I Konferencja KSD

Prof. hab. Bogusław Wolniewicz

 

Filozof, publicysta. Specjalizuje się w filozofii religii i filozofii współczesnej. Dystansuje się od głównych nurtów filozofii XX w., przyjmując tezy: Arystotelesa, Leibniza, Hume’a, Kanta i szczególnie Wittgensteina. Krytyczny wobec freudyzmu, fenomenologii, postmodernizmu, fundamentalizmu reli-gijnego i marksizmu. Reprezentuje postawę analityczną i metafi- zyczną. Główne założenia jego myśli to aksjologiczny absolutyzm w wersji racjonalistycznej i metafizyczny pesymizm w spojrzeniu na człowieka oraz społeczeństwo.

 

* * *
Dziennikarz – wyraziciel opinii czy najemnik słowa?
1. Czy dziennikarz to „świadek prawdy” – przynajmniej w po-wszechnym odczuciu i oczekiwaniu? Chyba nie. Są bowiem tylko dwie służby społeczne, od których rzeczywiście oczekuje się stałego głoszenia prawdy; i tylko prawdy. Pierwszą służbą jest prezbiter – „starszy w Ko-ściele”, czyli duchowny katolicki. Zadaniem jego – jak mówi pamiętna Encyklika Fides et ratio z 1998 r. – jest „diakonia prawdy”: rozdzielanie jej wśród wiernych i niewiernych, jak ongiś diakoni rozdzielali wśród ludu chleb. Drugą służbą jest profesor – nauczyciel akademicki, czyli z samej już nazwy „głosiciel” prawdy. Nazwa podchodzi przecież od łaciń-skiego profiteor, co znaczy „głoszę”.
Obie prawdy – ta wiary i ta rozumu – głoszone są przy tym nie jako czyjeś indywidualne zapatrywania, chociażby najszczersze, lecz jako prawda obiektywna i trwała, przekraczająca ograniczoność każdej jed-nostki i zasługująca przez to na szacunek i posłuch: jako to, czego naucza Kościół i to, co stwierdza nauka. W obu wypadkach głoszona prawda opiera się na wielkiej tradycji; to ona jest jej gwarantem. Z dziennikar-stwem nie ma to nic wspólnego.
2. Dziennikarz w swej lepszej wersji to wyrobnik słowa, w gorszej – tegoż słowa najemnik. Jest wyrobnikiem, gdy pisze, co każą i na co mu pozwalają; najemnikiem – gdy robi to wbrew swej lepszej wiedzy.
Dziennikarz nie jest samodzielnym podmiotem słowa, które głosi. Jest tego słowa jedynie tubą, urządzeniem nagłaśniającym. Pochlebia sobie dzisiaj, że w społeczeństwie stanowi „czwartą władzę”, obok pra-wodawczej, wykonawczej i sądowniczej: że to niby on, dziennikarz, ste-ruje opinią publiczną, a przez to pośrednio także tamtymi trzema. W tej megalomanii utwierdza go szerząca się dziś mania „sondaży”, zmierzają-ca prostą drogą do przeobrażenia demokracji przedstawicielskiej w de-mokrację bezpośrednią, a więc w ochlokrację: w rządy tłumów i ich do-raźnych nastrojów, z dziennikarzem jako tych tłumów podżegaczem lub moderatorem. Nie bierze on przy tym pod uwagę – albo tak udaje – że jest przewodnikiem tłumów wynajętym: że to jego niby-przewodnictwo obraca się w ściśle wyznaczonym i nadzorowanym obszarze, którego przekroczyć się nie waży. Dziennikarz jest jak te przedwojenne balony na uwięzi, co szybują tylko tam i tak wysoko, gdzie i jak pozawala im ich ściągarka. Kto trzyma jej korbę – to jest dziś dla filozofii mediów pytanie zasadnicze.
