Publikacje członków OŁ KSD

Anna T. Pietraszek - Szlakiem moich podróży.Polskie stepowe kwiaty.

Śpiewa ci obcy wiatr
Zachwyca piękny świat
A serce tęskni
Bo gdzieś daleko stąd
Został rodzinny dom
Tam jest najpiękniej
Tam właśnie teraz rozkwitły kwiaty
Stokrotki, fiołki, kaczeńce i maki
Pod polskim niebem
w szczerym polu wyrosły
Ojczyste kwiaty, w ich zapachu,
urodzie jest Polska...

Tę piosenkę zaśpiewaną przez łzy, z naleciałościami rosyjskiego akcentu, pierwszy raz usłyszałam na stepie, w gwiżdżącym wietrzysku niosącym węglowy czad, pył węglowy wymieszany z pyłem stepowej ziemi. Pobliską Karagandę otaczają z czterech stron kominy wielkich kopalni, wiatr w tym rejonie nie ustaje nigdy, a z któregokolwiek kierunku będzie wiał, to poniesie pył węglowy na całe miasto. Ludzie Stalina "zadbali" już o to, by tutaj nikomu nie udało się żyć niepotrzebnie długo.
Tam, w Kazachstanie, ta piosenka to niczym hymn, niczym modlitwa, niczym pieśń miłosna, śpiewana z tak przejmującym bólem tęsknoty za Polską! Gdy ją usłyszałam na stepie, a potem w wielu innych miejscach - w polskich klasach, w kościołach, w domach-lepiankach - serce mi pękało z tęsknoty, jakiej byłam świadkiem. A ci, którzy śpiewali, wywieźli tę piosenkę, tak jak "Mazurek Dąbrowskiego" i wiele innych prawdziwie polskich pieśni. Przed laty zostali wyrwani z korzeniami z polskich domów przez Sowietów. Przez NKWD.
A ja nie znałam tej piosenki! Czułam i wstyd, i krzywdę, że i to mi umknęło przez czas dorastania w Peerelu, w komunie. Uczyłam się więc mojej Polski tam, w Kazachstanie. Od Polaków, którzy w pamięci zachowali Ojczyznę, po której już niemal ślad nie został, zmienioną przez szybko płynący czas.

