Publikacje członków OŁ KSD

Tomasz Bieszczad - O zgubnych skutkach palenia mostów

Tym razem nie będzie o korkach na stołecznych ulicach, po zniszczeniu przez pożar Mostu Łazienkowskiego. Dużo więcej nieodwracalnych szkód przynosi spalenie relacji między ludźmi, zburzenie mostów porozumienia pomiędzy władzą a społeczeństwem, lub między poszczególnymi odłamami społeczeństwa. Kiedy ten proces inicjuje klasa rządząca i on trwa, efekty są straszne. Pytanie brzmi: Czy warto palić mosty, umożliwiające poprawne relacje z rodzimą opozycją, dla krótkotrwałego ocieplenia stosunków z zagranicznym potworem?


Wdzięczność potwora


Nasz wielki sąsiad nie jeden raz pokazał światu, że nie ma idiotów wystarczająco użytecznych, renegatów dostatecznie przekupnych i klakierów na tyle uległych, żeby – w ich miejsce – nie można było znaleźć nowych, bardziej lojalnych i gorliwych. Polski pisarz, komunista Bruno Jasieński – zasłużony w wyszydzaniu Zachodu i wychwalaniu komuny – w okresie „wielkiej czystki” został rozstrzelany przez NKWD, mimo swych niewątpliwych zasług dla Sowietów. Zrehabilitowany w 1955 r., spoczywa w bezimiennej mogile gdzieś pod Moskwą. Oczywiście teraz czasy są inne, „bardziej liberalne” i – powiedzielibyśmy – „hybrydowe”. Ale kto zaręczy, czy dla Kremla także dzisiejsi sojusznicy nie okażą się kiedyś za mało „koncyliacyjni”?
W Rosji – zgodnie z długoletnią tradycją – ze znalezieniem paragrafu na człowieka nie ma kłopotu. A jeśli nie paragrafu, to przynajmniej haka w archiwum. Pytanie o relacje dwustronne z Moskwą jest więc prawie zawsze pytaniem o poziom determinacji wasala w uleganiu podejrzliwemu hegemonowi. Mówiąc obrazowo: do którego momentu wasalowi opłaca się „dawać ciała” – w iluzorycznym poczuciu, że panuje się nad sytuacją i że zachowanie hegemona daje się racjonalnie przewidzieć. Złudzenia te prawie zawsze kończą się – nie tyle absmakiem (wasal potrafi długo absmak tolerować), co wymuszonym wspólnictwem w stopniowej wyprzedaży interesów własnego kraju.

Kto odmierza czas?

Pomysł, by w czołówce „Wiadomości” (TVP1) pokazać zegar z warszawskiego pałacu kultury i nauki, jest upiorny i idiotyczny zarazem. To jakby sygnał dymny wysłany na Kreml: „Jestem tu nadal potrzebny. Stop. Czuwam, pilnuję, dbam. Stop.” Takich porozumiewawczych (i odwzajemnianych) mrugnięć okiem jest więcej. Np. portal niezalezna.pl podał, że z końcem 2015 r. ruszy pierwszy polsko-litewski most energetyczny, który wzmocnić ma niezależność Polski i Litwy od Rosji. Jednak spółkę, która będzie nim zarządzać, kontroluje – poprzez skomplikowaną sieć zależności – rosyjska firma, z którą związani są… były szpieg Władimir Ałganow oraz Igor Sieczin, prawa ręka Putina. Czyli – którąkolwiek ofertę byś otworzył, i tak znajdziesz w kopercie taki czy inny relikt ZSRR! Sytuacja jak z humoreski Sławomira Mrożka: „Wy nam mówicie – Europa! A tu, co postawimy mleko na kwaśne, to skądś wyłażą garbate karzełki i szczają nam do garnków!” Wygląda na to, że od tych reliktów nie uciekniemy, a Rosjanie (i ich tutejsi admiratorzy) będą nas nimi uszczęśliwiać aż do końca świata i jeszcze dzień dłużej! I nic na to nie poradzimy. Może mają na nas haki w archiwach?
Warszawski pałac kultury i nauki świetnie sportretował Tadeusz Konwicki – w filmie „Jak daleko stąd, jak blisko”. Ukazał go jako natrętnego, nieruchawego golema, dominującego wizualnie i duchowo nad stolicą Polski. Co chwila zagląda on za firanki w okna mieszkań, dozoruje ruch ludzi na ulicach, podkreślając prowizoryczną „lekkość bytu” lokatorów Warszawy... Teraz nagle okazało się, że gmaszysko (które wygląda jak monstrualny piec kaflowy, zaprojektowany przez szalonego zduna) – z woli kogoś, kto rządzi Telewizją (a może nawet i czymś większym) – jest wizytówką stolicy. A nieproszony golem włazi do domów w całej Polsce, a z nim – chronometr, który odmierza czas indoktrynacji. Czas do… czego? Do chwili, w której „kurica nie ptica” przestanie być „bliską zagranicą”? Przesadzam? W takim razie, co robią Dugin, Żyrinowski i M. Piskorski? Harcują?