Władzą nie są ani media, ani dziennikarze. Są jedynie pewnej wła-dzy instrumentem, jak policjant czy poborca podatkowy. Dysponentami tego instrumentu nie są dziennikarze, a godziwość lub niegodziwość ich zawodowych poczynań jest tylko odzwierciedleniem godziwości lub niegodziwości ich mocodawców i dyspozytorów. To owi mocodawcy są dziś w państwie czwartą władzą, te „anonimowe centra dowodzenia”, o których w niedawnym kazaniu napomykał biskup Stanisław Stefanek (na Jasnej Górze 23 IX 2007 r.; „Nasz Dziennik” 29 IX 2007 r.).
Zlokalizowanie centrów, z których dowodzi się mediami, jest trud-ne. Mógłby wprawdzie ktoś rzec, że są nimi po prostu właściciele tych mediów. Ale to jest tylko pozór lokalizacji, gdyż nie wiadomo właśnie kim są owi „właściciele”. Są to bowiem z reguły jakieś twory bezosobo-we, jakieś „spółki” czy „korporacje”, wzajem się przenikające i powiąza-ne. A gdy nawet jakaś określona osoba się tam wyłoni, to nigdy nie wia-domo, czy jest rzeczywiście dla danego medium i jego dziennikarzy ostatnim decydentem, czy tylko którymś w szeregu; a może jest jedynie figurantem. Kto może powiedzieć na pewno, czy taki np. szef „Gazety Wyborczej” stoi na własnych nogach? Jasności tu nie ma.
3. Wobec anonimowości rzeczywistych centrów medialnej władzy jedyną nadzieją demokracji na słowo prawdy nie są żadne „rady etyki mediów” ani „kodeksy etyki dziennikarskiej”. Przeciwnie, twory te są dla owych centrów dogodną osłoną i kamuflażem: stwarzają pozór, że dzia-łania mediów podlegają jakiejś społecznej kontroli i reglamentacji. Na-dzieją realną jest tylko wielość owych centrów i podległych im mediów, wyrażająca się w tym, że działają niezależnie od siebie i często przeciw sobie. W ten sposób wzajemnie się kontrolują. Widać już jednak wyraźnie dążność do ograniczenia, a dalej do likwi-dacji owej policentryczności mediów. Usiłuje się je tak zunifikować, by przemawiały wszystkie zgodnie; by były – jak to kiedyś ujął arcytrafnie biskup Adam Lepa – jedną wielką orkiestrą, która cała gra podług tej sa-mej partytury, choć rozpisanej polifonicznie na różne głosy i instrumenty. Partytura ta ma już nawet swoją nazwę. Zwie się „polityczną poprawno-ścią”, a jej motywem przewodnim jest kosmopolityczne libertyństwo, szerzone dziś i utrwalane np. pod hasłem tzw. „praw człowieka”.
Unifikacji mediów sprzyja ich rosnąca złożoność techniczna, a co za tym idzie – coraz większa kosztowność. Oznacza ona uzależnienie ich od kapitału i jego niejawnych dysponentów. Jednakże głównym źródłem dążeń unifikacyjnych nie są czynniki techniczno-ekonomiczne, lecz polityczne: chęć, by podporządkować sobie opinię publiczną przez zmonopolizowanie środków sterowania nią. A są nimi dzisiaj głównie media – obok sądów i uniwersytetów.
Pokazową ilustracją dążeń unifikacyjnych w mediach jest tzw. „pro-blem Radia Maryja”. Czynione są niezmordowane wysiłki, by stłumić ten dysonans, jakim na tle polit-poprawnej eufonii mediów jest owa rozgłośnia. Chce się za wszelką cenę zatkać usta tym przekonaniom ka-tolickim i aspiracjom narodowym, które na falach owej rozgłośni mogą dochodzić do głosu. Dlatego istnienie „Radia Maryja” – i to w jego obecnej, „politycznie niepoprawnej” postaci – jest dziś probierzem de-mokracji w Polsce. Najważniejszą bowiem gwarancją demokracji jest wolność słowa: możność powiedzenia głośno tego, co się myśli. Warun-kiem koniecznym tej wolności jest zaś rzeczywisty policentryzm me-diów, dzięki któremu każdy odłam opinii publicznej znajduje gdzieś swoją tubę i ujście. Gwarancją demokracji nie jest eufonia mediów, har-monijne współbrzmienie, lecz ich kakofonia – wzajemne dysonanse i zgrzyty. To po niej poznajemy, że demokracja działa.
