Publikacje członków OŁ KSD

Tomasz Bieszczad -WE ŚNIE i NA JAWIE




Staliśmy z przyjacielem na skraju rozległego placu – być może było to boisko – stałem oparty o drewniany, pochyły parkan. Jadłem pączka z nadzieniem z kremu czekoladowego. Krem wyciekał ze środka, brudził mi palce i wargi. Wyczuwałem stan skrępowania między nami. Przyjaciel chciał mi coś ważnego powiedzieć; wahał się, nie patrzył w oczy. Domyślałem się, o co chodzi. Mniej więcej przed tygodniem prowadziłem w jakimś klubie imprezę – nic ważnego: to była typowa estradowa „chałturka”. Ale pozwoliłem sobie tam na parę uszczypliwych uwag pod adresem władzy (zawsze coś mnie poniesie przy takiej okazji). Ludzie się śmiali.

Sen był wyrazisty, kolorowy, realistyczny aż do bólu. Przyśnił mi się niedawno, już po ostatnich wyborach, ale po tematyce moich dowcipasów, zorientowałem się, że jego „akcja” rozgrywa się około 2012 roku.

Przyjaciel w końcu pokonał zakłopotanie: – Wczoraj spotkałem Ka... – przemówił, wymieniając nazwisko naszej wspólnej znajomej, znanej posłanki koalicji rządzącej. Dawno, dawno temu, w heroicznych czasach „Solidarności”, w innej Galaktyce, przyjaźniłem się z jej mężem. Potem on zmarł, a nas rozdzieliła polityka. Zdarza się – jak mawiał Kurt Vonnegut.

– Długo rozmawialiśmy... – przyjaciel zawahał się: – O tobie.  
– I co ci powiedziała Ka? – zapytałem niechętnie. Właściwie wiedziałem, co usłyszę. W snach człowiek wie wszystko.
– Że, jak ci się tu nie podoba, to możesz wyjechać na emigrację.
Sen jak sen. Miał minimalny, a właściwie żaden, związek z moimi obecnymi problemami. Nikt mnie nigdy siłą na emigrację nie wypędzał, nawet w stanie wojennym, a z Ka nie widywaliśmy się od bardzo wielu lat. Z wiadomych powodów.

Czym – tak naprawdę – są sny? Po co człowiekowi się śnią? Bóg jeden raczy wiedzieć. W niedawno wydanej książce „Oczami Jezusa” – stanowiącej zapis objawień, jakie przeżył Amerykanin, Carver Alan Ames – Jezus odpowiada jednemu z apostołów na jego niepokoje:
„Mateuszu, wiedz, że wtedy, gdy jesteś najbardziej bezbronny, zły próbuje zasiać w tobie zamęt. Czasem jest tak, że [...] jedyną porą, kiedy on może podstępnie działać, jest sen. [...] Nie trap się tym zbytnio. Tak długo, jak nie dopuszczasz do siebie tych myśli, nie grzeszysz.”

A więc złe sny „wdrukowuje” nam do mózgu Kusy? Można to sobie wyobrazić. A dobre? Kiedyś miałem sen, który – natychmiast po przebudzeniu – skojarzyłem ze słynnym „cudem słońca” w Fatimie: Stałem na rozległym wzgórzu, w tłumie ludzi. Nagle – nie wiadomo z jakiego powodu – nieboskłon zaczął się błyskawicznie do nas przybliżać, jak drelichowe płótno źle ustawionego namiotu, który wali się na ludzi. Wszyscy upadli na kolana, w skrajnym przerażeniu, przeświadczeni, że nadchodzi koniec. Większość płakała, jęczała ze strachu, niektórzy próbowali się modlić i żałować za grzechy. Byłem przekonany, że na to ostatnie jest już za późno. A wtedy Niebo spłynęło na nas i otuliło Miłosierdziem. Nigdy – przedtem, ani potem – nie doznałem takiego wewnętrznego pokoju, błogości, łaski, usprawiedliwienia – jak na tym wzgórzu, we śnie. Wrażenie było całkowicie realistyczne, konkretne, nie zawierało żadnych „domieszek” egzaltacji. Potem trwało jeszcze przez kilka dni, jego intensywność zacierała się, aż znikło zupełnie, ale sens pamiętam do dziś.

Może sytuacja człowieka w snach jest taka, jak ją opisał Norwid: „Od anioła do szatana ta dziecina gnana, szczwana...” (czyli: szczuta). Właściwie jest ona taka sama, jak na jawie. Zło i dobro splata się, jak trujący bluszcz z krzewem, dzięki któremu ma podporę i może wzrastać...

Podobnie jest w książce Amesa. Pomaga ona wniknąć bardzo głęboko, zarówno w „tajemnicę bezbożności” (misterium iniquitatis), jak i w zamiary Bożego Miłosierdzia wobec ludzi. Jan Paweł II powiedział, że „bez Jezusa nie sposób zrozumieć człowieka”. Można by dodać: „bez szatana nie sposób zrozumieć społeczeństwa”.

Tekst tej książki – twierdzi Ames – został mu „podyktowany” przez Jezusa (narracja jest zapisana w pierwszej osobie). Pan Jezus sam opowiada o Swoich uczuciach, motywacjach, reakcjach na czyny ludzi. Dla mnie najbardziej porażające są te fragmenty, gdzie Jezus opisuje Swoje relacje z Judaszem. Jesteśmy oswojeni ze światem, w którym zdrada stała się zwyczajowym narzędziem uprawiania wielkiej polityki i małych międzyludzkich intryg. Świat dąży do tego, żeby zatrzeć w nas ocenę zdrady jako zła. Podobnie jak – maluczko – a będziemy, przynajmniej za „obojętne moralnie”, traktowali donoszenie na kolegów. Szatan ma cały rezerwuar środków, żeby nas ustawić w roli relatywistów.

Tymczasem Jezus – w omawianej tu książce Amesa – zdaje się „nie przyjmować do wiadomości” postępków Judasza: wykradania pieniędzy (ze wspólnego trzosa), jego kłamstw i innych oszustw, nie chce oceniać go po jego pokrętnych tłumaczeniach, tylko cierpliwie wyrywa go ze szponów Kusego. Oraz... ciężko w to uwierzyć, nam, dzisiaj... niezmiennie go kocha, kocha bezgranicznie! Chociaż wie, że tamten za kilka tygodni (miesięcy) Go zdradzi i wyda na męczeńską śmierć! 

W grzesznym czytelniku świadectwo takiej bezwarunkowej miłości – i to opisane przez samego Boga, w pierwszej osobie! – może wzbudzić wręcz niesmak. Może wzbudzić małostkowy sprzeciw – podobny do tego z wiersza Zbigniewa Herberta „Rozmyślania Pana Cogito o Odkupieniu”: „nie powinien przysyłać Syna [...] zbyt wiele nozdrzy chłonęło z lubością zapach Jego strachu [...] nie powinien przysyłać Syna, lepiej było królować w barokowym pałacu z marmurowych chmur na tronie przerażenia z berłem śmierci”.
I tak właśnie – co zanotował Ames – myślał Judasz. Małostkowo. Sam też tak myślę, gdy wiarę przygniatają: skorumpowana codzienność, powszechność zdrady i poczucie że kraj znów wtłaczany jest w chaos będący zapowiedzią kolejnej inwazji jaszczurów. Czy znów będziemy na zgliszczach uczyli się – jak to ujął nieoceniony Herbert – „najtrudniejszego kunsztu: odpuszczania win”...? Czasem broni mnie przed tym przeczuciem tylko wspomnienie wzgórza ze snu, na które z całą siłą wali się miłosierne płótno Nieba...