Polecane

Niezwykłe świadectwo. Naczelny rabin Rzymu o tym, dlaczego został katolikiem

Sumienie świętego Pawła
Społeczność żydowska Rzymu wysłała swego przewodniczącego do Triestu, aby zaproponować mi wakującą posadę naczelnego rabina i rektora Kolegium Rabinackiego w Rzymie. W stosownym czasie udałem się w podróż. W Mediolanie spotkałem nie żyjącego już doktora Mario Falco, profesora prawa kanonicznego na tamtejszym uniwersytecie; jako Hebrajczycy zostaliśmy obaj zmuszeni do „dobrowolnego" odejścia z naszych uniwersytetów, w Mediolanie i Padwie.

- Kolegium Rabinackie w Rzymie jest jedyne we Włoszech - powiedział.

-Praktycznie rzecz biorąc jest ono zamknięte, pod kluczem. Studenci błąkają się po ulicach, a wszyscy profesorowie wyemigrowali. Czy zamierza pan wskrzesić Instytut? - było to powiedziane bez ogródek i wprawiło mnie w zakłopotanie. Hebrajska Rada Rzymu składała się z dwóch grup - większości, która widziała drogę ocalenia w formalnym sprzymierzeniu się z rządem, oraz „nacjonalistycznej" mniejszości.

Zaraz po pierwszym posiedzeniu zwróciłem się do przedstawicieli obu tych frakcji prosząc ich, aby złożyli broń i zamiast brać przykład z polityki naszych przodków, gdy Jerozolima była oblężona przez rzymskie legiony, podporządkowali działania Rady łagodzeniu trudnej sytuacji w apolitycznej atmosferze; by zajęli się nabożeństwami, nauczaniem religii i dziełami wzajemnej pomocy. Mój apel spotkał się z lodowatym milczeniem, które oznaczało - by zacytować słynne zdanie Badoglia - że „wojna trwa".

Zajęcia zostały wznowione. Niektórzy z tych, którzy dziś są młodymi rabinami, byli wówczas moimi uczniami. Zacząłem brać udział w uroczystościach ślubnych i pogrzebowych, nawet wśród najuboższych, starając się w tych smutnych czasach ulżyć doli najbardziej nieszczęśliwych. Szukałem pracy dla bezrobotnych, których liczba wzrastała z powodu wzrastającej surowości praw dotyczących segregacji rasowej.

Pewnego dnia przedstawiciel ubogich przyszedł do mnie z zażaleniem:
- Od lat zarabialiśmy na życie sprzedażą pocztówek. Sprzedawaliśmy je z małych straganów ustawianych na najbardziej ruchliwych rogach ulic. Teraz przeganiają nas, bo jesteśmy Żydami.
- Proszę się nie martwić - odpowiedziałem - postaram się jakoś pomóc, ale niech pan się modli o Bożą pomoc dla mnie.

Następnego dnia po południu udałem się do ministra. Przyjął mnie bardzo uprzejmie; podaliśmy sobie ręce, obyło się bez faszystowskiego salutu. Miałem wrażenie, że rozmawiam z dobrym, uprzejmym człowiekiem.

- Ekscelencjo - powiedziałem - przyszedłem zaproponować panu ufundowanie towarzystwa inwestycyjnego.

- Czy będzie to lukratywne przedsięwzięcie? - zapytał, uznając moją propozycję za żart.

- Inwestycje będą dobre i lukratywne - odparłem - jeśli nie na tym, to z pewnością na tamtym świecie.

- Jestem praktykującym katolikiem i pana propozycja wydaje mi się interesująca. Kto będzie inwestował pierwszy? - zapytał.

- Pan i ja - odpowiedziałem. - A jaki jest cel tego nowego towarzystwa? - pytał dalej.
- Przywrócenie Żydom z Getta możliwości sprzedawania pocztówek. - To kwestia dyscypliny partyjnej, nie mogę na to nic poradzić! - zaoponował.

- Rozumiem - powiedziałem.
- Dyscyplina jest równoznaczna ze sprawiedliwością. Ale wie pan, że tu, we Włoszech, ministerstwo nosi nazwę „łaski i sprawiedliwości". Podobnie jak w religii, tak i w życiu społecznym, łaska musi poprzedzać sprawiedliwość.

Minister zgłosił jeszcze kilka zastrzeżeń, a potem powiedział: - Proszę im powiedzieć ode mnie, żeby nie tkwili w jednym miejscu kilka godzin, niech przenoszą się z miejsca na miejsce. Ja zajmę się resztą.

- Rozumiem - odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy.
- My, Żydzi, musimy być tułaczami, nawet wtedy, gdy sprzedajemy pocztówki.
Minister uścisnął mi rękę i odprowadził przez biura aż do szczytu schodów.
Kilka dni później spotkałem go na ulicy.
Był z kimś trzecim. Tym razem nie przywitaliśmy się.
Nie mam zamiaru spisywać historii Hebrajczyków w Rzymie w latach 1943-44, ale moje życie, a przynajmniej jego sfera zewnętrzna, jest boleśnie związana z wydarzeniami tych dni i z odpowiedzialnością, jaka spoczywała nieznośnym ciężarem na ramionach przedstawicieli rzymskich i włoskich Hebrajczyków.

Wyjaśnię potem w nieco bardziej wyczerpujący sposób, dlaczego tysiące Żydów, zwłaszcza tych, którzy niczego się nie spodziewali, pozostało stłoczonych w Getcie, aby następnie zostać wysłani jak owce na rzeź. Jestem jednak zmuszony stwierdzić już teraz, ze względu na prawdę, a nie z chęci samoobrony, że nie przywiązuję wagi do ludzkich sądów: Bóg wie wszystko.

