Polecane

Krzysztof Karnkowski -Na drodze do przemocy

Zaledwie kilka dni po 12. rocznicy mordu, jakiego na pracowniku łódzkiego biura PiS Marku Rosiaku dokonał Ryszard Cyba, doszło do serii napaści na inne biura poselskie tej partii. Tym razem nikt nie zginął, skończyło się na pogróżkach. Część polityków opozycji zdobyła się na potępienie sprawców tych zdarzeń, lecz już ich wyborcy najczęściej potraktowali je jako ustawkę lub powód do żartów.

Zwolennicy partii rządzącej pytają, czy odpowiedzialne za ten stan rzeczy kluczowe figury polskiej polityki i mediów wiedzą, że nieustanna hodowla nowych Cybów musi doprowadzić do kolejnej tragedii. To pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Gdyby jednak takowa padła, byłaby zapewne niemal równie przerażająca jak dramat sprzed 12 lat.

Ryszard Cyba nie wziął się znikąd. Medialna tresura, dzień w dzień przez lata, trafiła na podatny grunt. Czy autorzy jego ulubionych telewizyjnych audycji nie liczyli się z tym, jakie skutki może wywołać w mniej stabilnych emocjonalnie odbiorcach stała deprecjacja negatywnych bohaterów ich codziennych przekazów? W Cybie szybko rozpoznano wiernego telewidza, dzwoniącego do „Szkła kontaktowego”, polityczno-satyrycznej audycji TVN24. Audycji, w której jeszcze przed katastrofą smoleńską wyemitowano rozmowę z leśniczym, zapewne nieświadomym, w czym bierze udział, który opowiadał – powtórzmy, w audycji polityczno-satyrycznej – o tym, kiedy, jak i czym wolno strzelać do kaczek, a kiedy ptaki te podlegają okresowej ochronie.

Po 10 kwietnia 2010 r., jeszcze jako bloger, przygotowałem cykl pod tytułem „Archiwum nienawiści”, będący małym jedynie wycinkiem rzeczywistości, którą szerzej pokazał później Sławomir Kmiecik w swoim cyklu książek poświęconych zjawisku przemysłu pogardy. Obok przywołanego już „przyrodniczego” odcinka „Szkła”, przypomniałem w nim m.in. wyrywki z twórczości polskich kabaretów, w tym kabaretu Klika, chcącego upiec kaczkę (pisaną wielką literą) niczym w wierszyku Brzechwy, czy Kabaretu Młodych Panów przewidującego katastrofę prezydenckiego samolotu w skeczu, w którym bawić widza ma fakt, że załoga ani myśli ratować prezydenta, któremu okazuje w rozmowach pogardę. Młody Stuhr ze swoimi żartami z tupolewa czy uliczna hołota z rzucanymi żartami o „zimnym Lechu” czy „kaczce po smoleńsku” nie była ani pierwsza, ani oryginalna. Być może częstochowski taksówkarz oglądał ten akurat odcinek wyjątkowo uważnie, a może nie musiał go oglądać, bo doskonale już wiedział, kto odpowiada za całe zło w Polsce i na świecie? Gdy Cyba dokonał swojego mordu, Platforma Obywatelska była partią rządzącą, odległą jeszcze od sondażowego i wizerunkowego zjazdu, jaki zaliczyła w swojej drugiej kadencji, PiS natomiast nie otrząsnęło się jeszcze po Smoleńsku.

Kampanie nienawiści przed Smoleńskiem

Zjawisko zmasowanego, ukierunkowanego na konkretną osobę hejtu osiągnęło pierwsze apogeum w czasie, gdy Lech Kaczyński pozostał instytucjonalnie osamotniony we wrogim wobec siebie państwie Platformy. Ta dysponowała wówczas całym aparatem władzy, większością mediów, kontrolowała i współtworzyła przekaz pod- i nadprogowy. Przy czym pamiętać trzeba, że już wcześniej, czasem w większej, a czasem mniejszej skali, ofiarami podobnych kampanii nienawiści byli politycy niewygodni dla liberalnych salonów, jak (do czasu) Lech Wałęsa, Stanisław Tymiński czy Andrzej Lepper. Lepper i Lech Kaczyński znaleźli się w sytuacji trudniejszej od pierwszej dwójki, ponieważ obiektem nienawiści liberalnych elit stali się w czasie, gdy wzrosło znaczenie internetu – kolejna znakomita arena do szczucia i przeprowadzania publicznych egzekucji.

