Polecane

Tomasz Bieszczad-Czas szybko zleciał na Festiwalu w Zakopanem

Lato w Zakopanem minęło nam wcześniej niż w Łodzi.
W końcu sierpnia (gdy trwał tam jeszcze Międzynarodowy Festiwal Folkloru Ziem Górskich) udało mi się na chwilę (cztery dni) zajrzeć do Zakopca i zaczerpnąć przeżyć na cały rok.
Przyroda była jeszcze w pełnym rozkwicie, chociaż Czerwone Wierchy przywdziewały już odcień rudziejącej trawy, która je porasta aż do wierzchołków i nosi wdzięczną (naukową) nazwę: sit skucina.

Festiwal zorganizowało Zakopane już po raz 53.
Ośmiodniowy program zawierał nie tylko brawurowe – jak zwykle – występy zespołów góralskich z 11. krajów, ale i całą masę ważnych imprez towarzyszących (także dla dzieci).

Festiwal jest szczytowym i urozmaiconym wykwitem tego, co składa się na kulturowy dorobek górali.
Można się w nim łatwo „zakochać” i „uzależnić” na długie lata. Jego piękno i siła wynika z faktu, że w trud kształtowania rodzimej kultury zaangażowali się ci wszyscy, którym bliskie są tradycje i ideały wyznawane przez pokolenia ludzi gór.

Nikt się tu nie marnuje, tak jak w wielkich miastach, gdzie dominuje egoizm i pyszałkowatość, i gdzie wartościowych twórców wyrzuca się na margines, jeśli nie są „swoi” (czyli „nasi”).

Pod Tatrami nie usłyszysz też ze sceny szkaradnych kpin z wiary i polskości.
Nie zobaczysz rozanielonych tancerzy powielających w kółko te same gesty i przebieżki wokół beczących wokalistów.

Tutaj na scenie występują fachowcy, profesjonaliści i choć są to bardzo często amatorzy, to poziom ich produkcji wskazuje od razu, że – aby na Podhalu dostać się na afisz – trzeba coś umieć, a nie tylko coś udawać i kultywować znajomości.

Profesjonalizm dotyczy zresztą całego miasta. Z początkiem jesieni Zakopane jest jednym wielkim Festiwalem.

Wieczorami zapełniają się po brzegi lokale, w co drugim przygrywa kapela, a turyści dośpiewują refreny.
Nikt tu nie ryczy, ani nie zatacza się po Krupówkach.

Miasto rozwija się niepowstrzymanie i harmonijnie, demonstrując szlachectwo, które zobowiązuje też przybyszy.

Mam wiele miłych wspomnień związanych z pobytami na zakopiańskich Festiwalach Folkloru.

Od końca lat 90. kilka razy (wraz z przyjacielem, Zbyszkiem Zabłotnym) relacjonowałem je dla „Dziennika Łódzkiego”. Technologia tego relacjonowania była taka, że po każdym koncercie pisałem recenzję (długopisem), a rano wysyłaliśmy ją faksem do redakcji.
Maszynistka wklepywała tekst w komputer, a składacz umieszczał go w makiecie.
„Dziennik” drukowano w nocy.
Rano wysyłano egzemplarze kurierem do kilku naszych renomowanych kurortów (wydawca chciał, żeby „Dziennik” mogli kupić spędzający tam urlop łodzianie).

Możecie sobie Państwo wyobrazić, co działo się w Biurze Festiwalowym, gdy (po dwóch dobach!) przynieśliśmy (kupiony w zakopiańskim kiosku!) „Dziennik” z omówieniem pierwszego dnia Festiwalu.
Natychmiast zostaliśmy obwołani jego „gwiazdami” (przypomnę, że były to lata 90. i nowe technologie dopiero w mediach raczkowały).
Otworem stanęły przed nami drzwi do imprez towarzyszących, ekskluzywnych bankietów i spotkań z prominentami (oczywiście na bieżąco przez nas potem relacjonowanych).
Hej, łza się w oku… itd.

Innym razem – jako delegaci Oddziały Łódzkiego Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy – pojechaliśmy na Festiwal z Krzysztofem Nagrodzkim i jego synem, Przemkiem.
Jako festiwalowi nowicjusze zostali wprost „oszołomieni” gościnnością i otwartością gospodarzy.

Nie zapomnę zdarzenia, które miało miejsce po otwarciu Festiwalu w jednej z zakopiańskich świątyń.

Po Mszy św. wszystkie zespoły – poprzedzone specjalnymi tablicami z nazwami krajów – odmaszerowały na defiladę Krupówkami.

Traf chciał, że Organizatorzy – przez pomyłkę – wykonali o jedną tablicę za dużo, z napisem „Czechy” (czeski zespół na Festiwal nie dojechał).

Cóż było robić, podjęliśmy z Krzysztofem i Przemkiem tablicę i pomaszerowaliśmy w ślad za korowodem.

„Patrzcie, Czesi idą” – witali nas gapie: „Ale dlaczego taki mały zespół, tylko trzech facetów?”

...Hej, łza się… itd.

Mocną stroną Festiwalu jest zawsze błyskotliwa konferansjerka w wykonaniu miejscowych artystów, którzy nie unikają figlarnych „zaczepek”, także pod adresem miejscowych władz.

Na przykład pan burmistrz, został w tym roku przywitany na koncercie słowami: „Witomy piyknie noskiego włodarza z małzonkom. Przyśli punktualnie, a przecie – jak wróble ćwierkajom – wcora mieli wielkom rodzinnom urocystość. Cyli ze poprawin nie było…”

Nie muszę dodawać, że podobne „dowścipy” byłyby w Łodzi absolutnie nie na miejscu!

Jednak festiwalowy czas mija błyskawicznie i nagle trzeba z bólem wracać do domciu.

O tym przemijaniu napisał „piyknom” i przejmującą piosenkę Andrzej Brandstatter, wybitny podhalański artysta, szef zespołu „Hawrań”:

„Idom casy za casami hań ku mgłom /
Co siy stało z tradycjami, kany som? /
Przekozali nom zwyczaje, obycaje dziadkowie, /
Cemuz ło nik nie zbacujom wnukowie…?”

Lecz tak nie będzie.
Obserwując Festiwal, możemy mieć pewność, że w dzisiejszych, przyjaznych kulturze, warunkach dziadkowie będą na Podhalu nadal przekazywać obyczaje wnukom, a zaś wnukowie je, z pożytkiem dla całego kraju, „zbacujom” (zapamiętają).

O czym przekonamy się za rok, na 54. Festiwalu.

Kto nie pojedzie, będzie żałował.