Wykorzenić Naród

Wykreślenie z kanonu lektur szkolnych utworów patriotycznych, chrześcijańskich oraz klasyki literatury to kolejny przejaw wojny kulturowej realizowanej przez nowy rząd. Barbara Nowacka od razu po objęciu stanowiska ministra edukacji zapowiadała, że

zamierza „odchudzić podstawę programową”. W poniedziałek resort opublikował pomysły zmian, a do 19 lutego mają trwać tzw. prekonsultacje, czyli można przesyłać opinie oraz własne sugestie „propozycji ograniczenia wymagań w podstawie programowej”. Jak informuje ministerstwo, nowa „zawężona” podstawa będzie obowiązywać w okresie przejściowym od roku szkolnego 2024/2025. Docelowa, całościowa reforma ma wejść w życie od 1 września 2026 roku. Jakie zmiany obecnie proponuje resort edukacji? Przede wszystkim usunięcie z listy lektur obowiązkowych utworów patriotycznych i chrześcijańskich. W klasach IV-VI lewicowy rząd chce skreślić z niej: „Powrót taty” Adama Mickiewicza, opisy zwyczajów i obyczajów, polowania i koncert Wojskiego z „Pana Tadeusza”, „Katarynkę” Bolesława Prusa, „W pamiętniku Zofii Bobrówny” Juliusza Słowackiego, wiersze Władysława Bełzy, pieśni i utwory patriotyczne, jak również przypowieści ewangeliczne o siewcy i pannach roztropnych. Z kolei na poziomie klas VII-VIII planowane jest wykreślenie: „Żony modnej” Ignacego Krasickiego, „Reduty Ordona” Juliusza Słowackiego, „Syzyfowych prac” Stefana Żeromskiego, wierszy Cypriana Kamila Norwida. „Quo vadis” ma być przeniesione do lektur uzupełniających, a „Pan Tadeusz” będzie omawiany nie w całości, ale we fragmentach. Z listy lektur uzupełniających resort skreśla również „Topsy i Lupus” Zofii Kossak-Szczuckiej oraz „Wspomnienia wojenne” Karoliny Lanckorońskiej. W liceum z poziomu podstawowego jako lektury obowiązkowe mają zniknąć: „Legenda o św. Aleksym”, „Kronika Galla Anonima”, „Romeo i Julia” Williama Szekspira, „Konrad Wallenrod” Adama Mickiewicza, „Rozdziobią nas kruki, wrony” Stefana Żeromskiego, „Droga donikąd” Józefa Mackiewicza, a z poziomu rozszerzonego „Wyznania” św. Augustyna, fragmenty „Summy Teologicznej” św. Tomasza z Akwinu, „Lilla Weneda” Juliusza Słowackiego. Z lektur uzupełniających wykreślono utwory św. Jana Pawła II, „Zapiski więzienne” ks. kard. Stefana Wyszyńskiego oraz wybrane utwory okresu stanu wojennego. Jako lekturę obowiązkową resort edukacji proponuje m.in. w liceum Olgę Tokarczuk i Andrzeja Stasiuka. Barbara Nowacka uważa, że młodzież powinna czytać więcej literatury powstałej w XXI wieku.

