu myślenia. Trzeba było przebyć przez historię tyle tysiącleci w rozwoju myśli ludzkiej, by wpaść na podobnie genialny pomysł, jak skutecznie uzależnić człowieka, by ten – zmanipulowany - zaakceptował narzucony sobie stan, ciągle odnosząc wrażenie, że pozostaje wolnym człowiekiem. Szczyt duchowego ubezwłasnowolnienia!

                                                                           * * * * *
Katedra jest czwartą na tym samym miejscu. Pierwszą datuje się na połowę X wieku. Wzniesiono ją sto lat po tym, jak książę Ordono I z Asturii odebrał miasto Maurom, w którym siedzieli już od 712 roku. A stanęła na miejscu łaźni rzymskiej, po której zidentyfikowano jakieś resztki w trakcie prac archeologicznych pod jej fundamentami. Nie leżała zatem w samym centrum rzymskiego miasta, bo tym był obecny plac San Marcelo, gdzie, tak jak w starożytności,  krzyżują się dwie główne ulice rzymskiego miasta, powielając bieg cardo i decumanus.

Udałem się w tym kierunku, zresztą inaczej się nie da, bo tak biegnie Szlak Jakubowy. Zajrzałem do kościoła św. Marcelego, chociaż nie wygląda z zewnątrz imponująco pod względem architektury. Nie mogłem go zwiedzić, bo w przeciwieństwie do katedry, cały był wypełniony wiernymi. Zdążyłem zrobić zdjęcie jego patronowi, jako że figura tego rzymskiego legionisty stoi w barokowej oprawie tuż przy wejściu. W randze centuriona służył w Siódmym Legionie – Legio Septima – który to oddział od Oktawiana Augusta stacjonował w tym miejscu, w obozie nad rzeką Bernesga z obowiązkiem obrony prowincji przed wojowniczymi góralami z Asturii i Kantabrii. Będąc chrześcijaninem został ścięty mieczem w 298 roku. Jego przewiną było to, że ostentacyjnie odpiął i zrzucił swój żołnierski pas z mieczem w akcie protestu za urządzenie pogańskich uroczystości z okazji narodzin syna cesarskiego, Maksymianusa. Zginęła również jego żona, Nonia, której tutejsi mieszkańcy poświęcili osobny kościół. Jak mówi tradycja, małżonkowie mieli dwanaścioro dzieci. I one poległy.

Obok dzielnego legionisty patronem Leónu jest św. Izydor. Jak do tego doszło, że żyjący na przełomie VI i VII wieku biskup Sewilli, wielki historiograf i pisarz, teolog walczący wszelkimi dostępnymi mu środkami z arianizmem Wizygotów, trafił w swych relikwiach na daleką północ Hiszpanii? Stało się to za sprawą Ferdynanda I Kastylijskiego, nieustraszonego wojownika, który w licznych bitwach pobił Maurów. Pokonanych król zobowiązał do zapłacenia ogromnego trybutu w złocie. Nie dysponując w żądanej ilości kruszcem, król wymógł w to miejsce oddanie mu relikwii świętych, jakie znajdowały się w posiadaniu muzułmanów od czasu podboju Hiszpanii. W tym celu wybrał się do Al-Andalus miejscowy biskup na poszukiwanie relikwii, głównie św. Justy, ale ich nie znalazł. W zamian otrzymał relikwie św. Izydora. W obecności króla relikwie świętego z wielką pompą wprowadzono do miasta 21 grudnia 1063 roku i złożono je w budującym się właśnie kościele. Ferdynand nie doczekał konsekracji świątyni, zmarł dwa lata wcześniej, lecz dzieło jego kontynuowali następcy, głównie księżna Urraca po zdobyciu przez jej brata, Alfonsa VI, Toledo w 1085 roku. Pomyślano wtedy o urządzeniu w krypcie kościoła  miejsca wiecznego spoczynku dla władców Leónu.