Podróż do przeszłości

Moje wspomnienie jest też już dawne, sprzed 15 lat. Wtedy odwiedziłam ten przedziwny kraj dwa razy. Pierwszy raz - z kamerą, z ekipą filmową i trzema wyjątkowymi osobami. Wśród nich był bohater naszego filmu, starszy pan z Londynu.
W lecie 1994 roku poprosił mnie o spotkanie bardzo aktywny, oddany sprawom Polski działacz polonijny z Londynu - pan Czesław Zychowicz. Piliśmy kawę w eleganckiej kawiarni w centrum stolicy; w tych warunkach to, co mówił, wydawało mi się abstrakcją, wprost nie do uwierzenia.
Pan Czesław ocierał łzy i niemal błagał. - Pani Aniu, ja tylko do pani z tym mogę się zwrócić, pani filmy tak mnie przekonały. Może zabrałaby mnie pani do Kazachstanu? Przeżyłem tam tylko jeden - z 15-osobowej rodziny. Przy mnie pomarli moi rodzice, dziadkowie, ciotki, wujkowie, rodzeństwo. Sam ich grzebałem... Przeżyłem tylko ja, spuchnięty z głodu, zęby wypadały, ciało odchodziło od kości. Potem z gen. Andersem zdołałem się wydostać. Całe życie w Anglii. I co mogłem, to robiłem, by Polska była znowu wolna. Teraz mam już 70 lat, chylę się ku ziemi, ale serce pragnie, żeby stanąć tam, gdzie pochowałem rodzinę. Na pewno to miejsce znajdę - prosił.
Postawiłam warunek - na stepie, przy miejcu pochówku rodziny, gdy pierwszy raz zapalimy znicze, tam dopiero opowie całą tę historię cierpienia dziecka, ocalenia, życia dla Polski.
Udało się, nie było takich dokumentów nakręconych tam, w Kazachstanie, który właśnie wybijał się na niepodległość.
Pan Czesław Zychowicz był wychowankiem harcerstwa poza granicami - wtedy u druha Zdzisława Peszkowskiego opiekującego się trzytysięczną grupą polskich sierot po zesłańcach na Sybir, dzieci przygarniętych przez Indie. Tam się poznali. Potem, już z ks. Peszkowskim, utrzymywali bliską więź.
Kiedy więc zaczęły się przygotowania do wyjazdu, zaplanowanego z rozmysłem na koniec października, tak aby naszą opowieść o najbliższych pozostawionych przez pana Czesława w ziemi stepowej nakręcić w tzw. czasie rzeczywistym, tj. w dniu Wszystkich Świętych, zadzwonił z USA ks. Peszkowski, który przebywał w okolicach Detroit. Gdy usłyszał o planach filmowych, też niemal się rozpłakał. - Aniu, weźcie i mnie ze sobą! Ja tam też byłem, jak z wojskiem gen. Andersa szedłem do Persji! Jak ocalałem z Katynia! - prosił.
Usiłowałam księdza odwieść od tego pragnienia. W Kazachstanie mogło być już bardzo zimno. Mroźne wiatry, bardzo ubogie, niedogodne warunki mieszkania, przejazdy po 1000 km, brak pomocy medycznej, a ksiądz przecież z chorym sercem... Wydawało się, że zgodził się zrezygnować.
Dołączył do nas minister prof. Adam Dobroński, historyk z Białegostoku, pasjonat historii Kresów, zesłańców, wówczas szef Urzędu ds. Kombatantów. Bardzo nam potem w pracy w tych niezwykle ciężkich warunkach pomagał.
Odlatywaliśmy z Okęcia w Warszawie, z Niemiec lot do Kazachstanu miał trwać aż 9 godzin! Odprawiamy górę sprzętu filmowego, lekarstwa dla zesłańców. Słyszymy komunikat: wylądował samolot z Nowego Jorku. I za chwilę - poza wszelkimi kolejkami, pod koniec naszej odprawy, dobiega do nas ks. Peszkowski! Za nim pani Maria holuje ciężkie walizy, ksiądz je tylko wymienia, w toalecie zmienia oficjalny strój na ciepły dres i dokłada do naszego bagażu kolejną wielką torbę, 20 kg, jak się okazuje, z cukierkami dla dzieci kazachskich, polskich...