 Groźne skutki

Pomysłami ministerstwa zaniepokojony jest prof. Piotr Jaroszyński, kierownik Katedry Filozofii Kultury i Podstaw Retoryki KUL. – Proponowane zmiany w podstawie programowej oraz w kanonie lektur szkolnych będą miały dalekosiężne skutki. Chodzi o pozbawienie Narodu jego tożsamości, która opiera się przecież również na arcydziełach literatury. One mają być nieobecne w świadomości kolejnych pokoleń. Skutek będzie taki, że zaniknie poczucie wspólnoty narodowej, Polacy zostaną pozbawieni korzeni i kulturowego fundamentu – wyjaśnia w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” filozof. W jego przekonaniu mamy do czynienia z procesem wyzucia Polaków z ich tożsamości, która ma swoje źródła w kulturze wysokiej. – To jest konsekwencja pewnych założeń ideologicznych, a zalecane obecnie zmiany idą dalej niż kanon lektur za czasów komunistycznych. Główną rolę w kształtowaniu tożsamości odgrywają te utwory, które są na najwyższym poziomie światowym. To jest dziedzictwo, które kształtuje nasze człowieczeństwo. Obecnie serwowana ideologia jest w istocie antyludzka i jeśli pojawia się w niej człowiek, to tylko w negatywnym sensie. Wpisuje się to w działania środowisk globalistycznych, którym zależy na tym, aby człowiek był pozbawiony swoich korzeni i sprowadzony do materii. Jest to nurt skrajnie antyhumanistyczny – dodaje nasz rozmówca. Jego zdaniem wprowadzanie do kanonu lektur szkolnych obowiązkowych pozycji autorstwa Olgi Tokarczuk stanowi siłową próbę wtłaczania młodzieży do świata, który jest nam kulturowo obcy. – Treści w nim obecne dla nieukształtowanego młodego człowieka, który nie posiada wystarczającego rozeznania literackiego i filozoficznego, są ogromnym zagrożeniem, ponieważ oddalają one od naszego dziedzictwa. Pseudowiedza zawarta w tej literaturze psuje człowieka i go demoralizuje – tłumaczy prof. Piotr Jaroszyński. Z kolei dr Andrzej Mazan, pedagog, podkreśla, że patrząc na klucz, według którego został sformułowany nowy kanon lektur szkolnych, widzimy wyraźnie zatarcie wrażliwości etycznej. – Ten klucz wyrzuca dzieła patriotyczne i takie, które rozbudzają miłość do Ojczyzny, ale również takie, które promują najszlachetniejsze postawy. Wraca zatem pedagogika wstydu i pokazanie, że Polacy nie byli i nie są ani szlachetnymi ludźmi, ani wielkim Narodem – zauważa nasz rozmówca. Wyraźnie widać, że ta ideologiczna gilotyna dotknęła lektury chrześcijańskie. – To stanowi ogołocenie dzieci i młodzieży z podstaw człowieczeństwa. Jest to robione rozmyślnie. Chodzi o to, żeby młodzież nie otrzymała w żadnym miejscu wiedzy o tym, co najważniejsze – zaznacza dr Andrzej Mazan. W jego ocenie niektóre z książek, które zostały dodane do listy lektur, to utwory o charakterze antychrześcijańskim i antypolskim.

Kulturowe zgliszcza

Z podstawy programowej języka polskiego został wykreślony również punkt mówiący o tym, że należy rozbudzać w uczniach „potrzebę tworzenia tekstów o walorach estetycznych”. Czy ma się to wpisać w obecną tendencję „nieoceniania”? Wygląda na to, że szkoła, w zamyśle nowych władz resortu, ma nie zachęcać uczniów do dbałości o jakość wypowiedzi i poprawnego, również pod kątem estetycznym, formułowania tekstu. – Obserwujemy atak na język polski, który jako proces ma długą historię. Zaborcy zakazywali używania języka polskiego w instytucjach publicznych, a nawet na ulicach. Wracają zatem stare wzory – ubolewa prof. Piotr Jaroszyński. Język natomiast jest najgłębszym i najmocniejszym spoiwem kultury. – Uderzenie w język jest uderzeniem bezpośrednio w tożsamość. To ma doprowadzić do tego, że Polacy będą grupą ludzi mieszkających na określonym terenie, ale język nie będzie już spoiwem kulturowym, a Polacy staną się wtórnymi analfabetami. Wtórny analfabeta to ktoś, kto pozornie posługuje się językiem polskim, ale nie ma wiedzy, rozeznania, nie jest zakorzeniony w kulturze, jest oderwany od dziedzictwa, nie rozumie otaczającego go świata – przekonuje filozof z KUL. Jak dodaje, atak na polskość jest obecnie szeroki, dlatego trzeba obmyślać i stosować środki zaradcze, które pomogą nam przetrwać trudny czas. – On nie będzie trwał wiecznie. Niezwykle ważne jest jednak, abyśmy wzorem naszych przodków z czasów zaborów przywrócili troskę o język polski na najwyższym poziomie, pielęgnowali i przekazywali naszą kulturę. To wszystko po to, abyśmy po upadku obecnego reżimu nie obudzili się jako analfabeci, ale żebyśmy mieli do czego wrócić i nawiązać, odbudowując Polskę z kulturowego zgliszcza – podsumowuje prof. Piotr Jaroszyński.