W okresie niemieckiej okupacji Rzymu w rzymskiej społeczności żydowskiej dały się odczuć wpływy pochodzące spoza Rzymu (a nawet spoza Włoch). Doszło do kryzysu, który spowodował obalenie zarządu społeczności w ostatnich miesiącach faszyzmu. Został uformowany silny, hebrajski zarząd, sprzyjający rządowi i państwu, ale równocześnie czyniono przygotowania do przekształcenia go w ciało zarazem antyfaszystowskie i wyznające hebrajski nacjonalizm.

Co do mnie, to zacząłem ustępować, oczekując nadejścia okresu postfaszystowskiego. Wydarzenia wojenne wstrząsnęły podstawami faszyzmu; nikt nie wątpił w nadchodzące zwycięstwo aliantów i upadek sił faszystowskich. Faszyści także zdawali sobie sprawę ze zbliżającego się końca i stawali się coraz bardziej brutalni i chciwi. To, co najgorsze, szybko wypłynęło na wierzch.

Ten sam faszystowski rząd, który pozbawił mnie włoskiego obywatelstwa, w praktyce ignorował mnie i nie sprawiał mi żadnych kłopotów. O nic nie prosiłem. Pewne siły w Radzie Społeczności chciały jednak wykorzystać fakt utracenia przeze mnie obywatelstwa. Rabbi, który nie jest obywatelem? Nigdy! Kontrakt miał zostać zmieniony na moją niekorzyść. „Niech tylko przeminie ten okres -powiedziałem wtedy. - Zanim się to wszystko skończy, wszyscy zostaniemy uznani za pozbawionych obywatelstwa wygnańców!"

To „proroctwo" sprawdziło się o tyle, że w republice Salo uznano wszystkich Żydów za „wydalonych" i skonfiskowano ich mienie. Mimo to owa chwila wydawała się moim wrogom sprzyjająca, aby wystąpić przeciwko mnie, i uczynili to w wielkim pośpiechu z uwagi na zbliżające się wyzwolenie. Miałem zostać zmiażdżony teraz, nie tyle na chwilę obecną, ile na przyszłość. Wycofałem się z pola bitwy. Nie chciałem stawiać im czoła. Zrozumiałem, że nie była to już walka niesprawiedliwości ze sprawiedliwością, ale jednego sumienia z drugim.

W walce tej stanęły przeciwko sobie dwa różne rodzaje sumienia. Wycofałem się w głąb siebie, aby prowadzić rozważania na temat sumienia. Zacząłem rozważać ów problem w świetle doktryny świętego Pawła. Nie wydawało mi się to z mojej strony krokiem w stronę nawrócenia; chciałem jedynie znaleźć źródło, z którego wziął początek kształt mojego sumienia, tak odmienny od sumień pozostałych. Przez całe życie byłem świadomy różnicy między tymi dwoma typami sumień. Sumienie innych, tak bardzo różniące się od mojego, zacząłem postrzegać jako wadliwie spełniające swoją funkcję. Czym jednak jest sumienie? Byłem przekonany, że sumienie stanowi nen/us rerum, żywotne jądro, nie tylko całego życia jednostki, ale także wszelkiej ludzkiej działalności, całej ludzkiej historii, z uwzględnieniem tego tragicznego okresu, który wówczas kończył się wraz z najstraszniejszą w historii wojną.

Chciałem przestudiować problem sumienia.u świętego Pawła, ponieważ jego doktryna wydawała mi się rzeczą podstawowej wagi dla historii całkowitego rozwoju sumienia ludzkiego. Oto, co odkryłem: wychodzimy od prawa zapisanego w ludzkim sercu i docieramy do prawa naturalnego. Do tego dochodzi jeszcze jeden czynnik, zarówno Boski jak i ludzki, gdy sumienie i intelekt człowieka podejmują zadanie wewnętrznego osądu jego samego; w jego wnętrzu oskarżenie i obrona ostatecznie prowadzą do ogłoszenia wyroku.

Droga ludzi, którzy posiadają pisane prawo, jest inna; wychodząc od pisanego prawa ponoszą oni ryzyko stania się szepczącymi, pilnymi recytatorami i wykonawcami Prawa, w którym nieobecny jest motus proprius ducha.

Sumienie jest świadectwem o samym sobie, poznaniem samego siebie. Sumienie naturalne przejawia się w tym, co Bóg wpisał w serce człowieka; jest głosem Boga w człowieku. Potem rozum dokonuje sądu, zgadzając się lub sprzeciwiając.

Poganie, o których mówi święty Paweł, nie recytują Prawa, ponieważ nie mają prawa pisanego, nie są jednak z tego powodu pozbawieni prawa, ponieważ mają prawo we własnym wnętrzu; prawo naturalne. I na tej właśnie podstawie poganie będą osądzeni: czy działali, czy też nie działali zgodnie ze swoim prawem, w doskonałej zgodzie z własnym sumieniem.

Zostaną usprawiedliwieni bez pisanego prawa. Do Hebrajczyków Apostoł mówi: „Inaczej niż poganie, wy, Hebrajczycy, macie w Prawie sformułowaną wiedzę i prawdę, macie je wyrażone na piśmie. Dlatego jeśli przekraczacie prawo dane wam i ogłoszone przez Boga, znieważacie Jego samego."

Jest wielkim błędem zadowalać się recytowaniem Prawa, nie troszcząc się o jego wypełnianie. Poganie nie mają tekstów, które mogliby recytować, i dlatego nic nie oddziela ich od wewnętrznej rzeczywistości, której muszą stawiać czoło w każdej chwili.

Jeśli Hebrajczyk nie przestrzega pisanego prawa, którego tekst posiada, jest całkowicie jasne, że Prawo nie zbawia go od grzechu, czyli od śmierci. Prawo daje jedynie teoretyczną wiedzę o grzechu, ale od niego nie chroni. Prawo jest zatem sposobem na osiągnięcie wiedzy i nie czyni nikogo sprawiedliwym przed Bogiem.