Krypta  jest panteonem, gdzie pochowano dwudziestu trzech królów, dwanaście księżniczek i kilku innych członków rodziny królewskiej. W trzeciej dekadzie XII wieku jej sklepienie zostało ozdobione freskami, a te plasują się w rzędzie najwybitniejszych dzieł wczesnego malarstwa w skali całej Hiszpanii. Jakże wybitna i przejmująca w swej treści jest scena Pokłon pasterzy w Betlejem, jedna z wielu w cyklu obrazującym poszczególne etapy życia Jezusa. Arcydzieło! Za takie uznać należy również wspaniałe retabulum z górnego kościoła, rozpięte na całej ścianie prezbiterium. Wykonał je w pierwszych dwóch dekadach XVI wieku Juan de Badajoz Młodszy mając do pomocy malarza, którego nazywano Mistrzem z Pozuelo. W dwudziestu czterech kwaterach odmalowali sceny z życia Maryi w świeżych, żywych barwach. Mistrz zadbał o najdrobniejszy szczegół w takim stopniu, w jakim mógł sobie pozwolić renesans w wersji flamandzkiej, bo w tym duchu zostało wykreowane to kolejne arcydzieło.

Arcydziełem jest także południowa fasada kościoła, cała w kamiennych rzeźbach, od ziemi aż po dach! Długo można by kontemplować te cudeńka uformowane ręką wprawną, dojrzałą, biegłą w kamieniarskim rzemiośle. Urzekła mnie scena z tympanonu, bo po raz pierwszy taką widziałem na Camino - Ofiarę Izaaka. Oto Abraham zamierza się do zadania  nożem ciosu jedynakowi, by złożyć go Bogu w ofierze. Jednak zbrodnicza ręka zatrzymuje się w locie. Na głos z nieba, symbolizowany wysuniętą z chmur dłonią,  Abraham odwraca głowę i widzi barana uwikłanego rogami w zaroślach. A oto dwaj aniołowie trzymają ponad tą sceną kartusz z wyobrażeniem baranka paschalnego, a tym ma być Jezus, który sam siebie złożył w ofierze za grzechy świata.

                                                                                * * * * *
Mariola przynagla, że pora już iść, bo minęło południe, a tu tyle jeszcze skarbów do oglądania! I taki kawał drogi przed nami! Więc choćby na małą chwilkę, ale wpadłem do przyległego muzeum i skarbca. Jakież tam cudeńka! Uwagę moją pochłonęły te obiekty, które mogłem tylko tu obejrzeć, nigdzie indziej, czyli szkatułki ozdobione płytkami z kości słoniowej. Cieniutkie  niczym papier płytki całe pokryte są płaskorzeźbami, wykonanymi tak misternie, iż mogą z powodzeniem współzawodniczyć z dyptychami bizantyńskimi. Urzekająca jest szkatułka z 1059 roku, przedstawiająca apostołów. Otóż walczący z Maurami król Ferdynand I Kastylijski pozostawał pod wrażeniem ich wielkich osiągnięć artystycznych, i nie tylko w dziedzinie architektury, w sposobie urządzania ogrodów z fontannami, ale i w sferze rzemiosła i produkcji drobnych przedmiotów z drogocennych materiałów. I to on założył w mieście pierwszą pracownię tego rodzaju arcydzieł, sprowadziwszy arabskich nauczycieli i rzemieślników z Al-Andalus.

Jaki z tego wniosek? Można prowadzić wojny, ale handel i sztuka kierują się własnymi prawami, przenikają granice zwaśnionych stron.