Paulina Gajkowska

za:naszdziennik.pl

***

Pani minister eksperymentuje. Dla lewicy uczniowie to kolejna grupa, którą trzeba wyzwolić

Wielu rodziców, słysząc teorie lewicowe wzruszy ramionami i powie: „nigdy nie uwierzymy, że ktoś takie rzeczy może mówić na serio”. Problem w tym, że tego typu idee wchodzą dziś do szkół, wprowadzane przez specjalistów – wyznawców modnych lewicowych pomysłów.

Wiele emocji wywołują zapowiedzi zmian w podstawie programowej szkół i liście lektur lansowanych przez Barbarę Nowacką – nową minister edukacji. Jedni zaszokowani są usuwaniem z programów nauczania historii wzmianek o znaczeniu tradycji chrześcijańskiej w dziejach narodu, czy usuwaniu z listy lektur dzieł Zofii Kossak-Szczuckiej z wyjaśnianiem, że na liście lektur nie może znajdować się książka osoby określonej przez doradców resortu jako „antysemitka”. Wiele emocji wywołało też wykreślenie z listy lektur powieści „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza – atakowanej od lat przez lewicę jako dzieło „rasistowskie”. Jeszcze inni zdumieni są twardym wezwaniem nauczycieli, by nie zadawali uczniom żadnej pracy domowej. Oczywiście oficjalnie to jest początek konsultacji i pani minister już wycofuje się z niektórych wykreśleń pod wpływem krytyk. Zarzeka się, że w szkołach np. o ludobójstwie na Wołyniu będzie się jednak mówić.

Niektórzy widzą w zmianach proponowanych przez resort niekompetencję lub wygodnictwo. Problem jest jednak głębszy.

Najlepiej wskazała na niego pedagog Katarzyna Szumlewicz. Jest ona autorką doktoratu z pedagogiki pt. „Wątki emancypacyjne w nowoczesnej filozofii wychowania”. Pani Szumlewicz wskazuje, że we współczesnej pedagogice coraz silniejsze są lewicowe tendencje do postrzegania uczniów jako kolejnej uciemiężonej grupy, którą należy uwolnić spod presji nauczycieli i szkoły. Oznacza to naturalne usuwanie z toku wychowywania dziecka wszelkich elementów, które mogą być uważane za opresyjne. Przypomina to nieco modne w latach 60. teorie bezstresowego wychowywania.

Doświadczeni pedagodzy wiedzą, że jest to rodzaj utopii, który bardzo często powraca w filozofii politycznej lewicy. Tego typu teorie zaczynają być uważane obecnie przez doradców ministrów oświaty w wielu krajach zachodu za pole do wprowadzania do walki ze stereotypami płciowymi. Np. w wypadku Stanów Zjednoczonych trendy te prowadzą do całkowitego zmieniania paradygmatów nauczania historii.

Wszystkie te idee nie były wcześniej wyraźnie sygnalizowane w czasie kampanii wyborczej. Ukrywane były pod hasłem sloganów o szkole przyjaznej uczniom – potrzebie bardziej praktycznego przekazywania wiedzy dzieciom czy też unikania przeciążania ich „wiedzą, która nie przydaje się w praktycznym użyciu”.