Nie wystarczą także uczynki płynące z Prawa. Uważamy, że człowiek doznaje usprawiedliwienia z wiary, bez uczynków płynących z Prawa. Dlaczego? Dlatego że uczynki wynikające z Prawa są niczym innym, jak zimnym przekładem Prawa bez współudziału serca. Uczynki są bezpośrednim owocem posłuszeństwa Prawu, które jest światłem z Bożego światła, ale zostało zapisane zimnym atramentem na zimnym pergaminie. Prawo to potencjał uczynków, uczynki to Prawo w działaniu, ale prawa od uczynku nie dzieli żaden wewnętrzny wysiłek, żadna wewnętrzna udręka. Brakuje tu ognia ludzkiego serca, który świeci i płonie, który spala i oczyszcza, który powoduje cierpienie, ale nie śmierć, który otwiera bramę do życia wiecznego.

Ten, który nie żyje wiarą w uczynki jako takie (wydaje mi się, że właśnie tu uchwyciłem osobistą myśl świętego Pawła), żyje wiarą, a wiara zasługuje na usprawiedliwienie. Ten, kto żyje wiarą w uczynki oczekuje nagrody za swoje uczynki. Ten, kto żyje wiarą, spodziewa się i oczekuje wszystkiego nie za swoje uczynki, ale z łaski Bożej. Nie potępiamy uczynków, ponieważ wiara bez uczynków jest jak wiosna bez kwiatów albo jesień bez owoców. Ten, kto pokłada nadzieję w sobie, wypełnia uczynki i oczekuje nagrody jako czegoś należnego sobie. Uczynków dokonuje także ten, który nie przywiązuje do nich żadnej wagi, a jednak spodziewa się - tak, on także spodziewa się - ale nie należności, a łaski Bożej.

Ten, kto żyje wiarą, ma nadzieję, a jego nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża, Jego miłosierdzie, zostało rozlane w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany.

Miłość Boża nasyca nasze serca dzięki Duchowi Świętemu, który jest gwarancją, obietnicą; łaska, która daje nam nadzieję, każe nam oczekiwać wszystkiego ze względu na miłość Boga do nas. Duch Święty każe nam pokładać ufność w Miłości, która wzbudza i umacnia naszą wiarę w Tego, który jest Miłością, a nie w uczynki, których dokonaliśmy na mocy Prawa.

Zanurzeni przez chrzest w śmierć Chrystusa, przez Niego umieramy dla grzechu, aby powstać do życia w Bogu jako słudzy Boga, którzy żyją dla Boga, dla Chrystusa, który nie znał grzechu i który cierpiał za grzechy, które sprowadzają na nas śmierć. Chrystus umarł za nasze grzechy z czystej miłości do nas.

Czy zatem Prawo jest złe? Broń Boże! Prawo jest święte; święte i sprawiedliwe są Przykazania. Prawo jednak jest „duchowe", a ja jestem cielesny; mieszka we mnie grzech. Oto nasza tragedia.

Mieszka we mnie grzech i dlatego nie czynię tego dobra, które chcę czynić, ale to zło, którego nie chcę czynić, zło, którego nienawidzę; ponieważ to nie ja rządzę, ale grzech, który we mnie mieszka. W swym duchu człowiek rozkoszuje się prawem Bożym, ale w jego niskiej naturze działa prawo przeciwne prawu jego umysłu. Tak zatem prawu mojego umysłu sprzeciwia się prawo moich niskich pobudek, prawo grzechu i śmierci, które czyni bezsilnym prawo mojego umysłu.

Co mi pozostaje? Nie iść za mądrością ciała, która wiedzie do śmierci i niweczy święte, duchowe prawo miłości, prawo wiary przez miłość. Mądrość ciała nie może być poddana prawu Boga, który jest miłością; jest ona wrogiem Boga i miłości. Jeśli jednak Chrystus mieszka w nas, nasze ciało grzechu jest martwe i żyjemy zgodnie z mądrością Ducha Bożego, który jest w nas, ponieważ Chrystus jest w nas: żyjemy zatem zgodnie z mądrością Ducha, który jest życiem i pokojem.

Żyjemy więc my, którzy mamy pierwsze owoce Ducha - myśl tak droga świętego Jakubowi - pokładamy także nadzieję w tym, czego nie widzimy (nadzieja bowiem dotyczy tego, czego się nie ogląda własnymi oczami). Żyjemy wiarą w miłość Boga, miłością Chrystusa do nas i bez Niego niczego nie możemy uczynić. Sami z siebie nie potrafimy się nawet modlić, tak jak powinniśmy, ale sam Duch Święty przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami. Ten, który zna serca, wie, czego pragnie Duch; wstawia się On za świętymi zgodnie z wolą Bożą.

Sumienie świętego Pawła i szlachetność jego charakteru jaśnieją w pełni w słowach, w których wyraża on żal z powodu niewiary Izraela. „Prawdę mówię w Chrystusie" - powiada, a jego żal pobudza go aż do wyznania: „Wolałbym bowiem sam być pod klątwą, odłączonym od Chrystusa dla zbawienia braci moich".

Zakończywszy moją analizę, poczułem się odświeżony w duchu. Odnalazłem w sobie odblask, jakkolwiek słaby, sumienia Pawła z Tarsu, tego wielkiego Żyda nawróconego do Chrystusa. Modlę się, aby Pan mnie wysłuchał i dał mi siłę mówić, zgodnie z najwyższą prawdą, jaka jest we mnie, bez sądzenia siebie samego, a tym bardziej innych, o tragicznych wydarzeniach z historii rzymskich Żydów podczas niemieckiej inwazji.