4. W mediach samo powtarzanie czegoś – np. jakiegoś zarzutu – starcza za dowód. Jeżeli raz powiedzą tam, że „rozgłośnia toruńska jest antysemicka”, nie ma to znaczenia. Ale gdy powtórzą to sto razy, niektórzy zaczną się zastanawiać: „jakieś dowody muszą chyba być, pokazano je pewnie wcześniej”. Gdy zaś to samo zostanie powtórzone tysiąc razy, wielu pomyśli sobie: „musi to być prawda, skoro stale tak mówią”. Wca-le nie musi i nie jest – kłamią w żywe oczy. Ale w mediach uporczywie powtarzany fałsz staje się „medialną prawdą” i brany za nią wsącza się powoli do opinii publicznej.
Jak przeciwdziałać medialnemu nasączaniu opinii fałszami? Nic nie warte są wszelkie rezolucje typu podjętej w 1993 r. przez Radę Europy, że „media muszą wypracować normy etyczne gwarantujące prawo oby-wateli do prawdziwej informacji i uczciwych opinii” (por. K. Czuba, Katolickie podstawy etyki dziennikarskiej”, Toruń 2007, s. 287). Rezolu-cje takie i mające czynić im zadość „kodeksy etyki dziennikarskiej” to paliatywy: chwilowe wyciszanie głosów niepokoju, usypianie opinii pu-blicznej. Wszelkie „apele moralne” i „kodeksy etyczne”, służą jedynie lepszemu samopoczuciu ich autorów i twórców. Pustkę sumień usiłują zapchać drukowanym papierem. Dawno temu powiedział Alexis de Tocqueville, wielki teoretyk demokracji: „najlepszym sposobem zneu-tralizowania siły gazet jest powiększanie ich liczby” (O demokracji w Ameryce, Warszawa 1976, s.145) – zakładając oczywiście, że będą to gazety rzeczywiście różne, tzn. wzajem niezależne, a nie tylko mutacje jednej lub dwóch.
Gdy np. po raz tysięczny zarzucają nam bezpodstawnie „antysemi-tyzm”, jedynym na to sposobem jest po raz tysięczny zarzut ten piętno-wać jako gołosłowny i oszczerczy. Nie tłumaczyć się, tylko z kamiennym uporem przygważdżać jego gołosłowność: bo to nie jest dyskusja, tylko próba sił – kto kogo przetrzyma. Aby jednak do takiej próby sił mogło w ogóle dojść, na to potrzebna jest właśnie wielość mediów niezależnych, ich policentryzm. Kakofonia mediów jest niezbędna, bo to z niej wy-kluwa się w bólach prawda i wnika powoli do opinii publicznej. Tu nie ma drogi na skróty, przez „kodeksy” czy „apele” do sumień. Droga do prawdy jest w demokracji drogą przez mękę, innej nie ma. 5. A oto drugi przykład na infiltrację świadomości społecznej me-dialnym fałszem – w tym wypadku nie oszczerczym, lecz ideologicznym, tzn. dającym wykrzywiony obraz świata. Od dwudziestu lat wprowa-dzane jest przez media do obiegu nowe pojęcie: pojęcie „judeochrześci-jaństwa”, przedtem nieznane. Wprowadza się je bez uzasadnień, mimo-chodem, tu i tam nadmieniając o jakiejś „tradycji judeochrześcijańskiej”, albo „judeochrześcijańskiej cywilizacji”. Wprowadza się tę nowość, jak gdyby rozumiała się sama przez się, nie mogła budzić niczyich wątpliwo-ści. Nikt nie pyta, czy taka „tradycja” albo „cywilizacja” w ogóle istnieje lub kiedykolwiek istniała; po prostu taki sposób wyrażania się wprowa-dza – i to coraz częściej i śmielej, oswajając pomału świadomość spo-łeczną z tym terminologicznym nowotworem. Mamy dojść do prze-świadczenia, że nie jesteśmy – jak sądziliśmy dotąd – spadkobiercami cywilizacji łacińsko-chrześcijańskiej, lecz „judeochrześcijańskiej”.