Cień Gułagu

Dobrze sobie uzmysłowić, ile razy Kazachstan jest większy od Polski - ma 2 717 000 km kw., jest 9. co do wielkości krajem świata, a ludności tam niespełna 16 mln, zaledwie ok. 5-6 osób na kilometr kwadratowy! Kazachów jest ok. 65 proc., Rosjan 25 procent. Chrześcijanie stanowią prawie połowę ludności. 44 proc. to muzułmanie. Jest tam ponad 100 tys. katolików, niemal wszyscy to deportowani Niemcy, Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Estończycy.
Pierwszy etap w Ałma Acie, ówczesnej stolicy. Hula wiatr, na horyzoncie wysokie ośnieżone góry, w centrum bloczyska, komunistyczna architektura z wielkiej płyty, handlarze.
I pierwsza niespodzianka - w jedynym wtedy dobrym hotelu mówią nam, że jesteśmy drugą grupą z Polski. Jak to, kto jeszcze? W recepcji pokazują księgę - ks. Peszkowski nie wierzy własnym oczom. Właśnie przyleciał z Watykanu pierwszy nuncjusz papieski w Kazachstanie ks. Marian Oleś, były harcerz i wychowanek z grupy sierot, którymi opiekował się ksiądz, a wtedy jeszcze tylko druh harcmistrz Peszkowski, najpierw w Persji, potem w Indiach. Wkrótce obaj padają sobie w objęcia. To ich pierwsze spotkanie od tak wielu lat!
Drugi etap, spotkanie z polskimi księżmi, którzy od niedawna rozpoczęli posługę w Kazachstanie, odbudowę parafii i budowę kościołów. Przestrzegali przed dziwnymi organizacjami charytatywnymi, m.in. zawożącymi jakieś kosztowne prezenty miejscowym wpływowym politykom, a Polakom... przeterminowane leki!
Trzeci etap to lot do Karagandy. Na lotnisku sami pakujemy bagaże do luku w kukuruźniku, a ponieważ na pokładzie nie ma stewardesy, to decyduję się ją zastąpić. Samolot "przewiewny", lodowato, siedzimy w kurtkach puchowych, czapach. Biegam wśród naszych trzech "starszych panów" z gorącą herbatą, cukierkami. Dał Bóg, wylądowaliśmy.
Lotnisko pełne dziur, w stepie, daleko od miasta. Wszędzie kominy i szyby kopalni.
Jedyny hotel, świeżo malowany, gdzie mieszkali na szkoleniach kosmonauci, m.in. Walentyna Tiereszkowa. Ksiądz wieczorem odprawia Mszę św. na stole w pustej jadalni. To pierwsza w Karagandzie, odprawiona legalnie od czasu zsyłek, polska Msza Święta.
Nie ma nic do jedzenia. Robimy sami zupki z proszku, herbatę.
Po przespaniu się jedziemy wreszcie na upragniony step. Pod Gułag. Mówią nam, że "sieć obozów pracy przymusowej", czyli tysięcy łagrów, zajmowała tam powierzchnię niemal taką, jaką ma cała Francja. Pustkowie. Jak trafić? Zabieramy przewodniczkę, dziennikarkę pisującą dla prasy nielegalnej, teraz do pierwszej gazetki dla Polaków. Jest nieufna, my też. Na horyzoncie majaczy jakiś biały budynek. Pani każe nam natychmiast skręcać, żeby tam nas nie spostrzegli. Jak to, przecież mówią, że Gułag tu od dawna nieczynny?!
Stajemy w szczerym polu, zbliża się zachód słońca. Takiego światła chcieliśmy do filmu, by niebo i step poczerwieniały. Ksiądz idzie w step, modli się. Prosimy, by pan Czesław znalazł to miejsce, gdzie pochował bliskich. Chodzimy z nim, z oczu lecą mu łzy. - Pomóżcie! Taki wielki ten step. To było gdzieś tu! Nie, nie, to tam! - czuje się zagubiony.
Kręcimy się w kółko. Wszyscy już zdajemy sobie sprawę, że piętnastolatek, wtedy umierający z głodu, zapamiętał tylko te małe skrawki ziemi, trawy, gdzie kolejno grzebał swoich najbliższych. A step ciągnie się aż po horyzont, oni mogą tu być wszędzie! - Tu leży cała moja rodzina, mama, tata, siostry, bracia. Tu leży wielka część Polski, polskie kwiaty, polskie serca... - mówi przez łzy Czesław Zychowicz.
W promieniach zachodzącego słońca cień dawnego zesłańca staje się ogromny, sięga niemal majaczącego w oddali białego budynku, tam gdzie była brama Gułagu.

Ezechielowe pole kości

Dostrzegamy, że ziemia jest tu równomiernie pofałdowana. Bardzo równomiernie. Uwydatniły to cienie od zachodzącego krwawo słońca. Nieco w oddali kolejne pofałdowania, równe, ale krótsze, na metr lub nawet mniej. - Tu grzebano zmarłych w łagrze. Te rzędy dłuższych dołków to dorośli, te krótsze to dzieci - tłumaczy towarzysząca nam pani przewodnik.
Znajdujemy jeden większy kamień. - No to Pan Bóg przygotował nam ołtarz! Odprawimy tu Mszę Świętą. Za nich wszystkich i za wszystkich twoich, Czesiu - decyduje ksiądz.
Zapalamy znicze. Pierwsza modlitwa w tym miejscu od kilkudziesięciu lat. Potem idziemy z kamerą daleko w step, ksiądz klęka przy każdym drewnianym, często rozpadającym się krzyżyku. Jest ich niewiele, nie tylko dlatego, że Sowieci nie zezwalali na upamiętnianie tych miejsc, nie tylko dlatego, że upłynęło już tyle lat i zim i krzyżyki mogły się rozsypać. Główny powód: w łagrach nikt nie miał niczego, by kupić kawałek deski i na niej wyryć nazwiska bliskich. Niektóre krzyżyki uplecione są z kawałków drutu, z blachy z jakiejś puszki, wtedy choć data się zmieściła, wydrapana gwoździem: 1940, 1941...
Ksiadz klęka przy każdym takim śladzie. Nagle modli się głośniej: - I przyjmij nasze dziękczynienie za tę kobietę, Kazaszkę, dziennikarkę ubogą, która nosiła w pamięci i w sercu to miejsce, gdzie te krzyże, gdzie ci nasi pomarli. Dziękujemy za to, że muzułmanie strzegli pamięci o wymordowanych setkach tysięcy Polaków, Estończyków, Finów. Oni dobrze wiedzą, tak jak my, chrześcijanie, że narody, które nie dbają o pamięć o zmarłych, giną...
Wstaje z kolan, w dłoni ściska jakieś białe kamyki. - Nie, nie zbierajcie, to nie kamienie, to kości! - woła Kazaszka.
Dopiero teraz odróżniają nasze oczy - te miliony drobnych, białych kamyków to kości zesłańców! Kazachstan, Uzbekistan, Ałtaj, Syberia w Rosji - największe w świecie cmentarzyska polskie i innych narodów.