Triumf wschodzącego słońca

W 1945 roku zabłysło w mojej duszy światło. Był to czas pełnego rozkwitu w moim życiu duchowym - po przebytym smutku wielka obfitość owoców zrodziła się z wiecznie kwitnącego Drzewa Chrystusowego Krzyża. Powiedział mi: „Pójdź za Mną". Było to wezwanie od Boga. Poszedłem za Nim i 13 lutego 1945 roku przyjąłem chrzest w Kościele rzymskokatolickim. Było dla mnie wielką radością, że tego dnia towarzyszyła mi żona, która wraz ze mną przystąpiła do sakramentu.

Nawrócenie zawsze jest dla innych bardziej lub mniej przyjemną niespodzianką. Nieuchronnie towarzyszą mu dyskusje nad przyczynami, które doprowadziły do nawrócenia; jest to kwestia bardzo trudna do rozwikłania. A z punktu widzenia samego nawróconego? Także dla niego wiele rzeczy pozostaje niejasne. Nigdy nie interesowałem się literaturą dotyczącą tego tematu. Myślę, że bardzo trudno jest stworzyć typologię - to znaczy podzielić różne rodzaje nawrócenia i zaliczyć je do tej czy innej kategorii. Jest to praca, którą można wykonać siedząc za biurkiem, w oderwaniu od życia; produktem takiego przedsięwzięcia będzie jedynie teoria, wyabstrahowana od rzeczywistości.

Nie uważam, że pierwsze poruszenia, a potem proces wzrastania i dojrzewania do nawrócenia są jasno dostrzegalne nawet dla samego nawróconego - człowieka, który je przeżył. Nie chcę przez to sugerować, że rozwój ten dokonuje się w podświadomości, jak to się dzisiaj zgodnie z modą suponuje. Wolę pozostawić podświadomość poza ramami niniejszej dyskusji.

Gdybym miał się posłużyć porównaniem dla wyrażenia tego, co chcę powiedzieć o nawróceniu, wybrałbym słowa Jezusa o ziarnku gorczycy. Ziarnko, zakopane w ziemi, rośnie w sposób ukryty i nikt nie dostrzega jego wzrostu. Po jakimś czasie ujawnia się, gdy młody pęd przebija powierzchnię ziemi; nie stanowi to jednak zaskoczenia - dopiero oglądając się wstecz odnajdujemy niejasne wspomnienie tego pierwszego zjawiska. Tak samo z umysłem: nie myśli się o tej nowej postaci rozwoju jako o czymś, co zasługuje na uwagę, a być może nawet na eliminację. Tak wiele bodźców przepływa przez umysł - myśli i ich fragmenty, uczucia - rodzą się one w ukryciu i umierają niezauważone. A zatem kiełkowanie ziarna gorczycy nie jest alarmujące; zauważamy w sobie coś nowego, ale nie uważamy tego za dziwne czy niepokojące, ponieważ to coś w bardzo głębokim sensie przynależy do nas.

Jeśli chcę trzymać się prawdy, nie mogę powiedzieć, że prędko zaobserwowałem u siebie pierwsze objawy miłości do Ewangelii i osoby Chrystusa, nie przyjmowałem ich też z wielkim rozczuleniem czy sentymentem. Nie. Przyjąłem je z tym samym uczuciem, z jakim przyjmuje się członka rodziny albo osobę, którą się kocha, jak najbliższego krewnego.

Zielony kiełek rośnie, staje się silniejszy i nabiera bardziej intensywnego koloru. Jest to nieuniknione. Nie wprawia nas to w zdumienie, gdyż stanowi część naturalnego procesu rozwoju. Dlaczego tak jest? To zupełnie nowa dziedzina wiedzy. Mam na myśli wiedzę, a nie doświadczenie. Zainteresowanie nią nie przypomina wcale, nawet w psychologicznej introspekcji, owego zainteresowania, jakie wzbudzają w nas badania w laboratorium naukowym. Śmiem twierdzić -mimo iż ukończyłem studia psychologiczne i jestem głęboko zainteresowany tą problematyką - że jako analitykowi było mi zupełnie obojętne, co się we mnie dzieje. Wydarzenie, które dokonywało się w głębi mojej duszy było dla mnie jak przybycie kogoś ukochanego. Nie było nic, co spowodowałoby u mnie konflikt sumienia. Zacząłem po prostu słyszeć głos Chrystusa przemawiający głośniej i bardziej wyraźnie z kart Ewangelii. Bóg nie objawił się mojej duszy w burzy ani w ogniu, ale w szmerze łagodnego powiewu. Można to wyjaśnić moim usposobieniem: nie jestem z natury postacią tragiczną. Wszystko rozwija się we mnie powoli, zarówno w dziedzinie badań naukowych, jak i w sferze emocji.

Dopiero teraz zaczynam rozumieć, że Opatrzność obdarzyła mnie skłonnością do mistycyzmu, ale mówiąc szczerze sam nigdy bym do tego nie doszedł. Kiedy jakieś dziesięć lat temu czytelnicy moich artykułów zaczęli to zauważać, sądziłem, że są w błędzie. Ich liczba zwiększała się jednak, a były to osoby nie znające się nawzajem, mieszkające niekiedy na różnych kontynentach. Wtedy przypomniałem sobie człowieka, o którym opowiadała mi matka, gdy byłem mały. Pewnego dnia człowiek ten przyszedł do domu w południe, powiedział wszystkim dobranoc i poszedł się położyć. Jego żona, bardzo zaniepokojona, zapytała go, czy nie jest chory, on zaś odpowiedział: „Czuję się dobrze, ale dziś rano wszyscy mi mówili, że jestem pijany. Nie jestem pijany - wiesz przecież, że nie piję nawet wina, jestem abstynentem - ale kocham spokój, więc nie chcąc się z nimi sprzeczać, kładę się do łóżka." Moje odczucia były bardzo podobne; nawet ja sam zacząłem się uważać za mistyka.