Katarzyna Szumlewicz przedstawia np. wpływy na pedagogikę teorii amerykańskiego pedagoga Johna Deweya (1859-1952). W swoich założeniach była dosyć idealistyczna, ale nie pozbawiona zalet. Dewey wskazywał, że edukacja powinna być praktyczna. Np. budowa motyla powinna być omawiana po wizycie na łące pełnej motyli. Tak samo proponował, by dzieci ucząc się o warunkach życia amerykańskich pionierów zasiedlających Amerykę w XIX wieku, których warunki skazywały na robienie wszystkiego samodzielnie – uczyły się samodzielnego szycia ubrań czy wytwarzania mydła. Tyle, że ta, mająca jakieś podstawy teoria pedagogiczna zamienia się w wielu współczesnych szkołach amerykańskich w niechęć do omawiania zasad którejkolwiek dziedziny nauki, a w jego miejsce lansowane jest chodzenie na spacery, samodzielne robienie sobie kanapek. Katarzyna Szumlewicz omawiając tego typu tendencje wskazuje na jeszcze jeden typ myślenia. Głosi on, że w hierarchii kapitałów kulturowych, czyli zasobu jakie dane dziecko wynosi z domu – nie daje się właściwie znieść, gdyż utrwala ją „przemoc symboliczna”. Skoro szkoła reprodukuje utrwalone z domu kapitały kulturowe, to najlepiej uczyć w niej stosunkowo jak najmniej, wtedy struktura się wyrówna. A już na pewno szkoła nie powinna przekazywać, choćby przez prace domowe, kapitalistycznej „kultury zakuwania”, bo taka kultura sprzyja różnicowaniu się kapitałów, czyli podziałowi wśród dzieci. Dopiero jak obniży się kapitał wszystkim, w tym dzieciom z awansu społecznego, będzie wreszcie sprawiedliwie. Jak wskazuje Katarzyna Szumlewicz, przy takim sposobie myślenia szkoła ma nie marnować dzieciństwa i młodości. Oczywiście nie jest to prawdą, bogatsi rodzice wyślą dzieci do szkół prywatnych właśnie dlatego, że tam będzie się czegoś od nich wymagać. A dzieci z domów biedniejszych nie zostaną przez szkołę zachęceni do bardziej wytężonej pracy i nadrabiania braków.

Bardzo wielu rodziców, słysząc takie wyrafinowane teorie lewicowe wzruszy ramionami i powie: „nigdy nie uwierzymy, że ktoś takie rzeczy może mówić na serio”. Problem w tym, że tego typu idee wchodzą dziś do szkół wprowadzane przez specjalistów – wyznawców modnych lewicowych idei. Dla nich szkolnictwo to wdzięczne pole dla eksperymentów.

Propozycje Barbary Nowackiej świetnie to pokazują.

Piotr Semka

za:opoka.org.pl

***

Leszek Sosnowski: Z totalnej opozycji totalna władza. Zmasowana akcja wynaradawiania i dechrystianizacji

Będę wywyższał Cię, Panie,

boś mnie przyjął

i nie uradowałeś mych wrogów

z mojego powodu.

(Ps. XXIX, w. 2)

 

Korona i Litwa trwały właśnie w euforii po druzgocącym zwycięstwie odniesionym pod Grunwaldem w 1410 r. nad Zakonem Krzyżackim. W tym czasie w Krakowie już od dekady nauczał bakałarz teologii Jan z Kluczborka. Jemu to przypadł zaszczyt wygłoszenia mowy (kazania) w nawiązaniu do wielkiej bitwy. Mowy o godności królewskiej, co odnosiło się do króla Władysława Jagiełły, królowej Anny Cylejskiej oraz wielkiego księcia litewskiego Witolda. Ważne to były słowa, które powinny były powędrować w świat, przede wszystkim na dwory panujących, na których Zakon oczerniał jak mógł polskiego władcę. Jan z Kluczborka zaczął świetnie dobranym cytatem psalmisty, który tu uczyniliśmy mottem artykułu.

