Publikacje członków OŁ KSD

Tadeusz Gerstenkorn-Boże Narodzenie na Obczyźnie (Marburg). Wspomnienia

Jesienią 1984 r. zostałem zaproszony na dwa i pół miesiąca do Republiki Federalnej Niemiec (RFN)
w ramach stypendium naukowego Niemieckiej Służby Wymiany Naukowej (DAAD) i znalazłem się najpierw w Marburgu (Marburg an der Lahn), potem w Mainz (niemiecka nazwa Moguncji), a następnie znowu w Marburgu (ponad 100 km na północ od Frankfurtu nad Menem).
Dużą część okresu przedświątecznego, tj. adwentu oraz wigilię i 1. dzień Świąt spędziłem w Marburgu, pięknym, położonym wśród zalesionych wzgórz niewielkim, typowym uniwersyteckim mieście- miasteczku, zamieszkałym głównie przez studentów, ich profesorów oraz ludność obsługującą belfrów i żaków. W Marburgu byłem gościem tak zwanego Fachbereich (Wydziału) Matematyki, kierowanego przez profesora Volkera Mammmitzscha. Pracowałem naukowo w oddalonym o parę kilometrów od miasta osiedlu akademickim, złożonym z wielu nowoczesnych, ale niezbyt pięknych architektonicznie, betonowych gmachów, zbudowanych na zalesionym niewielkim wzgórzu. Ośrodek miał połączenie autobusowe z miastem (co 1/2 godz..), ale większość studentów i pracowników przyjeżdżała tu własnymi samochodami. Był przyjęty niepisany, ale dobry zwyczaj, że wyjeżdżający prywatnym autem z osiedla (campusu) przystawali przy "bramce" i zabierali czekających studentów lub też inne osoby zmierzające do miasta, do swych domów, gdyż ośrodek nie miał domu studenckiego.  Mieszkałem w malym, ale przytulnym pokoiku przy muzeum sztuki, które nazywało się Ernst-von Huelsen-Haus przy ulicy Biegenstrasse 11, w niewielkiej odległości od budynku audytoriów wykładowych uniwersytetu  oraz bardzo dobrze prowadzonej stołówki (tzw. menzy), dostępnej przy opłatach zniżkowych tylko dla studentów i pracowników uczelni. W osiedlu  uniwersyteckim miałem przydzielony gabinet i swobodny dostęp do biblioteki. Wszędzie spotykałem się z wielką nie tylko uprzejmością, ale także życzliwością, by nie powiedzieć przyjaźnią. Kontakt ułatwiała oczywiście dobra znajomość języka.
We wszystkich znanych mi niemieckich ośrodkach uniwersyteckich działają tzw. "katolickie wspólnoty uczelniane" (Katholische Hochschulgemeinde- KHG ) skupiające nauczycieli akademickich i ich rodziny oraz studentów pod opieką duszpasterza. Akademickie ośrodki duszpasterskie mają z reguły własne budynki położone w pobliżu kościoła akademickiego, częściowo zamieszkane także przez studentów. Udział nauczycieli akademickich w działalności duszpasterstwa jest widoczny i znaczący. W Marburgu ośrodek duszpasterstwa akademickiego znajdował się przy Johannes-Mueller-Strasse 19 (jedna z większych ulic, w pobliżu budynków uniwersyteckich). Wystarczyło mi zgłosić się do tego ośrodka, by spotkać się natychmiast z dużym zainteresowaniem i pomocą. Zaoferowano mi bezpłatnie niektóre posiłki, skontaktowano z kilkoma profesorami, zapraszano nawet w gościnę. Duszpasterstwo katolickie ma żywe kontakty z duszpasterstwem ewangelickim, zwłaszcza na gruncie spotkań o charakterze idei braci z Taizé. Są wspólne spotkania, medytacje, śpiewy, wszystko w widocznej wzajemnej życzliwości i przy wyrażanym zrozumieniu konieczności działań ekumenicznych. Duszpasterstwem akademickim opiekował się w owym czasie zakonnik z rycerskiej wspólnoty NMP. Nie widziałem go nigdy w sutannie. Zresztą nie zdarzyło mi się zobaczyć w Niemczech księdza w sutannie. Nie był więc on żadnym wyjątkiem. W ramach duszpasterstwa studenckiego, jak to zwykle bywa, działają małe wspólnoty, grupy mające specyficzne zachowania religijne. Opisze jedno takie zdarzenie. We wtorek 18 grudnia zostałem zaproszony przez  KHG na uroczystość adwentową. O godzinie 20:30 odprawiona została msza św. z udziałem dwóch zakonników (jeden stary-jezuita, chyba ponad 80 lat; drugi z zakonu rycerskiego - ten od studentów) oraz ksiądz przełożony