Publikacje członków OŁ KSD

Kule trafiły w cień

Z Wojciechem Góreckim o kawiorze podanym na gazecie, o kulcie Stalina i kulach świstających w Abchazji, rozmawia Błażej Torański. Wojciech Górecki (rocznik 1970). Zadebiutował w 1986 roku na łamach "Sztandaru Młodych". Współpracował m.in. z "Gazetą Wyborczą", "Życiem Warszawy", "Rzeczpospolitą", "Więzią", "Res Publicą Nową" i "Tygodnikiem Powszechnym". Członek zespołu redakcyjnego "Tygla Kultury", stały współpracownik "Nowej Europy Wschodniej". Współautor filmu dokumentalnego „Boskość Stalina” w świetle najnowszych badań (TVP 1998).
Autor książek: „Łódź przeżyła katharsis” (1998), „Planeta Kaukaz” (2002, 2010), „La terra del vello d'oro. Viaggi in Georgia” (2009) oraz „Toast za przodków (2010)” - tłumaczony na język włoski, uhonorowany Nagrodą Giuseppe Mazzottiego. W latach 2002-2007 pierwszy sekretarz, a następnie radca w Ambasadzie RP w Baku. Był ekspertem misji UE badającej okoliczności wojny w Gruzji w 2008 roku. Pracuje w Ośrodku Studiów Wschodnich im. Marka Karpia.

Pamiętasz, jak zbierałeś materiały do reportażu o kawiorze astrachańskim? Dostałeś do ręki metalową łyżkę i kopiec kawioru na … gazecie.


I chleba było mało, bo nie dowieźli. Powiedzieli, żeby oszczędzać. Kawioru za to było tyle, ile chcesz. Kawior, który dostałem na „Komsomolskiej Prawdzie”, był wart kilkaset dolarów, najlepszy na świecie, z ryb jesiotrowatych Morza Kaspijskiego. Tą właśnie sceną zacząłem moją książkę „Planeta Kaukaz”. Ale jest tam też inna interesująca opowieść. Na statku, który wypłynął w morze z portu Łagań w Kałmucji kilka tygodni wcześniej, rybacy wypruwali kawior, który stanowi ledwie pięć procent ryby, a resztę smacznego mięsa wyrzucali za burtę. Te jesiotry ważą kilkadziesiąt, a czasem kilkaset kilogramów. Nie było jednak na statku urządzeń, które mogłyby mięso przerobić na konserwy. Na śniadanie, na obiad i kolację był kawior. Dla mnie to była atrakcja, ale kałmuccy rybacy nim już rzygali.

Wielokrotnie jeździłeś do krajów postsowieckich, ale najbardziej pokochałeś Zakaukazie. W Gori, rodzinnym mieście Stalina, kręciłeś film dokumentalny o „boskości” generalissimusa.

Uderzające było dla mnie to, jak w 1998 roku można było czcić zbrodniarza. Prezydent Gruzji Eduard Szewardnadze utworzył nawet instytut, który miał się zajmować badaniem fenomenu Stalina. Pomysł na reportaż telewizyjny był mój, ale film wyreżyserował nieżyjący już niestety Krzysztof Nowak-Tyszowiecki. Stalin wielokrotnie przewija się w moich reportażach i książkach. W ostatniej -„Toast za przodków” - też piszę o kulcie, ale już o jego zmierzchu. Wydaje mi się, że zrozumiałem o co w tym chodziło. Gruzini kochali Stalina, bo zaszedł najwyżej jak tylko się dało. Trząsł imperium i połową świata. Poza tym kojarzył się z czasem potęgi i stabilizacji mocarstwa. Kult Stalina najsilniej wybuchł tuż przed i po upadku Związku Sowieckiego, kiedy Gruzja doświadczyła szeregu wojen i kryzysu wewnętrznego, zwłaszcza wojen w Abchazji i Osetii Południowej. W czasach sowieckich była to bogata republika i nagle wszystko się rozsypało. W takich momentach ludzie zwykle odwołują się do chwalebnej przeszłości, karmią nią narodową dumę. Równocześnie w Moskwie, jak mawiają Gruzini, zaczęto na Stalinie wieszać psy, ujawniać białe plamy i ogrom zbrodni, jakie Stalin popełnił.

Chcesz powiedzieć, że Gruzini zaczęli czcić Stalina jakby z przekory narodowej, niechęci do Rosjan?

Trochę tak, bo Rosjanie bili w Stalina, jak w bęben. Gruzini zaczęli więc tłumaczyć swojego rodaka, że przecież sam nie zamordował milionów ludzi, że był to cały system. Szewardnadzemu zaczęło też zależeć na przyciągnięciu do siebie stalinowców, aby poszerzyć bazę wyborczą. Potem, po rewolucji róż, zaczęło się to zmieniać. Gruzja znormalniała, a paradoksalnie Stalin stał się znowu popularny w Rosji. W zeszłym roku, w wieloetapowym telewizyjnym i internetowym konkursie, który miał wyłonić najważniejszą postać w historii Rosji, Stalin długo utrzymywał się na czele. Ostatecznie zajął trzecie miejsce. Wygrał Aleksander Newski. Dla mnie symbolicznym końcem kultu Stalina w Gruzji było obalenie w czerwcu ubiegłego roku jego pomnika w centrum Gori. Zaskakujące nie było tyle to, że zburzono pomnik, ale że prawie nikt już go nie bronił.