Czcigodny bakałarz, stojąc wysoko na ambonie katedralnej, wskazywał, kto „z natury i zrządzenia Bożego” winien być wynoszony do królewskiej godności. Otóż, „po pierwsze ci spośród ludzi, którzy nadają kształt naukom, po drugie ci, którzy w sposób doskonały nadają porządek radom, następnie ci, którzy krzepią ducha, a wreszcie ci, którzy wyznaczają to, co pożyteczne”. No, trzeba przyznać, niemałe wymagania stawiano przed polskim władcą. Bakałarz, dziekan Wydziału Artium na odnawianym właśnie uniwersytecie, udziela rad panującym i pod koniec kazania wygłasza głęboką sentencję: „z człowiekiem pobożnym rozmawiaj o świętości, z niesprawiedliwym o sprawiedliwości, z kobietą o tej, która jest przedmiotem jej zazdrości, z lękliwym o wojnie”.

1.

Nietrudno jest wykazać, że pieniądze rozkładają się na rynku mediowym wyjątkowo nierównomiernie, a Polacy bez zastanowienia futrują niemieckich właścicieli przeróżnych narzędzi przekazu, czyli kształtowania opinii. W żadnym wypadku nie jest to kształtowanie w duchu polskim i chrześcijańskim – króluje kosmopolityzm, unijność jako hegemonia Berlina oraz sympatia do niedawnej totalnej opozycji, a teraz totalnej władzy – sympatia posunięta do wygładzania lub przemilczania ich wszelakich grzechów. Obowiązuje ponadto niemiecki punkt widzenia na każde zagadnienie, nie tylko polityczne, także gospodarcze, kulturalne, obyczajowe. A jak nasza historia jest tam prezentowana (jeśli w ogóle)… Po prostu szeroka fala germanizacyjna. Tak samo jak dechrystianizacyjna.

Niech ktoś powie – po spojrzeniu na zamieszczoną na końcu artykułu tabelę – że w Polsce nie ma pieniędzy na media. One istnieją w społeczeństwie naprawdę w dużej ilości, tyle że są przesterowywane dosłownie każdego dnia na zagranicznych, przeważnie antypolskich wydawców i nadawców. Ludzie czytają, słuchają, oglądają pod wpływem niewiedzy, można powiedzieć automatycznie, z przyzwyczajenia (wszak to druga natura człowieka!). System działa także dzięki specjalnie ustawionej dystrybucji i kompletnie kosmopolitycznemu, skrajnie liberalnemu rynkowi reklamodawców, w olbrzymiej większości cudzoziemskiego autoramentu. Ci ostatni postanowili teraz zakręcić kurek TV Republika, mimo iż ta nagle urosła do masowego medium. To, że do masowego, powinno reklamodawców cieszyć – jednak nie wtedy, gdy dotyczy to stacji stricte polskiej i prawicowej na dodatek. Takich nie będą futrować. Najlepszy to przykład totalnego zideologizowania całego systemu masowej komunikacji i wielkiego jego przechyłu w lewo.

Rynek reklamy w Polsce urósł w ubiegłym roku do ponad 11 mld zł! Ile z tego otrzymują media czysto polskie, prawicowe? Niecały miliard szedł na media publiczne, a więc w sumie niewiele, biorąc pod uwagę, że sama TVP, bez rozgłośni radiowych, to aż 23 stacje ogólnopolskie i 16 regionalnych. Jak to się ma do 10 kanałów amerykańskiego TVN-u, niektórych zupełnie marginalnych, jak np. Turbo lub Style? A mimo to z tortu reklamowego wycinany jest dla TVN kawał o połowę większy niż dla telewizji publicznej, którą w tym wyścigu wyprzedza jeszcze także Polsat. Ten ostatni jest zresztą rekordzistą poza wszelką konkurencją: np. w jednym miesiącu, w lipcu ub. roku, skasował z tytułu reklam (jak podaje specjalistyczny portal wirtualnemedia) 367 mln zł!