Widmo wojny straszy w Europie

Większość polityków, celebrytów różnej maści, a nawet część lemingów, boi się wojny. Jest to zrozumiałe: po prostu boją się śmierci: Dla wielu z nich życie – dostatnie i pełne powabów – wyczerpuje się tu i teraz: na tej planecie. Potem jest jakaś nicość, czy coś takiego... Dlatego widma wojny trzeba odpychać jak najdłużej i jak najdalej od siebie. Adam Mickiewicz napisał w „Księgach pielgrzymstwa polskiego”: „…kto nie wyjdzie z domu, aby zło znaleźć i z oblicza ziemi wygładzić, do tego zło samo przyjdzie i stanie przed obliczem jego…” Bo cena za odsunięcie widma wojny jest zawsze taka sama: jest nią wojna, która wybucha z pewnym opóźnieniem i bywa dużo groźniejsza od odsuniętej. Lecz kto dziś czyta Mickiewicza w Berlinie, Paryżu, Budapeszcie, czy nawet w Warszawie?

Tabu

W normalnym, demokratycznym kraju europejskim zmiany ekip rządzących dokonują się na ogół spokojnie, dżentelmeńsko, zgodnie z „werdyktem urny”. Gdy ekipa rządząca zużyje się lub znudzi wyborcom, przekazuje władzę opozycji. Nikt nie płacze, ani się nie wścieka. Nie ma książeczek z „czarodziejską pierwszą stroną”, nie ma „odmętów szaleństwa”,  nie ma medialnych polowań z nagonką, ani pojedynków na baloniki i confetti... U nas wybory urastają do wymiaru niemal wojny domowej. Stają się sprawą życia i śmierci. Tak jakby od nich zależał bezpieczny i dostatni los armii polityków, propagandzistów, biznesmenów i ich rozgałęzionych rodzin. Jakby rutynowa „wymiana stołków” miała zagrozić państwu – i tak przecież – „istniejącemu tylko teoretycznie” i miała spowodować – co? „Bratnia interwencję”?

Dla zwykłych ludzi staje się powoli jasne (i nawet „ślepy snajper” by to zauważył), że w kwestii przekazania władzy w Polsce istnieje jakaś niemożność, jakaś „zagwozdka”, jakieś tabu. Byś może jest to związane ze sprawą Smoleńska... że władza (oraz „zaprzyjaźnione telewizje” i autorytety moralne) posunęły się wówczas „o kilka słów za daleko” („nekrofilia”, „dewianci”, „dożynanie watah”, „wyginięcie dinozaurów”, etc). A teraz obawiają się, że opozycja – w razie zdobycia władzy – mogłaby im to wypominać. Nie mogą zatem za żadne skarby ustąpić pola (wracamy tutaj do opłacalności palenia mostów)...

Zdaje się, że Jarosław Kaczyński raz tylko „chlapnął w rewanżu” coś naprawdę ostrego: gdy mówił o „ZOMO stojącym tam gdzie wy”... No, i było jeszcze słynne „kondominium”. Dziennikarze z mainstreamu chcieli wtedy wysłać Prezesa na leczenie zamknięte. Dzisiaj ci sami ludzie – komentując rosyjskie zbrodnie na Ukrainie i niemieckie kunktatorstwo w sprawie sankcji wobec Rosji – mówią o „niemiecko-rosyjskim porozumieniu ponad granicami państw Europy Wschodniej”... Cudowne nawrócenie, gra pozorów, czy przeczucie, że coś w naszym regionie trwale się zmienia? Lecz jeśli mamy do czynienia z ostatnim fenomenem – to po co ten zegar w czołówce „Wiadomości”?! „Na wsjakij słuczaj”? Z niecierpliwością będziemy wypatrywali rozstrzygnięcia.

Pierwodruk w: GPC z 10.03.2015