                                                                              * * * * *
Z wielu ulic, które wychodzą za miasto, wybrałem tradycyjną, tę pokonującą rzekę Bernesga po moście obok San Marcos, obecnie luksusowego hotelu, pierwotnie klasztoru. Z tym mostem wiąże się ciekawa historia. Widząc udrękę pielgrzymów przy pokonywaniu rzeki w pław, w 1152 roku biskup Juan Albertino zarządził przerzucenie przezeń  mostu, przy którym założył hospicjum. Troskę nad nim i obronę wędrowców, notorycznie ograbianych  przy takich jak ta przeprawach, zlecił rycerzowi Suero Rodríguezowi, jednemu z założycieli rycerskiego Zakonu św. Jakuba. Hospicjum dało początek budowie klasztoru, w XV wieku powiększonego do rozmiarów gigantycznego obiektu służącego do końca nie wiadomo jakiemu celowi. W skład zespołu wchodzi wiele budowli, w tym renesansowy kościół pełen bezcennych dzieł sztuki w wykonaniu najlepszych mistrzów epoki. W zachwyt wprawiają  medaliony w liczbie czterdziestu ośmiu, umieszczone w pierwszej połowie XVI wieku na ogromnie wydłużonej fasadzie budynku. Zamknięto w nich podobizny postaci mitycznych, biblijnych, historycznych z czasów rzymskich, a także hiszpańskich władców.

                                                                           * * * * *
I tak można bez końca! Nie sposób się pośpieszyć, co krok zatrzymują pielgrzyma przeróżności,  jak nie uroda krajobrazów - pomału wychodzimy bowiem z Mesety - to zabytki o niepoślednich walorach artystycznych i historycznych. Ale by tego doświadczyć w pełni, trzeba wpierw wyjść poza miasto, a to nie takie proste, bo przez dziesięć kilometrów przychodzi przebijać się przez podmiejskie dzielnice usługowe, handlowe i mieszkalne, które skutecznie zacierają ducha Camino.
León na dobre kończy się w podmiejskiej dzielnicy Virgen del Camino, słynącej – jak sugeruje nazwa – z posiadania sanktuarium poświęconego Matce Bożej.

Ale co widzę? Przestrzenny, nowoczesny kościół - na mój gust – raczej nieciekawej architekturze, naśladującej halę fabryczną; zbyt dużo tu betonu i owe pretensjonalne, ciężkie, sześciometrowe figury na frontonie, przedstawiające dwunastu apostołów i Maryję pośrodku. Wieżą jest strzelista iglica postawiona tuż obok. Wewnątrz półmrok. Silny snop światła wydobywa z barokowego ołtarza w odmianie retabulum rzeźbę Matki Bożej w konwencji Piety. Ale to nie nasza Pieta, nie polska, ani nie ta, jaką wpisał w naszą świadomość Michał Anioł. Ta jest inna.  Maryja trzyma martwe ciało Jezusa już sztywne, ale w taki sposób, że zsuwa się ono z kolan twarzą do ziemi. XVI-wieczna rzeźba jest niezwykle wymowna, porusza swym dramatyzmem, przypadła do gustu okolicznym ludziom, którzy powielają ją w setkach egzemplarzy  w różnych kościołach od Burgos do Astorgi.
                                                        
                                                                          * * * * *
Oto pola.  Nareszcie pola! W tych posępnych, prawie że stepowych pustkowiach rozważam to, co zasłyszałem w homilii w katedrze w León: Tylko w swojej ojczyźnie i w swoim domu może być prorok tak lekceważony (Mt 13,57). Odwieczna prawda. Doświadczył tego i Jezus w Nazarecie, w mieście, gdzie się wychował, gdzie wszyscy znali się na wylot, bo Nazaret był podówczas zapadłą wioską, poza Ewangeliami niewystępującą w żadnych innych źródłach historycznych. Lekceważenie. Zniszczyć autorytety. Człowiek bez odwołania się do opinii ludzi mądrych pozwala wodzić się za uzdę, niczym bezmyślne zwierzątko. I o to w dzisiejszym świecie chodzi, by uformować człowieka ubezwłasnowolnionego. Tendencję tę widzi się chociażby w telewizji, gdzie może zaistnieć ten, kto potrafi  pokazać się od jak najgorszej strony  - jako błazen lub skandalista.  Godzenie się na coś takiego świadczy także o duchowej kondycji odbiorców, a nie tylko o przebiegłości twórców ludystycznych i ogłupiających programów.

