Dorota Kania-Powrót urbanowszczyzny

Wrzesień 2019 r., warszawski klub Iskra, impreza Urban Party. Na scenie pojawia się były rzecznik komunistycznej junty wojskowej Jerzy Urban. Zgromadzona młodzież wrzeszczy „Urban! Urban! ”, a z głośników płynie pieśń religijna „Barka” w wersji techno.

Ten opis nie jest fantasmagorią, lecz przekazem stanu faktycznego. Wielu komentatorów – i to nie tylko o poglądach konserwatywnych – po opisaniu tej imprezy zastanawiało się, jak to możliwe, że Jerzy Urban – człowiek tak wyprany z wszelkich zasad, z tak paskudną przeszłością, gromadzi wokół siebie młodych ludzi? By znaleźć odpowiedzi na to pytanie, wystarczy prześledzić karierę Jerzego Urbana i środowisko, w którym funkcjonował. A także profile w mediach społecznościowych tygodnika „NIE” Urbana.

Są one wypełnione agresywną, antychrześcijańską retoryką, negowaniem wartości, prymitywnymi treściami i obsceniczną narracją. Dla Urbana nie ma żadnej świętości poza Jaruzelskim i Kiszczakiem – nigdy nie odważył się z nich szydzić, podobnie jak z komunizmu. Jego poglądy trafiły do części młodego pokolenia, które kompletnie nie wie i nie rozumie, czym był komunizm i jakie niebezpieczeństwo kryje się za skrajną lewicą.

Nie „dzbany”, lecz elektorat

„Urban Party? Impreza dzbanów” – napisał na Twitterze Jacek Gądek, dziennikarz portalu Gazeta.pl, po tym, jak impreza w klubie Iskra zaczęła być szeroko komentowana w mediach. Te „dzbany” (dla niewtajemniczonych – młodzieżowe słowo roku 2018 obrazujące „intelektualną ułomność osoby nazywanej dzbanem”) to nie przypadkowi ludzie, lecz elektorat głosujący głównie na lewicę, któremu odpowiadają poziom i poglądy Urbana. A także lewica ze swoimi hasłami, z którą nierozerwalnie jest związany Jerzy Urban od momentu, gdy swój talent literacki postanowił poświęcić wspieraniu czerwonej zarazy.

Przekaz, który serwuje Urban, jest niezmienny od lat: nie ma różnicy pomiędzy „czarnymi” (czyli osobami duchownymi) a „czerwonymi” (czyli ludźmi, którzy byli związani z komunizmem lub odwołują się do komunistycznych poglądów). Od samego początku istnienia „Nie” chodziło o ugruntowanie przekazu „nie ma żadnej różnicy, i jedni, i drudzy są tacy sami”. Czyli łajdakami, bo wiadomo było, co ze sobą przyniósł komunizm i sowiecka okupacja.

Epatowanie obrazoburczymi treściami przyciąga część młodego elektoratu – głównie tych, którzy negują chrześcijańskie wartości i utożsamiają się z przekazem rewolucji francuskiej. To właśnie jest elektorat lewicy, która z impetem powróciła do Sejmu, zdobywając dwucyfrowy wynik. W łamach sejmowych po latach przerwy ponownie znaleźli się akolici Urbana, m.in. Andrzej Rozenek, zastępca redaktora naczelnego „Nie”; uczestnik spotkań Klubu Wałdajskiego (powstałego z inicjatywy m.in. agencji RIA Nowosti oraz Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej Rosji), komentator prokremlowskiego „Sputnika”. Rozenek nie zapomniał o swoim mentorze – na jego profilu w mediach społecznościowych jest obecny tygodnik Urbana; nie brakuje także odwołań do komunistycznych służb specjalnych. Tuż przed wyborami Rozenek szczególne podziękowania złożył gen. Markowi Dukaczewskiemu, funkcjonariuszowi wojskowej bezpieki, czyli Zarządu II Sztabu Generalnego, a następnie Wojskowych Służb Informacyjnych. Wyrazy wdzięczności dotyczyły rekomendacji, której Dukaczewski udzielił Rozenkowi.

Cień służb

To, że Andrzej Rozenek jako poseł lewicy będzie reprezentantem dawnych służb, jest niemal pewne. Nie po to deklarował, że będzie walczył o przywrócenie „niesłusznie odebranych emerytur”, by teraz odwrócić się od dawnych funkcjonariuszy SB, którzy na niego postawili. Warto przy tym przypomnieć publikacje, które ukazywały się w tygodniku „Nie” autorstwa Rozenka, które powstały po tym, jak obecny poseł kontaktował się z WSI, a przede wszystkim z Markiem Dukaczewskim. Miał nawet postawiony zarzut, który został umorzony po tym, jak do władzy doszła Platforma Obywatelska.