W latach, które potem nastąpiły, kiedy ziarnko chrześcijańskiego życia zasiane w mojej duszy niewidzialną ręką Boga zaczęło wzrastać bardziej energicznie, nadal nie odczuwałem konfliktu między tym rozwojem a moją przynależnością do żydowskiej społeczności religijnej. W literaturze biblijnej i w wielu pismach rabinicznych zawarte jest takie bogactwo myśli, że między judaizmem a chrześcijaństwem można znaleźć naprawdę wiele wspólnego. Żywoty i ideały chrześcijańskich świętych przypominały mi pisma chasydzkie (pietystów), które znałem i szczerze kochałem od dziecka. Prawne rozważania Talmudu interesowały mnie jako rodzaj gimnastyki umysłowej, ale o ileż piękniejszy i wzruszający był dla mnie Zohar, Biblia kabalistów! Miałem go w mojej prywatnej bibliotece w trzytomowym, praktycznie kieszonkowym wydaniu. Język aramejski tej księgi wydawał mi się łatwy - a przecież język był jedynie otoczką; to, co się za nim kryło, było tak bogate i tak pobudzające do myślenia. Interpretacje Pieśni nad Pieśniami, które można znaleźć tu i ówdzie w Zoharze wydawały mi się o wiele piękniejsze niż te zawarte w aramejskiej wersji Biblii [targum] czy nawet w midraszach (interpretacji rabinicznej).

Jeśli wolno mi się tak wyrazić, Bóg stał się dla mnie bardziej ludzki. Nie był już Bogiem grzmotu, Bogiem, który objawia się w burzy, którego Prawo zostało rozwinięte i wyrażone w tak wielkich prawach, przepisach i przykazaniach. Nie, zacząłem sobie uświadamiać istnienie Boga, którego kochałem, Tego, który pragnie, by Go kochano i sam obdarza miłością. Powiedziałem sobie: od początku świata ludzie zabijają się nawzajem i sprawiają swoim bliźnim cierpienie. Niszczą swoje własne życie, aby posiąść jakąś rzekę albo górę, jakiś rurociąg albo rynek - a nawet z powodu doktryn religijnych. A czasem jakaś rasa zaczyna uważać się za bardziej uzdolnioną i silniejszą od innych i widzi w tym znak wybrania, znajdując w nim nowy powód do zabijania innych.

Zacząłem odczuwać coraz dotkliwiej pragnienie spotkania kogoś, kto opowiedziałby mi o Bogu, który jest Miłością, Bogu, który kocha wszystkich bez różnicy i pragnie, aby więzy łączące ludzi były więzami miłości. Czy była to utopia? Być może, ale powiedziałem sobie: był pisarz, który marzył o łodzi podwodnej na długo przed jej wynalezieniem, w podobny sposób artysta wymyślił samolot. Zacząłem sobie uświadamiać, że jest we mnie konkretne pragnienie czegoś podobnego do tej utopii, a nawet, jak ośmielałem się twierdzić, jej samej.

Pytałem więc siebie: czy realizacja mojego marzenia o Jezusie ma nastąpić dopiero „na końcu dni", by użyć języka proroków? Czy do morza miłości można wejść dopiero na końcu życia? Czy Bóg nie stworzył nas do miłości? Jak zatem wstąpimy do Boga, jeśli nie kochaliśmy wszystkiego i wszystkich? Taką drogą szedłem, zbliżając się do obiecanej ziemi chrześcijaństwa.

Nadal nie miałem świadomości konfliktu z judaizmem. Pielgrzymi Boży chodzą po samotnych ścieżkach. Nigdy nie rozmawiałem z nikim na temat stanu mojej duszy i wzrastającej w niej miłości. Dla kochającego człowieka miłość może być ciężarem, jest to jednak słodki ciężar, który nosi on z wewnętrznej konieczności. Amor meus pondus meum, powtarza za świętym Augustynem. Człowiek, który kocha, mówi święty Tomasz z Akwinu, stara się zbliżać coraz bardziej do obiektu swojej miłości. A ja kochałem Jezusa; kochałem Go z każdym dniem coraz mocniej.

Przez wiele lat potrafiłem godzić ze sobą judaizm i chrześcijaństwo (a może było to tylko złudzenie? absurdalny pomysł?), ponieważ kochałem i jedno, i drugie. Co innego mogłem zrobić?

W Dniu Pojednania na jesieni 1944 roku prowadziłem nabożeństwo w synagodze. (Niemieccy Żydzi nazywają ten dzień „długim dniem", ale w rzeczywistości nie jest on szczególnie długi; niesie on ze sobą wiele zadowolenia, jeśli jest się w stanie go zrozumieć. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem, matka i ojciec płakali w trakcie najbardziej wzruszających momentów nabożeństwa w Dzień Pojednania. Teraz łzy wyszły z mody, nawet ja nie potrafię płakać.) Dzień zbliżał się ku końcowi, a ja byłem jakby sam pośród wielkiej liczby osób. Czułem się tak, jakby do mojej duszy wkradała się mgła; stawała się coraz gęstsza, aż całkowicie straciłem kontakt z otaczającymi mnie ludźmi i przedmiotami. Świeca, niemal wypalona, płonęła obok mnie w świeczniku. Gdy wosk topniał, mały płomyczek rósł nagle, wyrywając się ku niebu. Jego widok zafascynował mnie, oglądałem ze zdumieniem i z podziwem to proste przedstawienie. Powiedziałem sobie: w tym płomieniu jest coś ze mnie samego. Języczek ognia mrugał i wił się, jak na torturach, i moja dusza współuczestnicząc z nim, cierpiała także.