W mediach dokonuje się w ten sposób gwałt na naszej samowiedzy historycznej. I nikt nie wyraża sprzeciwu – żaden dziennikarz, ani profe-sor uniwersytetu. Dlaczego milczą? Bo się boją! A to pokazuje, że nie są ludźmi naprawdę wolnymi, bo człowiek wolny nie boi się mówić, co myśli; ani pytać, gdy rodzą się w nim wątpliwości. To jest jego cecha rozpoznawcza.
Wolność słowa jest stale zagrożona. Obronić można ją tylko przez stałe jej użytkowanie. Nieużywana wiotczeje i zanika, jak nieużywane mięśnie. Dlatego w imię wolności słowa, zapobiegając jej atrofii, po-wiedzmy wyraźnie: żadnej „judeochrześcijańskiej” tradycji ani cywiliza-cji nie ma i nigdy nie było. Określenie to jest propagandową fikcją, wtła-czaną pod ciśnieniem medialnym do świadomości społecznej. Jego celem jest rozmiękczanie tradycji chrześcijańskiej – by rozmiękczoną łatwiej zgnieść, rzecz jasna. Tradycja chrześcijańska i tradycja żydowska to są dwie tradycje różne, które nie biegły razem, lecz obok siebie, całkiem niezależnie.
Historyczne związki chrześcijaństwa z judaizmem są znane od dwóch tysięcy lat. Przez te dwa tysiące lat nie przychodziło nikomu do głowy, by propagandowo chcieć te tradycje stapiać w jedną lub chociaż-by tylko zacierać ich odrębność. Cóż zatem usprawiedliwia dzisiaj to dodawanie chrześcijaństwu przedrostka „judeo-”? Nic nie usprawiedli-wia, jest to manewr czysto propagandowy. Przedrostek ów ma sugero-wać symbiozę obu tradycji, jakiej w rzeczywistości historycznej nigdy nie było. Wprowadzanie go jest mistyfikacją.
Spójrzmy bowiem na sprawę z drugiej strony: czy w judaizmie ist-niał kiedykolwiek – wyjąwszy czasy Apostołów – jakiś nurt pro-chrześcijański, „chrysto-żydowski”? Nie było takiego, były to dwie religie od siebie niemal hermetycznie izolowane – w doktrynie, w kulcie, w organizacji i w obyczajowości. I takie pozostały po dziś dzień. Punkt styczny, jaki mają w Starym Testamencie, nie zbliżał ich d siebie ani w oczach żydów, ani w oczach chrześcijan – wprost przeciwnie, dzielił je ostro jego interpretacją.
Co zaś do związków historycznych ze Starym Testamentem, to równym prawem, jak o tradycji „judeo-chrześcijańskiej”, można by mó-wić o tradycji „judeo-mahometańskiej”, tak ją przemianowywać. Spadek starotestamentowy jest bowiem w islamie tak samo obecny, jak w chrze-ścijaństwie. Czemu więc nikt tak nie mówi? Bo agresja libertyństwa go-dzi tylko w chrześcijaństwo, nie w islam. W Europie wadzą im kościoły; nie meczety ani sekciarskie „aśramy”.
Cywilizacja Zachodu powstała na syntezie dziejowej trzech pier-wiastków duchowych: żydowskiego monoteizmu, myśli greckiej i pań-stwowości rzymskiej. Nazwa tej trójsyntezy brzmi „chrześcijaństwo” – bez żadnych przedrostków typu „judeo-”, „helleno-” czy „romano-”. Wszystkie trzy przetworzyły się w nim w nową jakość – jak atomy węgla, tlenu i wodoru w cząsteczce cukru. (Bez sensu byłoby mówić o „węglo-cukrze”, gdy innego nie ma.) Zbitka słowna „judeo-chrześcijaństwo” służy do demontażu tradycji chrześcijańskiej przez rozmazanie jej histo-rycznego konturu, przez pozbawienie go dawnej wyrazistości. Zauważ-my bowiem, że zbitka działa tylko na jedną stronę: judaizuje chrześcijaństwo, nie chrystianizuje judaizmu. Rozmazuje się tylko stronę chrześci-jańską, drugiej się nie tyka.
