Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Tomasz Bieszczad - Teatr Działań Wojennych

W ostatnich dniach mieliśmy okazję nie raz przypominać sobie prorocze słowa śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którymi – podczas słynnego wiecu w Tbilisi – ostrzegał Europę przed niebezpieczeństwem zdominowania naszego regionu przez Rosję: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze kraje bałtyckie… a później może przyjść czas i na mój kraj, na Polskę…”
Słowa te cytują dziś (bez żadnego skrępowania) te same redakcje i ci sami dziennikarze, którzy w 2008 roku bez litości wyszydzali ówczesnego Prezydenta. Dyskretnie napomykają (jakbyśmy sami tego nie wiedzieli), że Lech Kaczyński „być może jednak miał rację”…

Podobno „wojna wszystko zmienia”, zresztą nie tylko wojna. Wystarczą same pogłoski wojenne, dobiegające z mediów, by sytuacja zaczęła zmieniać się jak w kalejdoskopie. Wczorajszy przyjaciel staje się nagle przeciwnikiem, a wróg – przyjacielem. Sojusze odwracane są z dziecinną łatwością, a poglądy, oceny i sympatie zmieniają się jak kolory ścianek w kostce Rubika... Nawet katastrofa smoleńska zeszła ostatnio na dalszy plan. Przycichli jej najbardziej nieustępliwi szydercy i tylko w Poznaniu nieszczęsny Lech Raczak usiłuje reanimować swój talent przy pomocy quasi-spektaklu pełnego wstrętnych „żartów” ze „smoleńskiego spisku”. 
W tym gorączkowym korowodzie świadomościowych przemian umyka – jak się zdaje – podstawowa kwestia: Czy dzisiaj, doceniając dalekowzroczność Lecha Kaczyńskiego – w cztery lata po Jego śmierci, gdy „wojna w Europie wisi na włosku” – czy nie winniśmy ponownie zapytać o… kolejność? Bo może – z dzisiejszego punktu widzenia – wygląda ona tak: Przedwczoraj Gruzja, wczoraj Polska, dziś Ukraina, a jutro kraje bałtyckie?

W Polsce, wraz z tragedią smoleńską, zmieniło się może nie „wszystko”, ale na pewno „bardzo wiele”. Truizmem jest stwierdzenie, że zdezorganizowany został ważny europejski ośrodek, z którego autorytetem Rosja musiała się liczyć. A ci, którzy dzisiaj otwarcie i jednoznacznie krytykują agresywność Putina – ale pięć lat temu bez pardonu atakowali Lecha Kaczyńskiego za „destabilizowanie sytuacji w Europie” (i kpili z niepełnosprawności „ślepego snajpera”) – mają teraz okazję, by zadać sobie ciekawe, z punktu widzenia psychologii, pytanie: Czy bez Smoleńska i tego, co opozycja określiła mianem „przemysłu pogardy”, prezydent Putin odważyłby się na zajmowanie Krymu i na pogróżki wobec Ukrainy? Widząc, jako sojusznika Kijowa, silne, zintegrowane, zgodne społeczeństwo polskie? 

Pytania te trzeba zadawać właśnie dzisiaj, gdy na naszej scenie politycznej widać oznaki współpracy, gdy na temat Ukrainy koalicja rządowa rozmawia z opozycją w raczej zgodnym duchu.

Można zdobyć się na ostrożny optymizm: Oto w okresie tej kohabitacji – narzuconej wydarzeniami (najpierw na Majdanie, a teraz na Krymie) – już tylko najzagorzalsi przeciwnicy „sekty smoleńskiej” decydują się na podłe „żarty”, by – jak wspomniany Lech Raczak – szydzić (za państwowe pieniądze) z poległych. Narzuca się pytanie o „Antygonę”. Czy Raczak przerabiał ten dramat w szkole? Czy go pamięta? On, zawodowy reżyser, czy wie, o co w nim chodzi?

A może powinniśmy już odrzucić ponad dwa i pól tysiąca lat tradycji teatru europejskiego na korzyść dawnych zwyczajów, gdy przybysze z Azji obnosili na pikach głowy swoich wrogów, lub wrzucali je z katapulty za mury obleganych miast, by zdusić ducha waleczności w obrońcach…?