tak zwanego Katholisches Seminar , tj. studium przygotowującego nauczycieli religii. Msza odbywała się w salce KHG na 1. piętrze. Zgromadzeni studenci siedzieli na krzesłach. Przy jednej ze ścian stał stół, na nim płaski krzyż z ceramiki, prosty kielich (zwykły, metalowy), mały talerz i świeca. Weszło trzech księży. Jezuita w czarnym garniturze, drugi - w średnim wieku- w brązowym garniturze w krawacie, trzeci (ten od rycerzy) z brodą, w dżinsach i w swetrze. Mieli zarzucone na sobie stuły. Msza rozpoczęła się śpiewami (teksty powielane) z gitarą i fletami. Nie było właściwie żadnego oficjalnego tekstu (ordo missae). Ewangelię odczytano na siedząco. Kazania nie było. Teraz nastąpiły  dziwne wystąpienia dwóch studentów; mówili obszernie jak sobie wyobrażają Weihnachten, czyli święta Bożego Narodzenia.  Wówczas wtrąciła się jakaś studentka i zaczęła z jednym z nich dyskutować. Gdy tę część mszy zakończono, wniesiono w doniczce bodajże fikusa (jeśli dobrze rozpoznałem tę roślinę), obwieszonego jakimiś ozdobami. Miała to być imitacja choinki. Po tym krótkie ofiarowanie i konsekracja. Wówczas część obecnych wstała, część siedziała. Duszpasterz, ten od studentów, miał złożone ręce, jedną na chwilę konsekracji trochę wyciągnął. Cały czas zresztą siedział z założonymi swobodnie nogami, asystent kościelny  siedział nawet podczas konsekracji. Dziewczyny  zachowywały się swobodnie, z nogami niemal jak w barze. Potem parę słów modlitwy, a na koniec wszyscy podali sobie talerz z komunikantami. Każdy brał opłatek lub łamał go jak kawałek chleba lub ciasta. Talerz przechodził z rąk do rąk dookoła. Podobnie działo się z kielichem. Popijali po kolei. Koniec mszy. Teraz zaproszenie do baru na dole, gdzie już czekało Gluehwein, czyli grzane czerwone wino i Stollen, czyli keks. Nastrój stwarzały zapalone świeczki. Nie było choinki lub nawet gałązki. Trochę znowu pośpiewano, ale krótko, bo wino czekało w dużych dzbankach. Obok mnie siedział jezuita, o. Koch. Pochodził z Berlina. Ojciec jego był lekarzem-mikrobiologiem (nie mylić z Kochem hitlerowcem). Pater Koch długie lata pracował w Królewcu (Koenigsberg). Gdy zbliżał się front wschodni, zdołał uciec przed armią radziecką i od 1946 r. uczył religii w Marburgu. Potem przysiadł się do mnie  absolwent seminarium katolickiego (czyli nauczyciel religii). Był swego czasu z grupą młodzieży w Krakowie. Polska bardzo  się jemu podobała. Okazało się, że mamy wspólną znajomą studentkę, stosunkowo niedawno osiadłą w Niemczech z rodzicami i rodzeństwem. Stale przeżywała problem dostosowania się do panujących tu obyczajów i swoiście pojmowanej kultury. (Stąd powyższy opis nie był krytykanctwem lub posądzeniem o profanację, ale przedstawieniem tutejszej mentalności i innej wizji chrześcijańskiej tradycji.) Wychowana i wykształcona w polskiej tradycji i szkole, czuła się nadal Polką, a musiała być Niemką. Dlatego nie była traktowana przez kolegów i koleżanki jako "swoja". Takich przypadków dane mi było poznać wiele. Może opiszę je przy innej okazji.
Okres adwentowy to czas przedświątecznego biznesu. Marburg jest małą miejscowością i nie widać w mieście takiej gorączki zakupów w oświetlonych mnóstwem migających świateł i reflektorów wielkich domach towarowych, jak to widzi się w dużych miastach. Czuje się zbliżające Święta, ale nie ma gonitwy, wrzawy, nachalnej reklamy. I ludzie nie zatracają z oczu bliźniego. W sobotę 22 grudnia robiłem małe świąteczne zakupy w stosunkowo tanim sklepie ALDI. Tam spotkałem znajomą bibliotekarkę z Wydziału Matematyki panią Ute Hagen. Opowiedziałem jej o polskich tradycjach bożonarodzeniowych, o specyficznym nastroju i polskiej gościnności (jedno puste miejsce dla przygodnego gościa). Pod wrażeniem mych słów, zastanowiła się i zaprosiła mnie do siebie na jutro, tj. na przedwigilijną niedzielę oraz obdarowała butelką dobrego wina bordeaux.