VILLAR DE MAZARIFE

Noc zastała nas w Villar de Mazarife, w drobnej osadzie na wzgórku, z dominującą nad lichymi domkami przedziwną wieżą równie mizernego kościoła. Potężna wieża z cegły jest okropnie zniekształcona, jakby budowali ją w oparach wina miejscowi chłopi. Nawet wieńczące ją kilkuwarstwowe gniazda bocianów nie są osadzone równo. Na zapleczu miejscowego baru Tio Pepe znajduje się alberga, gdzieśmy dostali swoje posłania, ja na piętrze, Mariola na dole. Ucierpiałem tej nocy podwójnie, raz od pijackiego rozgwaru dobywającego się z baru do trzeciej nad ranem, to znów od pokąsania przez pchły. W dodatku wioskowa dzieciarnia odbijała piłkę o mury kościoła, też do trzeciej nad ranem, zapewne w ten sposób kibicując ucztującym w barze rodzicom w tę sobotnią noc. Ale jakoś przeżyliśmy te utrapienia. A wcześniej, za dnia, przez  godzinę zaprzątał mi głowę młody Amerykanin, który przechwalał się, jak to osiadł nad Pacyfikiem w przepięknej Kostaryce żyjąc z udzielania szybkich pożyczek pod budowę domów tym, którzy nie kwalifikowali się na ich otrzymanie w bankach. W przypadku niewypłacalności, odbierał dłużnikom dom w majestacie prawa. Tu, na Camino, nie spieszył się, bo i po co? Miał dużo czasu. Wędrował po pięć godzin dziennie, nie więcej, odpoczywał, rozmyślał, wchodził w rozmowę z przygodnymi ludźmi, w czym nie zdradzał śladu zmęczenia bez wyczucia, kiedy z grzeczności należałoby zakończyć. Niechby nawet przez miłość bliźniego.
- Nie mam żadnych planów, dokąd się udać po Camino – utrzymywał. - Może pojadę do Maroka? Może do Egiptu? Nie wiem jeszcze.

Właśnie nadeszła Katharina, ta z Rostocku, której nie widzieliśmy od tygodnia. Była w świetnej formie. Nie zatrzymała się na noc, posiliwszy się w barze, postanowiła maszerować dalej, by dojść do Astorgi, choćby późną nocą. A to przecież jeszcze grubo ponad dwadzieścia kilometrów. Pokonać dystans z León do Astorgi w jeden dzień? Prawie pięćdziesiąt kilometrów? Dawno temu, przed laty, przeszedłem podobny odcinek na szlaku Orlich Gniazd. Na pytanie o przyczynę tego nadzwyczajnego pośpiechu, uchyliła rąbka z tajników swej duszy; pragnie spędzić trzy dni u grobu Apostoła. Taką odczuwa potrzebę.

- To nie jest ta sama Katharina, jaką spotkaliśmy po raz pierwszy u Holendrów w Villamayor de Monjardin – zauważyła Mariola.

– Jest jakby odmieniona. Czyżby jej domowe problemy znalazły pozytywne rozwiązanie?
- Odnoszę podobne wrażenie. Znasz ją lepiej, przecież rozmawialiście kilka razy na szlaku. A swoją drogą: wędrówka z intencją ma przemieniać człowieka.

                                                                              * * * * *
Ranek okazał się chłodny. W końcu maszerujemy na płaskowyżu wyniesionym prawie dziewięćset metrów nad poziom morza. Zimne porywy wiatru zaciągają od Gór Kantabryjskich. Ich fioletowe zarysy wyraźnie rysują się na północnym horyzoncie. Przed nami, na zachodzie, widnieją już Montes de León, góry w kilku miejscach sięgające ponad 1500 metrów. Mijane po drodze drobne wioski są architektonicznie ubogie.