Wieczorem odprawiałem późne nabożeństwo, w czasie którego towarzyszyło mi dwóch pomocników, jeden z prawej, a drugi z lewej strony. Czułem się takoderwany od rytuału, że pozwalałem innym recytować modlitwy i śpiewać. Nie odczuwałem ani radości, ani smutku; byłem pozbawiony jakichkolwiek myśli i uczuć. Serce w mojej piersi było jakby martwe. I właśnie wtedy zobaczyłem oczami duszy wznoszącą się ku górze łąkę, pokrytą jasną trawą, ale bez kwiatów. Na tej łące ujrzałem Jezusa Chrystusa w białym płaszczu, za Jego głową lśniło niebieskie niebo. Doświadczyłem ogromnego wewnętrznego pokoju. Gdybym miał zobrazować stan mojej duszy w tamtej chwili, pomyślałbym najpierw o kryształowo czystym jeziorze wśród wysokich gór. W moim sercu rozbrzmiewały słowa: „Jesteś tu po raz ostatni". Rozważałem je z największym spokojem duszy, bez emocji. Moje serce odpowiedziało: „Tak jest, tak będzie, tak musi być".

Niecałą godzinę później jedliśmy z żoną i córką kolację na zakończenie postu. Po kolacji żona wzięła gazety i poszła do swojego pokoju, córka postąpiła podobnie. Ja zostałem w swoim gabinecie, gdzie miałem pisać listy i czytać czasopisma. Kiedy poczułem zmęczenie, poszedłem do sypialni. Drzwi do pokoju córki były zamknięte. Nagle żona powiedziała do mnie: „Dzisiaj, kiedy byłeś przed Arką Tory, wydawało misie, że widziałam białą postać Jezusa, który położył ręce na twojej głowie, jakby ci błogosławił." Byłem zdumiony, ale nadal bardzo spokojny. Udałem, że nie rozumiem, o czym mówi. Powtórzyła więc swoją opowieść jeszcze raz, słowo po słowie. W tej samej chwili usłyszeliśmy głos naszej „Trąbki" - tak nazywaliśmy młodszą córkę, Miriam - wołającej z daleka: „Taatooo!" Poszedłem do jej pokoju i zapytałem, o co chodzi. „Mówicie o Jezusie Chrystusie -odpowiedziała. - Wiesz, tato, śniło mi się dzisiaj, że widziałam wysokiego Jezusa w bieli, ale nie pamiętam, co było potem."

Życzyłem im obu dobrej nocy i bez żadnego zaniepokojenia zacząłem zastanawiać się nad tym niezwykłym zbiegiem okoliczności. Potem spokojnie zasnąłem.

W kilka dni później złożyłem mój urząd w społeczności żydowskiej i udałem się do zupełnie nieznanego księdza prosząc go o naukę. Upłynęło kilka tygodni aż do owego dnia, 13 lutego, kiedy przyjąłem Sakrament Chrztu i zostałem włączony do Kościoła katolickiego, Mistycznego Ciała Jezusa Chrystusa.

Miłosierdzie papieża Piusa XII

- Czy nawrócił się pan z wdzięczności do Papieża, który tyle zrobił dla włoskich Żydów w czasie nazistowskich prześladowań?

To pytanie zadawali mi, i nadal zadają, liczni reporterzy. W wielu wywiadach (niedokładnych lub wymyślonych) podaje się moją twierdzącą odpowiedź. Dlaczego? Sądzę, że chce się w ten sposób dogodzić czytelnikom, przedstawiając im dokładne i zadowalające rozwiązanie zagadki. W rzeczywistości moja odpowiedź na to pytanie zawsze była przecząca, choć nie należy się w tym dopatrywać braku wdzięczności. W innej książce podkreśliłem już znaczenie wielkiego miłosierdzia Ojca Świętego i wyraziłem moją wdzięczność dla niego za wszystkie jego dzieła.

Ze Stolicy Piotrowej, podobnie jak z Krzyża Chrystusa, emanują duchowe promienie, które dążą do tego, by do każdego dotrzeć, każdego oświecić i wszystkim bez wyjątku wyświadczyć dobro. Można by powiedzieć o pontyfikacie Piusa XII, że jest on inspirowany słowami Izajasza: „Pokój jest harmonią, pokój jest zbawieniem dla tych, którzy daleko i dla tych, którzy blisko. Chcę ich wszystkich uleczyć".

Kościół katolicki miłuje wszystkie dusze. Cierpi ze wszystkimi i za wszystkich, oczekuje z miłością na progu świętego Piotra na swoje dzieci, a jego dziećmi są wszyscy ludzie. Mądrość w Księdze Przysłów Salomona zaprasza wszystkich do swego stołu. Kościół, przez swoją widzialną Głowę, ofiarowuje miłość, prawdę i wolność wszystkim ludziom. „I poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli" (J 8,32).

Jezus nazywał samego siebie „bramą", powiedział także: „Oto stoję u drzwi i kołaczę" (Ap 2,20). Namiestnik Chrystusa chce, aby wszyscy ludzie znaleźli się w kręgu ludzkiego i Boskiego miłosierdzia. Tylko miłosierdzie czyni ludzi wolny­mi. W tej samej godzinie, w której zapoczątkowany został straszliwy ofiarny rytu­ał krwi, masowa zagłada w imię rasy, narodu, państwa, czyniąca z tych trzech czynników jeden: „krew" - właśnie wtedy, pośród tak wielu fanatyków, wielki Pon-tifeks, samotny, spokojny i mądry, zawołał: „Słuszna i sprawiedliwa miłość do własnego kraju nie może jednak zamykać oczu na powszechny charakter chrze­ścijańskiego miłosierdzia, które każe postrzegać innych i ich dobro we wprowa­dzającym pokój świetle miłości!"