Niedziela, 23 grudnia. Wstałem nieco później, trochę po godzinie 8. O godz. 11:15 byłem w kościele. Odprawiał - jak tu mówią - pan Wagner, przełożony , czy też dyrektor, Katholisches Theologisches Seminar. Do mszy służyły oczywiście dziewczyny (wprowadzany jest tu obcy nam zwyczaj, nawet w czasie mszy z biskupem), a komunię rozdawał  młody człowiek, ubrany w byle co. Atmosferę świąteczną miały dawać choinki ustawione z boku w kościele. Żadnych bombek, żadnych ozdób - nic. Jakoś inaczej niż u nas. Nie zauważyłem  księdza przy jedynym tu konfesjonale, natomiast widziałem gromadę ludzi do komunii. Takie tu obyczaje.
O godz. 12:50 zajechała p. Ute Hagen z panem Norbertem Schreierem, być może jej mężem (słowo mein Mann, nic tu nie mówi) i zabrali mnie do siebie na obiad. Mieszkają 20 km za Marburgiem na wsi (dosłownie). Zamieszkiwanie poza ośrodkiem uczelnianym jest bardzo często spotykane w Niemczech wśród kadry. Czyni tak również bardzo wielu znanych profesorów. Wolą ciszę i spokój, i trochę przyrody. Dojazd do uczelni nie jest problemem. Są dobre samochody i dobre drogi. Państwo Hagen-Schreier kupili wiejski dom, nieco walący się, ale dość przytulny. Mieszkają sami. Dzieci nie mają. Ona prowadzi bibliotekę wydziałową, on kiedyś był nauczycielem (z zawodu), ale nie dostał posady nauczyciela (o którą tu trzeba się dobrze starać), więc przekwalifikował się na technika grzewczego, tzn. pracuje w firmie, która instaluje na dachach specjalne urządzenia przechwytujące energię słoneczną, akumulowaną w dużym izolowanym kotle wodnym. Zamontowali to urządzenie u siebie i w ten sposób mieli od wiosny do jesieni darmo ciepłą wodę dla domu (wyczytałem parę dni temu, że w łódzkim Seminarium Duchownym zainstalowano na dachu podobne urządzenie; pożyteczna to rzecz). Ten sposób zdobywania energii cieplnej staje się w Niemczech bardzo popularny. Ale nie tylko tu. Poznałem pewnego Hindusa (mieszkał w pokoju obok), który specjalizował się tutaj w tej technice grzewczej.
Znajomi moi zgotowali mi sute przyjęcie. Była olbrzymia kaczka (częścią obdarowali mnie na Święta), w sosie, ze śliwkami i cebulą, ziemniakami w mundurkach i z czerwoną kapustą. Potem smaczny budyń z ananasami, czerwone wino i musująca wspaniała woda (tzw. Sprudel). Następnie częstowano mnie podobno dobrą wódką (widocznie uważano, że tak jest tradycyjnie po polsku). Oczywiście odmówiłem, bo nie miałem nigdy ochoty choćby poczuć smaku tego alkoholu. Po obiedzie była miła rozmowa i przed zapadnięciem zmroku spacer do lasu i po wiosce pełnej gospodarstw z maszynami rolniczymi, zwierzętami gospodarczymi, ale - co ciekawe - nawet z miejscową szkołą jazdy. Wróciliśmy już po ciemku. Przygotowano kawę z ciastem świątecznym. Wieczorem zaproponowano mi zatelefonowanie do domu, do Polski. Niestety nie uzyskałem połączenia. Zaraz po pierwszej lub po drugie cyfrze wybieranego numeru sygnał  urywał się. Był to trudny okres w  Polsce. Pamiętamy przecież. Przed wyjściem jeszcze poczęstunek fistaszkami i pomarańczami (w Polsce te wiktuały były wówczas nie do zdobycia).  Warto jeszcze wspomnieć, że w Niemczech jest piękny zwyczaj palenia, w każdą niedzielę adwentu, świecy umieszczonej w wianuszku z jodły, od jednej do czterech. Dzisiaj paliły się, oczywiście, cztery świece. Daje to bardzo miły nastrój. W Niemczech jest tak we wszystkich spotykanych przeze mnie domach.  O kulturze gospodarzy świadczy fakt, że pani Ute zadbała także o to, bym mógł posłuchać pięknej muzyki z płyt, najpierw Tańców Węgierskich Dworzaka, a następnie nastrojowej muzyki Chopina. Około godz. 22 zostałem przywieziony do domu. Na pożegnanie pani Hagen wręczyła mi torbę z jedzeniem na wigilię i na 1. dzień Świat oraz mandarynki, jabłka itp. Zostałem obficie zaopatrzony na Święta przez właściwie obcych ludzi.
