Podręczna encyklopedia poprawności politycznej

Język mówiony i pisany jest żywy, więc jego przemiany można by uznać za coś naturalnego. Kłopot w tym, że w czasach social mediów symboliczna przemoc politycznej poprawności uzyskała potężniejsze niż kiedykolwiek możliwości masowego rażenia.

Czas zaprosić do wspólnej zabawy Czytelników i publicystów (Czytelniczki i publicystki oczywiście też!) „Codziennej”, „Gazety Polskiej” i „Nowego Państwa”. Stwórzmy wspólnie podręczną encyklopedię politycznej poprawności. Za kilka lub kilkanaście lat być może zmieni się ona w swoisty przewodnik nie tylko językowych zmian, które dzisiejszych 40-latków i starszych od nich uczynią obcymi we własnym kraju. A nawet jeśli nie zrealizują się najgorsze scenariusze, spychające język polski w przepaść ideologicznej nowomowy i politpoprawnościowego uładzenia, to warto będzie zapamiętać i odnotować tych wszystkich uczonych nieraz nadgorliwców, którzy myślą, że stworzą nowy, wspaniały świat, pielęgnując lub wyrywając ze słowników i potocznej mowy słowa, słówka i półsłówka.  

Tęczowy kolektyw neolewicy

Wychwytujemy to coraz częściej – zjawisko nazywane na Zachodzie „cancel culture”, czyli kasowanie kultury, znajduje i u nas coraz liczniejsze rzesze zwolenników, szczególnie wśród młodszych. Dzisiejsi dwudziesto-, trzydziestolatkowie długo jeszcze nie przechwycą sterów władzy – ale mniej lub bardziej świadomie przygotowują sobie po temu grunt, z pomocą nowych słów i pojęć dostosowując wyobrażenia i oczekiwania społeczne do własnych potrzeb. Ich potężnym sojusznikiem są ludzie starsi od nich, którzy – szczerze lub cynicznie – wierzą, że kulturowa rewolucja opłaci im się choćby w bieżących politycznych rozgrywkach. Świetnie to widać w przypadku liberalnych mediów, których publicyści łamią sobie języki na nowym, niebinarnym języku, a i tak są nieustannie przeczołgiwani przez mnożące się przez pączkowanie tęczowe kolektywy neolewicy.  

A może nie trzeba szydzić? Kiedy oglądali Państwo ostatnio „07 zgłoś się”, kultowy PRL-owski serial telewizyjny z Bronisławem Cieślakiem (życzmy mu zdrowia!) jako porucznikiem Borewiczem? Dzięki VOD.TVP odświeżyłem sobie niedawno kilka odcinków. Nie zdumiała mnie jurność milicjanta ze złamanym nosem – w „07 zgłoś się” chodziło przecież o to, żeby było jak na Zachodzie, by ludzie widzieli, że „socjalizm z ludzką twarzą” to również „socjalizm z gołą babą”. Godne uwagi jest to, że jak na dzisiejsze lewicowe standardy jest to serial zdecydowanie homofobiczny. Jeśli pojawiają się tam homoseksualiści, to mówi się o nich na ogół z lekkim skrzywieniem ust. Ich orientację seksualną albo się między słowami deprecjonuje, albo tłumaczy jako przypadłość związaną choćby z traumą II wojny światowej (w najlepszym razie słyszymy, że to ich prywatne sprawy).

A przecież i dziś niemała część lewicy, także tej rocznikowo młodszej, do PRL odczuwa ideologiczny sentyment. Tymczasem było to państwo nie tylko kultowych dziś seriali, w których gejów miano za nic, ale także akcji „Hiacynt”, która miała nie tylko ująć ich w statystykę, ale przede wszystkim ułatwić obyczajowe szantaże Służbie Bezpieczeństwa. A wszystko to już w czasach Czesława Kiszczaka, ulubionego człowieka honoru środowisk dziś arcypostępowych.