Jedna z nich, Villadangos del Páramo, każe mi myśleć o stoczonej w sąsiedztwie krwawej bitwie między walczącymi małżonkami, królową Urracą i jej mężem Alfonsem I Walecznym, królem Aragonii. To polityczne małżeństwo, z czasem anulowane, od początku było nieudane. W obu tych ambitnych i wybitnych osobach starły się odmienne cele, które wykroczyły poza małżeńskie łoże i sięgnęły świata wielkiej polityki. Urraca, która reprezentowała interesy królestw Leónu, Kastylii i Galicji – była przecież władczynią tych ziem – nie mogła ustąpić swemu małżonkowi, Alfonsowi I Walecznemu, który z pozycji Aragonii dążył do ich zagarnięcia. Bitwę stoczono w roku 1111. A więc na tak wczesnym etapie feudalnej Hiszpanii, której to nazwy podówczas jeszcze nie było, już podejmowano próby zjednoczenia rozdrobnionego kraju w jeden większy organizm państwowy. Nie mogło się to powieść. Nie nastąpił jeszcze czas unifikacji rozdrobnionych królestw.
U nas, w Polsce, w kilkanaście lat od daty tej bitwy Bolesław Krzywousty będzie właśnie dzielił w miarę scalone państwo między swoich synów. W przypadku Hiszpanii dzieła zjednoczenia dokona dopiero Izabela Katolicka łącząc się węzłem małżeńskim z Ferdynandem, też królem Aragonii. Ale to dopiero druga połowa XV wieku. Urraca miała ambicję, za czym przemawiają nie tylko podjęte przez nią próby unifikacyjne, ale i świadomość potrzeby jedności; świadczy o tym to, jaki sobie przypisała tytuł: kazała się tytułować cesarzową całej Hiszpanii. Dzielna kobieta! Zmarła w 1126 roku z powodu powikłań przy porodzie. Miała zaledwie 46 lat.

ÓRBIGO

Doszliśmy nad rzekę Órbigo, dość szeroką, ale o niskim stanie wód. Oba brzegi połączono mostem, wygląda że najdłuższym na Camino. Most ma postać średniowieczną, ale niektóre dolne jego filary uzewnętrzniają rzymską metrykę. Był dla Rzymian ważny, nie tylko handlowo, ale i strategicznie, tędy przecież przebiegała główna droga do Asturica Augusta, niedalekiej stąd już Astorgi. Stoczono o most kilka bitew. Zamieszkująca oba brzegi ludność rzymska długo opierała się Swebom próbującym sforsować rzekę. To samo powtórzyło się z Wizygotami w 452 roku, a dwa i pół stulecia później z Maurami. W 878 roku wyrwał im te ziemie Alfons III Wielki z Asturii, władca kraju, skąd wyszła rekonkwista. Tędy też przechodzili żołnierze Napoleońscy w 1809 roku. No i  tędy przechodziłem również i ja, w 2010 roku. Z małżonką!
- Miałbyś nieco pokory – strofowała mnie Mariola, kiedy spostrzegła to zdanie odnotowane w notatniku. Trzeba by to wpisać do annałów historii, jako wydarzenie najbardziej historyczne.
- A czemuż by nie? – żartowałem. – Mam lepszy pomysł. Zatrzymajmy się w mieścinie na śniadanie, w Hospital de Órbigo. Przecież minęła już dziesiąta.

Zajęliśmy miejsce na zewnątrz, w barze przy kościele św. Jana, tym wzniesionym przez joannitów w XII wieku, architektonicznie mało ciekawym.

- Masz jakieś skrzywienie z tą swoją historią!  - prostowała mnie Mariola - Wszystko, co stare, ma dla ciebie wagę. Ja tak tego nie postrzegam. W końcu patrzenie na świat przez pryzmat dawności staje się już nudne.
- Masz rację, m nie samego to już męczy. Ale cóż na to można poradzić? Czegokolwiek by nie dotknąć na Camino, wszystko aż dyszy przeszłością. Lubię to wyrażenie „dyszy”.

- Można powiedzieć „emanuje”, to brzmi bardziej nowocześnie. Względnie „promieniuje”. W tych starych kamieniach ciągle brakuje ci ludzi.
- Zgoda. To moja przypadłość. Opowiem ci zatem o rycerzu nazwiskiem Suero de Quinones, o którym naczytałem się wczorajszego popołudnia.