Spotkania z rodakami

Czwarty etap - spotkanie w odbudowywanej polskiej parafii. Późny wieczór. Przychodzi kilkanaście nieufnych rodzin. Dopiero trzy lata niezawisłości Kazachstanu, oni wszyscy myślą, że Sowieci są tu wszędzie, że wciąż lepiej się nie ujawniać, bo "oni" wrócą w każdej chwili.
Jednak ich oczy płoną, gdy spotkanie zaczyna się modlitwą w języku polskim, gdy jest ich nowy proboszcz, pierwszy legalny od czasów zesłania, a przy nim ksiądz, który ocalał z Katynia. Wszyscy tu wiedzą, co to był Katyń. Jednak boją się o tym nie tylko mówić, ale i słuchać. Milczą, jakby udawali, że ich tu nie ma. Klękają przed ks. Peszkowskim po błogosławieństwo, całują w rękę, tak ich dziadkowie z Polski wychowali. I znowu płynie ta pieśń - "Polskie kwiaty". Polskie łzy nadziei i tęsknoty. Każdy z Polaków marzy o wyjeździe do Polski, o ułatwieniach w uzyskiwaniu wiz.
Ksiądz wyremontował sporą lepiankę. To pierwszy kościół, na stepie, pod Karagandą. Organizuje parafię. Krok po kroku.
Piąty etap - spotkania z rodzinami polskimi. Odwiedzamy ich wiele. Wszyscy płaczą, wołają: - Tata, mama, babciu! Chodźcie, prawdziwi Polacy przyjechali!
Na stole od razu pojawia się barszcz ze śmietaną. To najlepsze danie, jakie tu mają od święta. Ten smak i zapach pamięta cała nasza ekipa do dziś. Nic lepszego potem już nie jedliśmy, nawet w najlepszych hotelach świata, gdzie zagnała nas filmowa praca.
Śniadanie u starszej pani. Już prawie straciła wzrok, nie ma lekarza, nie ma lekarstw, renty nie płacą, a i tak byłyby to... jakieś trzy dolary! Bo przecież lat pracy w łagrze Sowieci nie uznawali do emerytury! Pani pięknie mówi po polsku, jej córka i zięć Kazach, obie wnuczki też. - Wszystkich ich nauczyłam pacierza, śpiewania pieśni kościelnych i polskich przedwojennych z harcerstwa, ze szkół, które dzieci polskie zawsze umiały. Jak tu trafiłam? Jak większość. NKWD, łomotali kolbami w nocy, wstawaj, pięć minut na spakowanie, na mróz. Do wagonów poupychali nas jak jakieś kury, jechaliśmy miesiąc, tyle umarło w drodze, w mrozie, o sucharkach, tak mało do picia, wszy... Potem kazali kopać zmarzniętą darń, pomarlibyśmy, gdyby nie Kazachy, przychodzili pomóc klecić lepianki, inaczej byśmy pozamarzali, potem mężczyzn do kopalni, a my na jakieś kołchozy, tyle lat. Jak Stalin pomarł, puścili. Ale gdzie tu iść? Do Polski nie zawozili. Tak zostaliśmy. Ja i córeczka. Mąż w łagrze padł. Do naszego domku co kilka miesięcy docierał ksiądz, też zesłaniec, kilka lat się udawało, po nocy, bez światła, okna kocami zasłaniali, odprawiał Msze. Aż ktoś wydał nas do NKWD. Wszystkich aresztowali, ja też do tiurmy, dostałam 10 lat, a ksiądz gdzieś na Sybir, już go nie widzieliśmy - opowiada.
Małżeństwo, ona Polka, on Niemiec, młodzi, ich rodziny tu zmarły. Mają mały domek z gliny, ogródek, własne warzywa, jabłka. Codziennie klękają razem przed krzyżem ustawionym w oknie, modlą się: "Ojcze nasz", "Zdrowaś Mario", "Aniele Boży". Mąż Niemiec na pacierzach nauczył się polskiego. Tu im dobrze, choć Niemcy zabierali każdego swojego, kto chciał, dawali renty, domy, sporo pojechało, a oni mówią, że tu przywykli. Tu ich kości będą, w tej ziemi, gdzie ich rodziców i dziadków.