Liberalni dziadersi nie nadążają

Nie bez powodu wspominam „07 zgłoś się”. Nie chodzi tylko o to, że na tym serialu, na obyczajowości w nim przedstawionej, wychowała się także niemała część liberalnych dziadersów. Był to oczywiście film ocieplający wizerunek Milicji Obywatelskiej. A równocześnie – chcąc nie chcąc – promieniował atmosferą i obyczajowością epoki, jej realiami. Robili go przecież profesjonalni filmowcy epoki PRL, więc nie była to opowieść ludowych nizin. Heteroseksualni bonzowie PRL raczej nie dogadaliby się ze swoimi lewackimi wnuczętami z 2021 r. Dziś tęczowa lewica chętnie instrumentalizuje kwestie obyczajowe w metapolityczne spory między prawicą a lewicą. Ale to właśnie lewicowo-liberalni dziadersi rozsadzają ten konflikt. Wszak to oni, często i gęsto podlizujący się ile wlezie dwudziestoletnim osobom z macicami i bez macic ze stołecznych squatów, pokazują, że wcale nie idzie o etykiety polityczne, że nierzadko, mimo najlepszych chęci, nie są w stanie nadążyć za tęczową rewolucją.

Nie ma się co jednak dziwić pięćdziesięcio-, sześćdziesięcioletnim dziadersom z wielkomiejsko-liberalnej society, że choć starają się, jak mogą, pozyskać względy niebinarnej młodzieży, łapią przy tym zadyszkę. Niedawno okazało się, że nawet młoda lewica z Razem musiała rzucić na pożarcie jeszcze młodszej lewicy swoją partyjną koleżankę, czyli Urszulę Kuczyńską. Choć dodajmy, że ta ostatnia twierdzi, że wcale nie poszło o ideały, ale o interesy prosutenerskiego lobby w Razem, SLD i Wiośnie. Na co przytomnie można odpowiedzieć: jedno nie wyklucza drugiego.

Nadciąga poznawczy obskurantyzm

Zostawmy jednak lewicę z jej kanibalistycznymi praktykami samooskarżeń i samopożerania. Spójrzmy na moment w innym kierunku. Na kartach znakomitej książki „Joseph Conrad i narodziny globalnego świata” Maya Jasanoff przedstawia pisarza, który biograficznie i kulturowo przekroczył niemal wszystkie cywilizacyjne granice współczesnego sobie świata. Zwraca przy tym uwagę, że zarzuty o rasizm, rzucane pod adresem autora „Jądra ciemności”, „Tajnego agenta” i „Murzyna z załogi »Narcyza«”, grożą poznawczym obskurantyzmem. Przede wszystkim dlatego, że odwracają uwagę od tego, co w jego pisarstwie było odkrywcze, przenikliwe, prawdziwe. Conrad, choć ukształtowany przez swoje czasy, równocześnie je przekraczał: „nie obawiał się odrzucać komunałów i mówić na głos o wyzysku, okrucieństwie i hipokryzji tam, gdzie je dostrzegał”.

Co różni postawę Jasanoff od hunwejbinów politycznej poprawności? Ta pierwsza nie boi się kulturowej obcości, potrafi się z nią twórczo skonfrontować; ci drudzy chcą zakrzyczeć odmienny od swojego świat, sprowadzając go do kilku cudzych fobii. Ale to oni – na oczach szerokiej publiczności – zamieniają w mediach społecznościowych walkę o tolerancję w seanse nienawiści. Dlatego nawet w ich szeregach co przytomniejsi coraz częściej zwracają uwagę, że „nowa tolerancja” jest najstarszą pod słońcem nietolerancją i opresją z użyciem najnowszych narzędzi społeczno-cyfrowego oddziaływania.

Ta nowa opresja tylko karze inaczej myślących, ale stopniowo uniemożliwi także badawczy i metapolityczny namysł nad rzeczywistością, zamieniając go w nowy poznawczy dogmatyzm, zwyczajowo oparty na modernizacji na zachodnią modłę. Nie byłbym jednak nadto zdziwiony, gdyby za dwie
–trzy dekady z pokolenia dzisiejszych dwudziestolatków wyszli najprzenikliwsi krytycy współczesnej fali politycznej poprawności – bo oni poznają ją od podszewki. Będą to być może ludzie, którzy nie tylko zakwestionują rząd dusz rosnącej dziś smierdiakowszczyzny, ale i tacy, którzy zawstydzą i wykpią niedobitki nam współczesnych liberalno-lewicowych dziadersów. O ile ci ostatni przetrwają kolejne, niechybnie nadciągające fale politycznej poprawności.

Krzysztof Wołodźko

za:niezalezna.pl