Komunistyczne służby były obecne w otoczeniu Urbana nie tylko w PRL, ale także w III RP. Istotną rolę w tej konfiguracji odegrał Hipolit Starszak, uczestnik kursu specjalnego w Wyższej Szkole KGB w Moskwie, szef Biura śledczego MSW, udziałowiec spółki URMA, wydawcy tygodnika „Nie”. Niektóre teksty, które ukazywały się w czasopiśmie Jerzego Urbana, sprawiały wrażenie, że wprost powstały z inspiracji służb; uderzały nie tylko w przeciwników politycznych, ale także były orężem w walkach frakcyjnych na lewicy.

Nie tylko „Nie” korzystało z informacji pochodzących ze służb – czerpała z nich także żona Jerzego Urbana. Małgorzata Daniszewska wydawała pismo „Zły”, w które epatowało okrucieństwem; ukazywały się w nim dokładne opisy i zdjęcia szczególnie drastycznych spraw kryminalnych. Pismo zniknęło z rynku w przeciwieństwie do tygodnika „Nie”, który tracąc w segmencie sprzedaży gazet, skoncentrował się na ofensywie w internecie. Te wszystkie działania służyły jednemu: zbudowaniu nowego elektoratu.

Budowanie zaplecza

Jerzy Urban potocznie jest postrzegany jako sprośny staruch z antybajki, ale w rzeczywistości jest on niezwykle cennym dla lewicy nie tylko dziennikarzem, ale także strategiem. Nie bez powodu był zapraszany do TVN, Polsatu czy Superstacji jako ekspert i komentator polityczny – komentując rzeczywistość, wygłaszał swoje tyrady na temat przyszłości lewicy.

Łowienie wyborców lewicy nie nastąpiło w ciągu ostatnich miesięcy – był to długofalowy proces, a Jerzy Urban i jego wychowankowie odegrali w nim bardzo istotną rolę.

Warto przypomnieć, że w 2016 r. na II Kongresie Lewicy nie było prominentnych polityków SLD, ale obok Włodzimierza Czarzastego pojawił się właśnie Jerzy Urban. Nic więc dziwnego, że Czarzasty posługuje się retoryką Urbana, o czym można było się przekonać, słuchając wypowiedzi szefa SLD na temat ks. Jerzego Popiełuszki i komunizmu w RMF.

Zresztą nie tylko Czarzasty pełnymi garściami czerpie z Urbana; robią to także inni parlamentarzyści lewicy – wspomniany wyżej Andrzej Rozenek czy Joanna Senyszyn, która zasiądzie w obecnej kadencji Sejmu jako posłanka SLD. Jej wypowiedzi dotyczące religii czy podziemia niepodległościowego brzmią jak cytaty wprost wyjęte z tygodnika „Nie”.
Tęczowa rewolucja

W sejmowym klubie lewicy znajdą się także posłowie, którzy należą do Wiosny Roberta Biedronia, dawnego członka partii Janusza Palikota, którą wspierał Urban i jego środowisko. Biedroń, kpiąc z Jana Pawła II (słowa „nie lękajcie się” wypowiadane pod tęczowymi flagami przy rechocie zgromadzonej publiczności), wprost nawiązuje do retoryki Urbana. Ale chodzi nie tylko o kpiny z chrześcijaństwa: celem jest jego eliminacja i narzucanie poglądów mniejszości seksualnych większości społeczeństwa.

Urbanowszczyzna w całej rozciągłości popiera związki jednopłciowe i adopcję przez nie dzieci, a jej mentor daje temu wyraz publicznie, niby prześmiewczo, jednak w pozornie satyrycznych treściach pobrzmiewają groźne tony. Agresywny Biedroń jest pojętnym uczniem – nie poszła w las nauka pogardy pobierana u Janusza Palikota. Profanacje symboli religijnych i mszy św., które obecnie obserwujemy na tęczowych marszach, rozpoczął Urban w „Nie”, który ma za sobą kilkadziesiąt lat walki z Kościołem. Tęczowi „terroryści” dostali pieniądze na demolowanie chrześcijaństwa za pomocą parad, ruchu vege itp.; Jerzy Urban miał pieniądze na sączenie jadu przez całą III RP. To, czego będziemy świadkami w Sejmie, będzie iście diabelską mieszanką i urbanowszczyzną w najgorszej postaci, znanej z seansów nienawiści urządzanych przez Jerzego Urbana w czasach PRL.

za: https://niezalezna.pl

***

Cóż, można znaleźć i inną stronę tej smutnej przypadłości- będzie luźniej w niebie :-(

Mimo wszystko.... szkoda... przecież... człowieka
k