Nie ma takiej otchłani rozpaczy, do której nie zstąpiłby duch miłości Piusa XII. O wielorakich dziełach miłosierdzia Ojca Świętego można by napisać tomy. Za wielkim Papieżem stoją księża katoliccy na całym świecie, zakonnice i zakonnicy, a także świeccy. Kto zdoła opowiedzieć to, czego dokonali? Prawo surowej klauzury zostało zniesione, wszystko razem i każda rzecz z osobna oddane na usługi miłosierdzia. Gdy cierpienie się wzmogło, wzmocniło się także światło bijące z serca Chrystusa i z Jego Namiestnika, bardziej czujni i gotowi do poświęceń i męczeństwa stali się synowie i córki Chrystusa. Młodzi Lewici i siwowłosi kapłani, zakonnicy wszystkich zakonów we wszystkich krajach, oddane Siostry - wszyscy poszukujący dobrych dzieł i gotowi do poświęceń. Nie ma barier, znikły podziały. Wszyscy cierpiący są w oczach Kościoła dziećmi Boga, dziećmi w Chrystusie, za nich i z nimi cierpią i umierają wszyscy. Żaden bohater w historii nie dowodził taką armią; nie było też armii waleczniejszej i bardziej bohaterskiej niż ta prowadzona przez Piusa XII w imię chrześcijańskiego miłosierdzia.

Stary ksiądz, któremu nie pozostało już nic innego, zbiera wokół siebie w kościele kobiety i dzieci ze swojej wioski (mężczyźni zostali wymordowani poza wsią), aby wszyscy mogli umrzeć razem w obliczu Krzyża. Jego martwe ciało zostaje rzucone na ołtarz, na którym przedtem sprawował Najświętszą Ofiarę, 1 tam leży, stawszy się ofiarą. Armia księży działa w miastach i miasteczkach, zapewniając chleb prześladowanym i paszporty uciekinierom. Siostry chodzą do nieogrzewanych kantyn, aby przyjmować do siebie bezdomne kobiety. Zbiera się i roztacza opiekę nad sierotami wszystkich narodowości i religii. Żadna ofiara pieniężna nie wydaje się zbyt duża, gdy chodzi o pomaganie niewinnym w ucieczce do obcych krajów przed tymi, którzy czyhają na ich życie. Pewien bardzo wykształcony zakonnik pracuje niezmordowanie, ocalając Żydów, i w końcu ponosi męczeńską śmierć. Siostry cierpią głód, aby móc nakarmić uciekinierów. Przełożeni wychodzą w nocy na spotkanie żołnierzy, którzy żądają wydania zbiegów. Udaje im się, ryzykując życiem, sprawić wrażenie, że nie przechowują nikogo - podczas gdy w rzeczywistości troszczą się o wielu.

Strych jednego z wielkich kościołów w centrum Rzymu zostaje podzielony na wiele sektorów, z których każdy nosi imię świętego, któremu poświęcony jest poniżej ołtarz w tej części kościoła. Uciekinierzy dla ułatwienia podziału żywności zostają podzieleni na grupy nazwane imionami świętych patronów. Czy taki hołd nie sprawia radości duszom świętych? Szkoły, urzędy administracyjne, kościoły, zakony - wszyscy mają swoich gości.

Wszyscy naśladują papieża Piusa XII w żarliwości miłosierdzia, które nie obawia się śmierci. Nikt nie prosi o nic, jak tylko o to, by pójść śladami Mistrza za przewodem Piusa XII.

W pierwszej godzinie swego pontyfikatu Pius XII powiedział: „Właśnie w czasach takich jak dzisiejsze, ten, kto zachowuje wytrwałość wiary i siłę serca, poznaje, że Chrystus Król nigdy nie jest tak blisko człowieka jak w godzinie próby będącej godziną wierności. Z sercem złamanym z powodu cierpienia tak wielu swoich dzieci, ale z odwagą i wytrwałością, która pochodzi z wiary w obietnice naszego Pana, [Kościół], Oblubienica Chrystusa, wychodzi naprzeciw zbliżającej się burzy. Ona wie, że prawda, którą głosi, miłosierdzie, którego naucza, oraz praktykowanie go, będą jedynymi doradcami i współpracownikami ludzi dobrej woli w odbudowie nowego świata sprawiedliwości i miłości, gdy ludzkość, znużona wyścigiem na ścieżkach błędu, pozna gorzki smak nienawiści i przemocy."

Wiele książek statystyków, generałów i dziennikarzy, a także wiele wspomnień pojedynczych osób traktuje o tej wielkiej wojnie. W archiwach spoczywają zwały materiałów dla przyszłych historyków. Kto jednak, poza Bogiem w niebie, zebrał w swym sercu narzekania i cierpienia wszystkich poszkodowanych? Jak czujny wartownik na straży świętego dziedzictwa ludzkiego bólu stoi anielski Pasterz, Pius XII. On widzi przepaść nieszczęścia, do którego zbliża się ludzkość. On uczynił się heroldem łagodnego głosu sprawiedliwości i obrońcą prawdziwego pokoju. On przyjął do swojego serca ból wszystkich cierpiących. Pochylił się nad nieszczęściem wszystkich, a dziś stoi wyprostowany przed całym światem, mówiąc: „Droga, którą wybraliście, nie była drogą sprawiedliwości. Prawdziwa droga to ta, która wiedzie od Ewangelii ku Jezusowi. Dobra droga oznaczona jest prostym i jasnym słowem: od Ewangelii, z Chrystusem, w stronę królestwa Bożego."

Nie wahałem się odpowiedzieć przecząco na pytanie, czy nawróciłem się z wdzięczności do Piusa XII za jego niezliczone dzieła miłosierdzia. Mimo to czuję się w obowiązku złożyć hołd i przyznać, że ewangeliczne miłosierdzie było światłem, które wskazało drogę mojemu staremu, zmęczonemu sercu. Jest to to samo miłosierdzie, które tak często rozbłyskało w historii Kościoła i które w pełni zajaśniało w dziełach obecnego Papieża.