Przy czym nie chodzi tu wcale o sympatie i poglądy, tylko… cóż, nie uciekniemy od tego sformułowania… o „kwestię smaku”. Kiedyś – dawno temu – Zbigniew Herbert postawił nam ten „smak” przed oczami (jak przysłowiowy metr z muzeum  w Sevre), a i Adam Michnik wywijał nim potem, jak sztandarem… I chociaż wielu „proroków z dawnych lat” nie chce go dziś uznawać, chociaż nie dla wszystkich „kwestia smaku” ma w ogóle jakieś znaczenie, my od niej nie odejdziemy. Dlatego wydaje mi się, że stosunek do katastrofy smoleńskiej (poważny i uczciwy lub beztroski i szyderczy) stanie się kiedyś czymś w rodzaju… osądu nad każdym, pojedynczym sumieniem: od premiera po bezdomnego kloszarda. Nie, nie potrzeba od razu wierzyć „w zamach” albo – na odwrót – „w debeściaków”… Ale trzeba bezwzględnie „odczytać” smoleńską Tragedię, a zwłaszcza to, co potem zrobił z niej mainstreamowy przekaz, poprzez „Antygonę” Sofoklesa. I poprzez Zbigniewa Herberta, oczywiście.

Mniej więcej do 2005 roku można było mieć złudzenie że jeśli ktoś poznał „Antygonę”, „Potęgę smaku”, „Przesłanie Pana Cogito”, czy „Raport z oblężonego miasta” (i solidnie te utwory „odrobił”), ten już nigdy nie stanie po stronie przemocy i niesprawiedliwości, nie oszuka swojego narodu, nie oskarży kłamliwie papieża, ani nie będzie szydził z obciętych w katastrofie nóg ofiary. Ale „wojna zmienia wszystko”, także zimna wojna, rozcieńczona, wirtualna, medialna... podstępnie zatruwa umysły, obniża morale i standardy, „pokrywa pleśnią chleb”.

Trzydzieści lat temu Teatr Ósmego Dnia, którego szefem był wówczas Lech Raczak, grał w Łodzi (w sąsiedztwie kościoła o.o. Jezuitów) spektakl „Raport z oblężonego miasta”, według Herberta. Niesamowita inscenizacja przyprawiała o ciarki: Ciemność nacierającej nocy, beczki z płonącą ropą, podniosła muzyka i charakterystyczny styl gry aktorów, na granicy rozpaczy, histerii i daremności. Magia tekstu wielkiego polskiego Poety pozwalała widzom utożsamić się z bohaterem broniącym murów Miasta, podczas gdy Marcin, Adam, Tadeusz i Ewa (Wójciak) – z rozwianymi włosami i połami płaszcza – „wykrzykiwali prosto w twarz namiętne oskarżenia reżimowi Jaruzelskiego”. Po spektaklu odbył się niemal konspiracyjny bankiet w siedzibie łódzkiego Teatru 77 – na cześć „najodważniejszego zespołu teatralnego w Polsce”. Fotografik Włodzimierz Pietrzyk przyniósł slajdy z pogrzebu ks. Jerzego i nieśmiało zapytał, czy może je pokazać. Przynieśliśmy rzutnik i biały obrus. Teatr Ósmego Dnia i jego wielbiciele stanęli na wysokości zadania...
Kilka lat wcześniej, koniec lat 70. XX wieku: Oleśnica, słynny Festiwal Teatru Otwartego. Trwa zebranie przed wspólnym widowiskiem plenerowym. Ewa Wójciak władczym (już wtedy) głosem pyta mnie: „Tomasz, czy wasz zespół włączy się do naszej procesji ulicznej?” (chodzi o uteatralizowany przemarsz ulicami miasta z – wypisanymi na chorągwiach i feretronach – wierszami). Odpowiadam, że chyba nie, bo nasz zespół ma realizować we Wrocławiu międzynarodowy Project „Hope” i nie wyrobimy się ze wszystkim... „Hope – lekko krzywi się Ewa – czy tu jeszcze można mówić o nadziei…?” „Zapytaj mojego szefa!” – ucinam żartem, czuję lekką tremę przed wybitną i władczą aktorką „najodważniejszego teatru w Polsce” (który ma stałe zatargi z cenzurą i Służbą Bezpieczeństwa). Z oleśnickiej procesji najlepiej zapamiętuję wiersz: „Pies, który żyje. Który żyje jak pies. I który wie o tym, że żyje jak pies. Ten pies jest człowiekiem.” Nie wiem, czy ma mi się to podobać. Nie czuję się psem.