Sieć w dużym stopniu była – i pozostała do dziś – pasem transmisyjnym i pudłem rezonansowym starych mediów, w którym już oddolnie, nieraz spontanicznie, powtarzano wyuczone frazy, ale w sposób ostrzejszy i brutalniejszy, który do czasów Palikota klasycznym graczom nie uchodził. Jednak już przed 10 kwietnia, gdy przywołany polityk, długo związany z PO, postanowił według jego własnych słów uderzyć w godnościowe podstawy prezydentury, było oczywiste, że język nadawców i odbiorców, producentów, konsumentów i prosumentów stał się zatruty trwale przy zgodnym udziale wszystkich biorących udział w tej grze drużyn.

Przemoc pobłogosławiona

Wydawać by się mogło, że katastrofa smoleńska będzie zarówno dla polskiego społeczeństwa, jak i klasy politycznej punktem zwrotnym, podobnym do narodowych rekolekcji po śmierci Jana Pawła II. Oficjalna wersja wydarzeń, kreowana przez media, brzmiała, że odzyskaną ledwo co zgodę między Polakami zniszczyła konfrontacyjna decyzja o pochowaniu pary prezydenckiej na Wawelu. Tyle że to kolejna nieprawda wykreowana przez to środowisko. Podczas gdy wielu Polaków, niezależnie od poglądów, chciało przeżywać wspólnie i godnie dramatyczny zwrot historii, byli i tacy, którzy świętowali. W urzędach, korporacjach, na uczelniach.

Decyzja o miejscu pochówku była już tylko pretekstem. Ogień zniczy zwalczano ogniem nienawiści, który na dobre zapłonął latem tego samego roku. Przemoc na głównej ulicy Warszawy straciła wówczas swój symboliczny jedynie charakter. Choć i on, w postaci krzyża z puszek po piwie, ukrzyżowanego pluszowego misia, oddawania moczu na znicze czy okrzyków „chcemy Barabasza”, musiał szokować. Jednak obok agresji w sferze symboli pojawiła się i zwykła przemoc – do wyzwisk doszły przepychanki, kogoś pobito, ktoś nawet po kilku tygodniach zmarł, jednak państwo nie było zainteresowane śledztwem. Do bierności policji i straży miejskiej dołączył entuzjazm mediów, widzących na Krakowskim „narodziny społeczeństwa obywatelskiego”. Przemoc została więc de facto pobłogosławiona. Nic dziwnego, że została już z nami na stałe, najpierw głównie w kontekście Smoleńska i zakłócania obchodów, później w protestach Strajku Kobiet, a także w napaściach na biura.

Złudzenie posmoleńskie (podobnie jak jego prefiguracja z kwietnia 2005 r.) trwało krótko, jednak to nie było zaskoczeniem. Niemal od razu po tragedii Stefan Niesiołowski, wówczas prominentny polityk Platformy, stwierdził, że nie wydarzyło się nic, co uzasadniałoby zmianę sposobu prowadzenia dyskusji politycznej w Polsce. Jej zaś najbardziej plugawy symbol, Janusz Palikot, zniknął tylko na chwilę, na kilka tygodni, by po powrocie zapowiedzieć, że wypatroszy ciało Jarosława Kaczyńskiego i wystawi je na sprzedaż w Europie. Polityk powiedział, co miał powiedzieć. Wykonawca znalazł się wkrótce potem w Łodzi. I jak pamiętamy, także Łódź nie zmieniła niczego, bo co mogła zmienić, gdy nawet śmierć dziewięćdziesięciu sześciu przedstawicieli różnych partii i środowisk nie wstrząsnęła sumieniami? Niesiołowski opowiadał w mediach, że zamachowiec planował wcześniej odwiedziny w jego biurze, a koledzy łódzkiego posła refleksyjnie lub raczej bezrefleksyjnie powtarzali, że PiS zebrało burzę z wiatru, który samo zasiało.

Suma lęków liberalnego elektoratu

W 2011 r. odbyły się wybory parlamentarne. Zagrożenie przemocą stało się jednym z motywów kampanii wyborczej. Po temat ten nie sięgnęło jednak mające do tego silne podstawy PiS (tak samo jak w 2010 r. nad wyraz oszczędnie zdominowane przez późniejszy PJN sztab Jarosława Kaczyńskiego gospodarował emocjami związanymi ze Smoleńskiem, co wówczas wielu uważało za błąd, a dziś można zastanawiać się, czy nie był to sabotaż), lecz Platforma. Liberałowie, którzy co najmniej od 1989 r., początków „Gazety Wyborczej” i wejścia do TVP suflowali aspirującej inteligencji lęk przed ciemną, agresywną i zabobonną masą, zmieścili w wyborczym spocie sumę swoich lęków. Do roli tłuszczy sprowadzono obrońców krzyża z Krakowskiego Przedmieścia, wykorzystując w tym celu wizerunek osoby spoza tego środowiska, ulicznego krzykacza Andrzeja Hadacza, który po kilku latach odnalazł się na wiecach KOD i paradach równości.