Poniedziałek. Wigilia 24 grudnia 1984 r.
Przed południem sklepy są otwarte podobnie jak u nas. Dużo kupujących. Robią ostatnie przedświąteczne zakupy. Po południu wszystko zamiera. Słychać tylko melodie niemieckich kolęd, w tym "Stille Nacht, heilige Nacht", dobrze u nas znanej jako "Cicha noc, święta noc". O godz. 17:30 przyszedł do mego pokoju gospodarz budynku p. Fischbach. Przeprosił mnie, że nie może zaprosić mnie do siebie (nie był do tego zupełnie zobowiązany; podziwiałem jego życzliwość), bo wychodził z żoną i dzieckiem  do matki. Przyniósł mi jednak piękny lichtarz ze świecą, którą zapalił oraz butelkę reńskiego wina (co ja z tym zrobię?). Wieczór wigilijny spędzam samotnie. Czytam list nadesłany mi przez żonę. Znajduję w nim wiersz cioci mej żony, znanej łódzkiej polonistki Zofii Pałkowskiej. Budzi on refleksje o znaczeniu polskiej tradycji:
Choinka
Jodełka lub świerk... nie ! ani jodełka,
ani świerk, tylko po prostu choinka,
dziecięcych marzeń radość...
pachnąca zieleń, skrzące świecidełka
spełnionych marzeń radość ...
i anioł na szczycie, czasem gwiazda.
Pyzaty anioł srebrne miał skrzydełka,
a gwiazda była betlejemska .

W drgającym blasku kolorowych świeczek
wiodły orzechy, jabłka i pierniki
swój wigilijny taniec.
Pod zwisem sztywnych, ostrych gałązeczek
leciutkie kołowanie.
Chwiały się w zieleni jodłowe szyszki
złotkiem malowane. Z lamety niteczek
spływała rzewność kolędowa.


Nie było bombek - zwyczaj nie-polski.
Na drzewku wisiały dary przyrody
w swej naturalnej krasie.
Gorzało wszystko w melodii swojskiej...
świętej miłości zasiew:
więzi rodzinnej i ziemi ojczystej.
Siadało pod choinką z łaski Boskiej
błogosławione uciszenie.

Takie choinki dawno pogasły
sztucznością nowych zabite.
(Łódź, 24 listopada 1975 r.)


Łączność z domem i krajem wyrażam w długim liście. Przekazuję swoje myśli, przeżycia i nadzieję na rychły powrót do domu. O godzinie 21 kończę ostatnie zdanie. I tu niespodzianka. Wraca  p. Fischbach i zaprasza mnie do siebie na przywitanie Święta o północy. Ma miłą żonę Azjatkę. Takie małżeństwa są tu nawet dość częste. Zatem  nie jestem już sam. Dobrzy ludzie wszędzie się znajdą.
Pierwszy dzień Bożego Narodzenia to dla mnie dzień przygotowania do powrotu do Polski. Zdecydowałem się jechać w Święta, bo nie ma wówczas tłoku. Drugi dzień Świąt zastaje mnie w pociągu. Uniwersytet Łódzki sprawił mi prezent. Wracam 1. klasą. Z przedziału obserwuję okna oświetlone  żaróweczkami w girlandach o kształcie  choinek. Widać to po zachodniej i wschodniej stronie Niemiec. Ładny zwyczaj. Dużo dobrych ludzi. Szkoda jednak, że poddają się jednak pewnym wpływom zmian starej utrwalonej przez wieki chrześcijańskiej tradycji. Boże Narodzenie to przyjście Chrystusa do naszych rodzin, do nas wszystkich z posłaniem pokoju i błogosławieństwa. Mamy radować się i zapomnieć o troskach. Bowiem, jak mówi psalmista:
Złóż swą troskę na Pana. On cię podtrzyma. Nigdy nie dopuści, by się zachwiał sprawiedliwy.
(Ps. 55, 23)