Ten sam czas, końcówka lat 70.: Zakończenie Łódzkich Spotkań Teatralnych. Ktoś z organizatorów stawia mnie i kilku kolegów na bramce, żebyśmy nie wpuszczali aktorów Teatru Ósmego Dnia na końcową dyskusję, bo są „źle widziani” (kasę na festiwal łoży Socjalistyczny Związek Studentów Polskich). Po chwili nadchodzą aktorzy „Ósemek”: „Co to, mamy zakaz wstępu?” Szerokim gestem zapraszamy ich do środka. Dyskusja udaje się znakomicie, jest naprawdę gorąco.

Lato 2013 roku: Teatr Ósmego Dnia występuje w Łodzi na Festiwalu Czterech Kultur. Uczestniczę w pikiecie przed bramą podwórza, w którym odbędzie się spektakl. Protestujemy przeciw kłamliwemu obrażaniu papieża. Ewa Wójciak wysiada z samochodu, przekracza ulicę, wchodzi w bramę. Mijamy się wzrokiem, jak dwa obce sobie strumienie powietrza.
Dzisiaj: Teatr Ósmego Dnia nie występuje na Majdanie, ani w innych tego typu miejscach. A teoretycznie powinien. Chyba już mu nie wypada. Jest – tak się mówi – „teatrem lewicowego establishmentu”. Tak odchodzą

My – którzy nadal uważamy się za „obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów” – możemy być w naszym Kraju nikim: zapomnianą, odrzuconą ciekawostką historyczną. Nie uraża nas to. Jak powiedział Słonimski: „Być kretynem w oczach idioty to rozkosz dla konesera!” Ale nie będziemy psami. Dlatego zadajemy niechciane pytania, które – być może – pomogą przybliżyć skalę błędu poznawczego, jaki popełniliśmy w ostatnich latach, jako naród. Pytania,  które mogą stać się krokiem ku ozdrowieniu. Marzymy o tym. I nie chcemy mieć monopolu na rację. 

A więc: Czy prezydent Putin poważyłby się na pacyfikowanie Krymu i na zamiar pacyfikowania Ukrainy, gdyby wcześniej… nie „spacyfikował mentalnie” Polski…? Ach nie, nie ma potrzeby od razu się rozjątrzać, tu nie chodzi o „zamach”, tej „niecnej” intencji nikt tu nie znajdzie. Wystarczy skupić się na tym, co stało się na pewno i co miało znaczenie dla Rosji. Co zostało zrobione – niejako w imieniu Rosji – „tutejszymi” rękami. Musimy stanąć w prawdzie, jako naród. Bo stało się to, że – w swojej masie, w swojej większości – Polacy zawiedli: zbyt łatwo ulegli propagandzie „niedorżniętej watahy”. Na długie miesiące i lata zamknęli uszy na „argumenty” inne, niż „debeściaki”, niż „bydło”. Obrażali słowami niewinnego, martwego Człowieka i poległych na służbie. Krzywdzili masowo, cynicznie, interesownie, wulgarnie. Normalnym ludziom nie mieściło się to w głowie! I choć większość społeczeństwa zachowała się obojętnie, to fale jadowitej pogardy wylewające się z głównych mediów, były przyswajane przez lud i kolportowane – jak kraj długi i szeroki, dalej, i dalej…

Rosja mogła mieć zatem nadzieję, że spacyfikowane moralnie społeczeństwo, sprowadzone do poziomu trwania, napędzane nienawiścią do „kartofli” i „debeściaków”, nie odwarknie się, gdy przyjdzie czas próby. Mogła też liczyć na zachodnią opinię publiczną i na zachodnich polityków („przetestowanych” przed wawelskim pogrzebem przez islandzki wulkan). Mogła liczyć, że – po wydarzeniach w Gruzji i w Polsce – dadzą jej wolną rękę.
Wyszło jednak inaczej: Ukraińcy pomieszali wszystkim szyki.

Dziś „moi prorocy z dawnych lat” muszą znowu zacząć główkować – kto tak naprawdę jest dzisiaj w tym kraju dysydentem?

Nie zazdroszczę im.    

Tekst ukazał się wcześniej w: „Gazeta Polska Codziennie” z 07.03.2014.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.