Tak samo pokazano kibiców, do których jeszcze niedawno PO odwoływała się w pozytywny sposób, próbując wykreować wizerunek Donalda Tuska jako konkretnego, odważnego chłopaka, może nawet trochę chuligana, ze stadionu Lechii Gdańsk. I wyborców udało się skutecznie nastraszyć, zarazem dowartościować – głosując na PO, mieli być lepsi od tych, których pokazywano im od lat jako motłoch. Najpierw – niezaradny, później agresywny, wreszcie roszczeniowy, zawsze jednak ciemny i zakompleksiony.

W 2007 r. Platforma odwoływała się do kompleksów, ale i aspiracji. Cztery lata później zostało już tylko straszenie swojego elektoratu i mamienie go poczuciem własnej elitarności – i to wystarczyło. Wiele wskazuje, że Tusk i ludzie z jego otoczenia wierzą wciąż, że także dziś tak właśnie wygrywać można wybory, w czym utwierdzać musi ich sprzężenie zwrotne, sposób, w jaki ich najwierniejszy elektorat w mediach społecznościowych widzi i opisuje drugą stronę, ale też każdego, kogo sam do tej drugiej strony zapisze, choćby był to nawet progresywny obyczajowo, ale krytyczny wobec liberalizmu gospodarczego i antyestetyki działań KOD młody działacz lewicowy.

Fala za falą – mechanizm utrwalony

Kolejne kampanie, w których PO coraz mniej pewna była wygranej, wyraźniej zaznaczyły ten rys strachu, pogardy i dehumanizacji, a zjawisko to przybrało na sile po 2015 r. Jeśli jednak (słusznie) niepokoją nas niedawne napaści na biura poselskie i ich pracowników, nie możemy traktować tych zdarzeń jako wypadków jednostkowych czy tym bardziej nowej jakości w naszym życiu politycznym. Skala jest przecież dużo większa, a przykłady znajdziemy w doniesieniach z kolejnych wyborów. To nawracające fale niszczenia materiałów wyborczych, lecz również wysyłania gróźb, także wobec rodzin, i podpaleń. Oczywiście każdy taki przypadek był w komentarzach słusznie łączony z co bardziej agresywnymi wypowiedziami w rodzaju „dorzynania watahy” Radosława Sikorskiego.

Liczba tego typu zdarzeń to materiał na obszerną i bardzo nieprzyjemną książkę, zwróćmy więc tylko uwagę na kilka fal, w których dochodziło do kumulacji. Poza okresami wyborczymi i powyborczymi (warto wpisać w wyszukiwarkę hasło „kandydat/kandydatka PiS pogróżki”, można dowiedzieć się na przykład o tym, że już w 2010 r., mniej więcej równocześnie ze zbrodnią Cyby, w Oświęcimiu mężczyzna groził spaleniem biura tej partii) to choćby wzmożenie czasów pierwszych protestów KOD z ich comiesięcznymi nawrotami, „ciamajdan”, który nie był zabawny dla osaczanych przez tłum parlamentarzystów i reporterów TVP, z których jeden poniósł nawet uszczerbek na zdrowiu, to ciągłe wyzwiska na ulicach czy w internecie, to fale tzw. Strajku Kobiet z masowym niszczeniem mienia, ścian biur PiS i kościołów, lecz także neutralnej, nieraz zabytkowej przestrzeni miejskiej, z werbalizowaną w internecie zgodą na przemoc fizyczną wobec konkretnych osób.

W tej przygnębiającej wyliczance oddzielnie warto przypomnieć sobie szykany, które spotykały prof. Jana Szyszkę. Atmosfera wobec byłego ministra środowiska prawdopodobnie przyczyniła się do jego śmierci, na pewno zaś powiązana była ze śmiercią jego zwierząt, które – zapewne w imię walki o ich prawa – zostały otrute przez nieznanych sprawców w gospodarstwie polityka.