Działo się to w 1434 roku, właśnie tu, na tym moście. Otóż rycerz ten wzdychał do pewnej damy serca, ale bez odwzajemnienia. Nie mogąc jej ująć niczym nadzwyczajnym, kazał kowalowi zakuć wokół swej szyi żelazną obręcz na znak dozgonnego przywiązania do niej. Ale i to nie pomogło. Wyzwał zatem na pojedynek rycerzy z całej Europy, oznajmiając, że on sam jeden stawi czoła każdemu, kto odważy się z nim potykać na moście rzeki Órbigo. Rzecz stała się głośna, bo Suero otrzymał od króla Jana II oficjalne pozwolenie na urządzenie takowego turnieju. Wieść rozniosła się po całej Hiszpanii, wyszła nawet poza jej granice, ściągając najsławniejsze miecze. Zjechały tłumy ciekawskich, tym bardziej że w potyczkach zapowiedzieli swój udział najsprawniejsi wojownicy. Ponieważ w 1434 roku przypadał Rok Jakubowy, świadkami turnieju byli też i pielgrzymi. Potykanie rozpoczęło się 11 lipca, na dwa tygodnie przed świętym Jakubem. Suero, jako główny bohater widowiska, łamał kopie wielu rycerzom, wychodząc z potyczek prawie bez szwanku. Naraził się jednemu rycerzowi nazwiskiem Gutierre de Quijada, który w drodze do grobu Apostoła spróbował rycerskiego szczęścia. Pokonany i upokorzony, wraz ze swymi giermkami ruszył w dalszą drogę, przyrzekając zemstę. Tymczasem Suero orzekł, że wypełnił już ślub względem damy swego serca, bo skruszył kopie trzystu rycerzom, więc może rozkuć swą szyję z żelaznej obręczy. W podzięce za zwycięstwo i dopełnienie ślubu udał się zatem jako pielgrzym do Santiago de Compostela, gdzie figurze św. Jakuba założył wokół szyi złotą opaskę jako wotum na znak uwolnienia się od złożonego ślubowania. Całe XV stulecie żyło legendą tego niezwykłego turnieju i sławą jego bohatera. Ten zaś nie ustawał w rycerskich zapasach i nie porzucił wojennego rzemiosła, występując w wielu bitwach. Aż pewnego dnia, zupełnie przypadkowo, natknął się w polu na Gutierra de Quijadę. Zakuci w żelazo rycerze rozpoznali się. Zgodnie z rycerskim rytuałem opuścili przyłbice i zwarli się w śmiertelnym pojedynku. Tym razem nie miało się skończyć na kruszeniu kopii, jak na turnieju. Suero nie wytrzymał natarcia przeciwnika. Ugodzony mieczem, osunął się z konia i padł martwy na ziemię. Stało się to dwadzieścia cztery lata po owym pamiętnym turnieju, kiedy Quijada poprzysiągł mu zemstę.

- Pali mnie ciekawość, czy w Santiago zobaczymy złotą opaskę rycerza Suero  na szyi św. Jakuba.
- Z pewnością tak, ciągle tam ona jest, tyle że nie na szyi św. Jakuba z głównego ołtarza, lecz na szyi figury św. Jakuba Alfeusza, przechowywanej obecnie w katedralnym muzeum. Na zdjęciach jest ona widoczna.
- Jakuba Alfeusza? A któż to taki?
- Z tymi Jakubami mamy pewien kłopot, bo w Ewangeliach pojawiają się trzej osobnicy tego samego imienia. Pierwszym jest św. Jakub Apostoł, czyli ten, do którego grobu zdążamy. Drugi to kuzyn Jezusa, dla odróżnienia od pierwszego, Jakuba Starszego, zwany Jakubem Młodszym, a w Ewangeliach - Bratem Pańskim. Po krzyżowej śmierci Jezusa jemu przypadł obowiązek przewodzenia jerozolimskiej gminie judeochrześcijan. Wreszcie występuje Jakub syn Alfeusza, też apostoł, o którym nic nie wiemy poza tym, że należał do grona dwunastu. To właśnie szyję figury tego Jakuba rycerz Suero opasał złotą obręczą.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.