6. Ktoś mógłby tu oponować, wskazując na słynne słowa Jana Pawła II o „starszych braciach w wierze”. Nic błędniejszego! Słowa te znaczą dwie rzeczy. Po pierwsze, są tylko potwierdzeniem tego, o czym właśnie była mowa: że judaizm był matką religii monoteistycznych. To było jasne od dawna. Po drugie zaś – i w tym novum tych słów – deklaruje się w nich gotowość Kościoła, by judaizmu nie uważać za religię chrześcijaństwu wrogą, lecz przeciwnie – uznać za religię śród wszystkich pozostałych chrześcijaństwu stosunkowo najbliższą. I nic więcej: żadne „judeo-chrześcijaństwo” z tego uznania nie wynika. Podobnie jak z tego, że ję-zyk słowacki uznamy za stosunkowo najbliższy naszego, nie wynika, że mówimy nie po polsku, tylko „po polsko-słowacku”.
Słowa Jana Pawła II były historycznym gestem Kościoła, w którym zaproponowano drugiej stronie wygaszenie dwutysiącletniego antagoni-zmu. Gest ten zawisł jednak w próżni, bo z tamtej strony nikt się do braterstwa w wierze nie przyznał. Zamiast tego forsuje się terminolo-gicznie jakieś „judeo-chrześcijaństwo”, a winę za wielką zagładę Żydów europejskich przesuwa się propagandowo z III Rzeszy na „chrześcijań-stwo” – tu już bez przedrostka „judeo-”. („Bo przecież wszyscy nazi byli ochrzczeni!”)
7. Podsumujmy: w demokracji media odzwierciedlają opinię pu-bliczną, a przez to ją także organizują. A. Tocqueville rzekł (s. 476): „Prasa jest par excellence demokratycznym narzędziem wolności”. Owszem, ale pod warunkiem jej prawdziwego policentryzmu. Inaczej wyradza się ła-two w narzędzie pozaracjonalnego sterowania opinią publiczną: w me-dialną tresurę, zwaną też delikatniej „manipulacją”. Opinię tresuje się wtedy jak Pawłow swoje psy: pokaże im koło – jeżą się i warczą, pokaże elipsę – ślinią się i merdają ogonem. Tak samo opinia: powiedzą jej „ra-sizm” – jeży się i warczy, powiedzą „judeo-chrześcijaństwo” – ślini się i merda ogonem. Tak działają odruchy. (Na słowo „rasizm” opinię Zachodu wytresowano już w pełni; tresura na „judeo-chrześcijaństwo” jest do-piero w toku.)
Jako organizator opinii publicznej – albo jej treser – media są w de-mokracji istotnie „czwartą władzą”. Nie dzierżą jej w nich jednak dzienni-karze, oni są tam jednie najemnikami. Rzeczywistą czwartą władzą są ma-ło widoczni dysponenci mediów, owe „anonimowe centra”. Dziennikarzy tak się już dobiera albo tresuje, by bez słowa odgadywali, czego się od nich oczekuje – inaczej kończą szybko swe kariery. Dziennikarz indywidualnie nie może być – chociażby chciał – ani „świadkiem prawdy”, ani „wyrazi-cielem opinii”. Pisze to, co ma pisać, choć dla niepoznaki daje się mu w tym trochę luzu – nie tyle po to, by poprawić jego samopoczucie, ile by roztaczać przed opinią publiczną miraż jego samodzielności.
Żadne „rady mediów” ani „kodeksy etyczne” nie odmienią dzienni-karskiej zależności od szefów. Przeciwnie, jako jeszcze jedna myląca de-koracja stan tej zależności dodatkowo maskują, a przez to i utrwalają. Jeżeli media stają się dziś rozsadnikiem nihilizmu, to nie dziennikarze są temu winni, lecz ich nadzorcy, owe „anonimowe centra”. Okiełznać groźną władzę mediów może tylko ich policentryzm: wielość przeciw-bieżnych sobie ośrodków dowodzenia nimi, trzymających się wzajem w szachu. Takie niestety są fakty.