Z kolei podczas jednej z miesięcznic katastrofy smoleńskiej z użyciem noża zamordowany został warszawski tramwajarz, który zwrócił uwagę na niestosowność zachowania przeciwników obchodów. Większego zainteresowania społecznego tą sprawą nie odnotowano, nie zauważyli jej nawet użytkownicy warszawskich forów poświęconych codzienności komunikacji miejskiej i ich pracowników.
Już w tej kadencji parlamentu stężonych, negatywnych emocji doświadczać musiał Paweł Kukiz. Muzyk, sam używający w swej twórczości wulgaryzmów, niejako ośmielił tym samym oponentów, którzy wykroczyli jednak poza wszelkie granice. Wyzwiska wobec Kukiza pojawiały się w wypowiedziach polityków, również na ogólnopolskich antenach. Po wsparciu przez jego ugrupowanie przygotowanej przez PiS ustawy medialnej atmosfera była na tyle napięta, że współpracujący z nim poseł Jarosław Sachajko musiał zamknąć nawet na pewien czas biuro poselskie w obawie o zdrowie zatrudnionych tam osób.

Droga do zamachu stanu

Gdy kilka dni temu przypomniano o kolejnej rocznicy zamordowania Marka Rosiaka, wielu sympatyków Platformy w sieciowych komentarzach gotowych było usprawiedliwiać mordercę, przywołując późniejszy mord na Pawle Adamowiczu. Zostawmy na boku względność czasu (Adamowicz 2019, Rosiak 2010), nie takie sztuczki zna polityczna retoryka. Ważniejsze jest całe tło sprawy i jej bezwzględne wykorzystanie w celach propagandy partyjnej. Ta przedstawiła gdański mord jako wendetę podpuszczonego przez przekaz TVP Info sympatyka PiS na czołowym polityku PO. Tymczasem w ostatnim okresie życia Adamowicz był politycznie osamotniony i atakowany przez dawnych kolegów, a także przez najgłośniej opłakujące go media. Bardzo dogłębnie udokumentował to Marcin Tulicki w swoim filmie dokumentalnym „Jesteś mechanizmem niszczącym.”

O politycznych afiliacjach zabójcy Adamowicza nie wiemy nic, lecz wiemy, że nie jest w przeciwieństwie do Cyby osobą zrównoważoną, a w więzieniu, gdzie przebywał przed dokonaniem zbrodni, nie miał dostępu do kanału informacyjnego TVP. Jednak za to powiązanie stacji ze zbrodnią nikt nigdy nie przeprosił, nadal stanowi ono dla wielu jej przeciwników poręczną pałkę. Tu warto wspomnieć, że grupa głośnych demonstrantów kilka lat temu zaatakowała przed siedzibą stacji Magdalenę Ogórek. A niewielka, lecz mająca mocny sprzęt nagłaśniający pikieta odbywa się na pl. Powstańców Warszawy niemal codziennie, jej uczestnicy nie przebierają w słowach, nie dbają o spokój klientów pobliskich lokali (o dziennikarzach nie wspominając, tu działanie jest ewidentnie intencjonalne) i nie zawsze trzymają ręce przy sobie.

Od powrotu Donalda Tuska do krajowej polityki najbardziej agresywni z uczestników ulicznych zadym i internetowych pyskówek zyskali mocnego patrona. Tusk zapowiada to samo, o czym oni roją w swoich zapisywanych w mediach społecznościowych fantazjach. To już nie demokratyczne przejęcie władzy w warunkach ciągłości funkcjonowania państwa, lecz odwet i zemsta, czyszczenie i wywlekanie przeciwników z urzędów na ulicę. Radosław Sikorski, gdy akurat nie powiela w swoich tweetach rosyjskich narracji, fantazjuje o wyrzucaniu z kraju szczególnie znienawidzonych polityków i dziennikarzy. Przywoływany wcześniej Stefan Niesiołowski, od dawna nieobecny w polskim życiu politycznym, przerywa milczenie, by ogłosić, że sympatycy PiS są fizycznie obrzydliwi.
Ten tekst nie będzie miał pozytywnej puenty. Wszystko to pokazuje bowiem wyraźnie, że wśród sporej części polityków panuje zgoda na wszelkie formy obrzydzania i pozbawiania godności oponentów, a co za tym idzie, również zgoda na przemoc, która jest naturalnym i logicznym dopełnieniem wieloletniego poddawania odbiorców takiej propagandzie.

Krzysztof Karnkowski

za:niezalezna.pl