A jak wyrażał się ten kult u zwykłych ludzi?

Realizując film mieszkaliśmy z ekipą filmową, wynajmując kilka pokoi, u wielopokoleniowej rodziny Bazandarszwili. Matka naszej gospodyni przed II wojną światową brała udział w zjeździe przodujących kołchoźników sowieckich, skąd przywiozła pamiątkowy album. Były tam wystąpienia, zdjęcia. Niektóre twarze i postaci były jednak zamazane długopisem. Spytałem dlaczego. „No jak to, dlaczego? - odpowiedziała oburzona - to jacyś trockiści, którzy zdradzili Stalina”. Z kolei jej wnuczka powiedziała nam przed kamerą: „Jestem dumna, że pochodzę z Gori, miasta wielkiego Stalina”. Powiedziała to po angielsku, bo studiowała anglistykę. Czuło się, że to dla nich była bardzo ważna postać.
Pamiętam też, jak relacjonowałem dla „Rzeczpospolitej” kampanię wyborczą w 1995 roku. Na ulicach, pośród innych, były plakaty Komunistycznej Partii Stalinowskiej, która zresztą o mały włos nie weszła do parlamentu. Pewien chłopak tłumaczył mi scenę polityczną, omawiając kolejne zdjęcia polityków: „To jest ch…, ten też, tamten jeszcze większy…” . Wreszcie wskazał na plakat partii stalinowskiej: „A ten nie jest ch…- powiedział - to jest Stalin!”.

Co Ciebie, reportera, najbardziej gnało w te strony?

Bezkres przestrzeni i tematów. Po upadku imperium w pierwszej połowie lat 90. kraje postsowieckie otwierały się, zresztą bardziej niż teraz. Nie miałem zbyt wiele pieniędzy, a tam można było wyjechać na miesiąc za trzysta, czterysta dolarów. To była tania i łatwo dostępna egzotyka, którą nam, Polakom, łatwiej zrozumieć, ogarnąć. Do tego mówimy lepiej lub gorzej po rosyjsku, więc jesteśmy w stanie się dogadać. Dla dziennikarzy z Zachodu to jest kosmos.

Ale nie zawsze było to dla Ciebie bezpieczne. Byłeś też reporterem wojennym.


Chciałem pojechać na wojnę trochę dlatego, że to takie męskie, reporterskie. Wszystkie wojny w okolicy były już opisane, zwłaszcza w byłej Jugosławii. Na Kaukaz jeździł regularnie tylko Wojtek Jagielski z „Gazety Wyborczej”. Opisał m.in. wojnę w Abchazji, dostając się tam od strony gruzińskiej. W 1993 roku postanowiłem to zrobić od strony abchaskiej. Pracowałem wtedy dla „Życia Warszawy”, ale wiedziałem już, że będę pisać o Kaukazie, a tam od czasu do czasu toczą się wojny. Trafiłem do Gudauty, w północno-zachodniej części Abchazji, której nigdy nie zajęli Gruzini. W tym rejonie nie było wojny, ale było niebezpiecznie, grasowały bandy. Rabowali wszystko, co dało się wywieźć. Czasami świstały kule. Mieszkaliśmy z fotoreporterem Siergiejem Maszynskim w sanatorium „Czernomoriec”, kompletnej ruinie. Stacjonowali tam też bojownicy z Konfederacji Narodów Kaukazu, głównie Czeczeni z batalionu Szamila Basajewa. Jeździliśmy z nimi na front, który przebiegał kilka kilometrów przed Suchumi.

Otarłeś się o śmierć?


Miejscowy dozorca pożyczył nam lampę naftową, bo prąd włączali rzadko i na krótko. Było bardzo zimno. Aby się rozgrzać piliśmy sporo wódki. Nad ranem, kiedy alkohol przestawał działać, budziliśmy się skostniali z zimna. Pewnego wieczoru zasnęliśmy przy lampie. Nad ranem, około piątej, gdy było jeszcze ciemno, podniosłem się na łóżku. Lampa świeciła. Nagle kolega, wiedziony jakimś dziwnym instynktem, krzyknął „Kładź się natychmiast!”. W momencie, kiedy rzuciłem się na łóżko, padła seria z kałasznikowa. Usłyszałem huk tłuczonych szyb i eksplozji. Kule trafiły w ścianę, na której ułamek sekundy wcześniej majaczył mój cień. Lampa przewróciła się i zgasła. Od tej sceny rozpoczynam swoją książkę o Abchazji, która zamknie kaukaski tryptyk. Zawsze bałem się takich anonimowych zagrożeń, zbłąkanych kul. Wierzyłem, że z człowiekiem, którego spotkam twarzą w twarz z pewnością jakoś się dogadam i nic mi się nie stanie.