Śpiewa im obcy wiatr


Jeszcze idziemy do 10-piętrowego bloku z wielkiej płyty. To państwowy dom dla samotnych weteranów. Jednopokojowe mieszkanka, z płytą elektryczną, malutką łazienką. Rozklekotana winda. Na korytarzach nie ma światła, z braku pieniędzy wykręcają żarówki, gdy się im przepalą. Przed każdymi drzwiami wejściowymi naklejone pasy szarego papieru, na nich rozsypany proszek i stada karaluchów, które tej bariery nie zdołały pokonać. W mieszkankach też karaluchy. Ubóstwo.
Pani Święcicka uratowała z Polski tylko krucyfiks. - Wszyscy tu pomarli, jeszcze w łagrze, ktoś z naszych był oficerem, podobno leży w Katyniu. Cóż mi trzeba? Mleko mam, chleb mam, kartofle. Herbatkę sobie uwarzę z ziółek, tu tak dużo kwiatków. Zimy mroźne, przez szpary w tych płytach czasem śnieg zawieje, rury pękają z mrozu, to pod kołdrami siedzimy, a chleb i tak przyniosą. W lecie tu straszne upały, po 40 stopni, ściany robią się tak gorące jak piec, aż palą... Ale my możemy wyjść, jak ktoś chodzi, do cienia za blok. Dobrze tu, nie wyganiają - mówi kobieta.
I jeszcze sąsiad pani Święcickiej zza ściany. Ma jedną parę spodni, sweter i marynarkę, którą zakłada, gdy mamy nagrywać jego wspomnienie. I jeszcze coś: bardzo sfatygowana, ale czysta piżama wisi na kołku. Ma garnek, czajnik, szklankę, jedną łyżkę. - Dobrze tu, mam jedzenie, nie brakuje mleka i chleba. Jest kapusta, marchew, kartofle. Ciepło w zimie. Ja mam 90 lat. Walczyłem z bolszewikami, w 1920 doszedłem pod Kijów. Medali tyle tu mam - wyjmuje je z szufladki, owinięte w jakiś skrawek z munduru. - Oj, biliśmy bolszewików! Całą Europę oni chcieli mieć, nie tylko Polskę! Pognaliśmy ich za Kijów. Wróciłem, w armii służyłem. Znaleźli mnie dranie bolszewiki, wywieźli prosto do kopalni, rodziny już nie odnalazłem ani żony, dzieci. To i tu zostałem. Tamta Polska to już nie moja, nikogo tam nie mam, żeby wracać - dodaje.
I jeszcze jeden pan. Stoimy pod wieczór na stepie, dość daleko od ludzi. Dokręcamy plenery. I nagle słyszymy głos: - Nie bojcia sie, ja trocha zle mowi po polsku, ale ja czistej krwi Paliak! Uwierzcie. Ja pierwszy raz tu mówię po polsku, do was, od 50 lat, od kiedy wszyscy mi tu pomarli z głodu i na tyfus, tylko ja sie ostał. Samego mnie wzięli, jak miałem 14 lat, do kopalni, rękami dobywałem węgiel. Tak 7 lat. Jak bolszewiki puścili na powierzchnię, nie miałem gdzie iść, moi pomarli. Ale ja Paliak! Czistej krwi Paliak! Ja bym tak dziś, teraz wrócił tam, zaraz, ja bym mógł spać w kurniku, byle tam, w Polsze! Jak wyjechać, czy dadzą pozwolenie?! - dopytuje.
Pocieszamy jakoś tego pana, taki elegancki, w odświętnej jesionce, koszula z krawatem, piękny kapelusz, ubrał się jak na największe święto. - Wie pan, ta Polska to już całkiem odmieniona, nie ma tamtych domów, wsi, co pan pamięta... - odpowiadamy.
A on ukrywa drżenie brody, twarz odwraca niby od wiatru, a tam płyną łzy strumieniami. - To nic, że inna ta Polska, ale to moja Polska! Tam rosną najpiękniejsze maki! - kończy zdanie, a cała nasza ekipa porzuca kamerę, sprzęt, rozbiegamy się daleko w step. Wyschłe rdzawe trawy, dziwny las słupów przypominających setki krzyży. Płaczemy, żeby nikt nie widział. Długo. Z cierpienia z nimi, zesłańcami, z podziwu, jacy są godni, jak pięknie religijni, polscy. Z radości, że swymi świadectwami rozpalają w nas patriotyzm, przelewają w nasze serca miłość do wciąż poniewieranej Ojczyzny.
Wracając, wszyscy już umiemy to zaśpiewać:

Śpiewa ci obcy wiatr
Tułaczy los cię gna
Hen gdzieś po świecie /-/
Żeby choć jeszcze raz
Ujrzeć ojczysty las
Pola i łąki /-/
Bo najpiękniejsze są polskie kwiaty
Stokrotki, fiołki, kaczeńce i maki...

PS Wkrótce po powrocie i zmontowaniu filmu "Polacy z Kazachstanu" dla TVP zorganizowałam w całej Polsce, przy ogromnej pomocy setek osób z telewizji, pierwszy lot z darami dla Polaków z Kazachstanu. Wynajęłam "bombowiec", Ił-18. Zawieźliśmy 12 ton leków dla szpitala w Karagandzie, stał od miesięcy pusty, zamknięty na łańcuch. Całe miasto pomagało dowieźć w zamieci skrzynie, w nocy, do szpitala, który w okamgnieniu zapełnił się pacjentami. Polacy w pierwszej kolejności, ale i wszyscy inni chorzy, Kazachowie, Rosjanie. Po powrocie prosiłam gazety, by opublikowały podziękowania dla pilotów, nawigatora rosyjskiego, który chronił nasze bardzo ryzykowne lądowanie w Karagandzie, na resztkach pasa startowego, przy 40-stopniowym mrozie i w burzy śnieżnej. Prosiłam, by opublikowano podziękowania dla setek darczyńców w kraju, dla Caritas Polska, dla lekarzy, dla Jednostek Nadwiślańskich, dla kolegów z TVP, którzy to przedsięwzięcie pomogli tak pięknie nagłośnić. Ktoś nakazał mediom zamilknąć...
Ale główny cel tego lotu został osiągnięty - już dłużej politycy nie zdołali ukrywać tzw. problemu zesłańców z Kazachstanu, zaczęli oni otrzymywać pozwolenia na przyjazd do Polski, a młodzi na studiowanie. W 1995 roku podjęta została kolejna wielka akcja, TVP i Caritas Polska: "Polakom i Kościołowi na Wschodzie". Wielka ofiarność telewidzów. Po wyborach w listopadzie 1995 roku wszystko się znowu zaczęło zmieniać, takich wspólnych akcji już więcej nie było. Ale drogę dla zesłańców ku Ojczyźnie udało się przetrzeć.
Anna T. Pietraszek   

za NDz z 7-8. 8.2010 Dział: Myśl jest bronią (kn)