Łzy świętych

- Czy zatem nawrócili pana jezuici? Oto kolejne pytanie zadawane mi przez reporterów, którzy czasem posługują się procesem eliminacji, aby odgadnąć powody nawrócenia z moich przeczących odpowiedzi.

- Nie, przez wiele lat, jeszcze za pobytu w Trieście, posyłałem artykuły do „Przeglądu Biblijnego", a czasem, gdy przebywałem w Rzymie, składałem wizytę ojcu rektorowi, ale nie stąd się wzięło moje nawrócenie.

- A więc skąd?

Mogę powiedzieć tyle: pewien jezuita przemówił mi do serca - święty Ignacy, założyciel Towarzystwa. A także inni święci: święty Filip Nereusz, święty Franciszek z Asyżu, święta Katarzyna ze Sieny, Alfons Ratisbonne, którego biografię napisał niedawno z dużym znawstwem P. H. Colson.

W kategorii tych, którzy odznaczają się czymś w rodzaju świętej gorliwości i miłości do Izraela, święty Ignacy odbija się jasnym światłem na tle historycznego antysemityzmu. Do jednego ze współczesnych sobie zwolenników czystości krwi, ów święty powiedział: „Uznawałbym to za szczególną łaskę, gdybym wywodził się z rodu Hebrajczyków. Jakie to wspaniałe, być zjednoczonym więzami krwi z Chrystusem, naszym Panem, i z Matką Bożą, chwalebną Dziewicą Maryją!"

Podobnego zdania w tym względzie był wielki przyjaciel świętego Ignacego, święty Filip Nereusz, który zawsze modlił się za naród hebrajski. Tak bardzo pragnął być świadkiem przyłączenia się Żydów do Chrystusa, że płakał na sam widok Hebrajczyka pozostającego poza owczarnią. Jeden z jego uczniów, Franciszek Maria de Ferrara, modlił się przez trzy lata o nawrócenie pewnego Izraelity. Wreszcie nadszedł dzień, gdy mógł uczestniczyć w chrzcie nawróconego w bazylice świętego Piotra. „Był on - jak z wdziękiem zauważa ojciec John Osterreicher - synem jego modlitwy".

W czasach, gdy Hebrajczycy stanowili własność Skarbu Państwa i byli „sługami społeczeństwa", święty Ignacy i święty Filip, naśladowcy świętego Pawła, modlili się ze łzami: „Oby Izrael stał się jedno z Chrystusem."

W miłosierdziu, którym Bóg napełnia serca swoich świętych, nie może być podziału ze względu na rasy czy narodowości. Jesteśmy wszyscy z Boga: każdy naród, każde pokolenie, każdy człowiek każdej religii każdego czasu. Święci są współobywatelami tego samego królestwa i przyjaźnią się ze sobą. Znają się nawzajem, ponieważ są sąsiadami w mieście Boga.

Bóg, będący zasadą nieskończonego porządku, jest Bogiem miłosierdzia, a prawo Boże jest prawem dla człowieka. Ciemność i zło są surowcem, z którego musi się wyzwolić światło. Dobro musi wyrugować zło, musi je pokonać. Oto sztuka życia - walczyć o zwycięstwo dobra, którym jest miłosierdzie. W tym sensie nasze życie musi być dziełem sztuki, wyrazem naszej woli i naszego geniuszu. Życie nie może być poddaniem się pozornemu dobru, które usypia nas fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, ale owocem świadomego zmagania woli. Przed człowiekiem stoi zadanie pojednania się ze swoim własnym ego, ze swoim środowiskiem, ze swoją zewnętrzną świadomością Boga, który jest Prawdą i Miłosierdziem; z Bogiem w nim samym, wołającym go i wzywającym do bycia sprawiedliwym i miłosiernym. Człowiek musi się sprzeciwiać i opierać przeciwnym elementom, dysonansom w sobie i wokół siebie. Zarówno harmonia, jak i dysharmonia biorą początek z wnętrza i promieniują na zewnątrz. Harmonia musi zwyciężać, a jest ona tym samym co miłosierdzie.

Hebrajczyk nawrócony na chrześcijaństwo nie przestaje słyszeć w Prawie głosu Ojca. W Jezusie - Bogu, który stał się człowiekiem - odnajduje każdego człowieka. W jaśniejącym obłoku Ducha Świętego wyczuwa drgania pieśni dusz świętych. Światło emanujące z Ducha Świętego odbija się w umyśle, który się do Niego zbliża; w Jego blasku człowiek przyobleka się w Chrystusa.

Jaki jest skutek nawrócenia człowieka w nim samym? Zgodnie z tradycją Najwyższa Prawda ogłosiła świętej Katarzynie: „Wiedz, moja córko, że Ja jestem Tym, który jest, a ty jesteś tą, która nie jest." Tak przemawia Jezus do duszy, którą wzywa do siebie. Nawrócenie oznacza nowe poznanie siebie i dusza nawróconego słyszy słowa, które słyszała także święta Katarzyna: „Pamiętaj, abyś nigdy nie opuszczała celi poznania siebie, ale trwaj w niej i używaj bogactwa, którym cię obdarzyłem, doktryny prawdy, opartej na żywym kamieniu Chrystusa, słodkiego Jezusa, którego szatą jest światło. Nim się przyoblecz, umiłowana i słodka córko, w prawdzie."

Eugenio Zoili

tłumaczyła: Magdalena Sobolewska

Fragment książki byłego naczelnego rabina Rzymu, Eugenio Zoili, Why Became a Catholic, Roman Catholic Books, Harrison 1953

za:www.fronda.pl