Obie te komercyjne stacje posiadają tylko płatne kanały; średnio trzeba uiścić za miesięczny abonament 140–180 zł. W przypadku TVP tyle płaci się za 6–7 miesięcy i wliczona jest w to również opłata radiowa; mimo to ok. dwie trzecie odbiorców i tak nic nie płaci. Komercyjni ponadto przerywają filmy reklamami, co jest szczególnie irytujące dla widzów, jednak te reklamy są najlepiej płatne. Media publiczne nie mają tego rodzaju przychodów, jest to dla nich zakazane ustawowo. I pomyśleć, że są ludzie, którzy na ulicach protestowali, jaka to krzywda dzieje się TVN-owi, gdy wymierzono im niewielką karę za tzw. ciamajdan (piszemy o tym w rozmowie z prezesem KRRiT Maciejem Świrskim)…

Dla pozostałych publikatorów z prawicy – grosiki! Albo w ogóle nic. Do października ub. roku było troszeczkę pomocy reklamowej ze spółek Skarbu Państwa, ale dużo mniej niż przedstawiały to media komercyjne i niemieckie.

Oczywiście istniały sposoby, żeby zmienić taki stan rzeczy, ale niestety nie podjęto nawet próby w tym zakresie (choć zapowiedzi były). Wicepremier i minister Piotr Gliński, wszak odpowiedzialny za rynek mediowy, korzystał z rad różnych dziwnych „ekspertów”, którzy powtarzali w kółko, że nie da się nic zrobić, że lepiej mediów nie ruszać, bo będzie jeszcze gorzej. I jest jeszcze gorzej, jest najgorzej, ale właśnie dlatego, że nikt nie wziął się za kompleksowe uzdrawianie rynku prasy, RTV, ale też reklamy i dystrybucji, bo to wszystko są naczynia połączone. Nie powstały żadne stosowne regulacje. Minister nie musiał wiedzieć, jak uzdrawiać, ale jak nie wiedział, to powinien dociekać i rozmawiać z tymi, którzy twierdzili, że niejedno można naprawić. Co to w ogóle za metoda uprawiania polityki: siedzieć cicho, grzecznie, nie wychylać się – w naszych czasach to oznacza samobójstwo polityczne.

Kluczową sprawą było zbadanie mechanizmów przesterowywania pieniędzy Polaków na zagranicznych właścicieli całych wielkich grup publikatorów. Nad Wisłą namnożyło się medioznawców bez liku, niektórzy nawet z tytułami profesorskimi, ale nie słyszałem, by ktoś zajmował się tą tematyką. Nikt nie przejawiał ochoty do zajęcia się sytuacją właścicielską na rynku i wykazania olbrzymiego przechyłu w stronę obcego kapitału i lewicowego światopoglądu. Nikt nie chciał się narażać mainstreamowi. Studia medioznawcze i kulturoznawcze są zresztą zdominowane przez lewaków i kosmopolitów, dla których polskość jeśli w ogóle istnieje, to tylko jako nienormalność.

Prawicowa władza powinna była jednak z urzędu zlecić przebadanie sprawy, opublikować stosowne raporty i wyciągnąć wnioski, czyli wprowadzić odpowiednie regulacje prawne. A nie lamentować nieustannie, że „się nie da”.

Przepisy dekoncentracyjne, systemy przydzielania koncesji i tym podobne procedury, które by nie dopuszczały do takiego dramatycznego przechyłu na polskim rynku mediów, powinny były istnieć już dawno, od początku III RP. Zaraz po transformacji nie było jeszcze tak źle, bowiem zagraniczną własność w RTV ograniczono ustawowo do 33 proc. Pod nieznanym (albo nieudowodnionym) wpływem ogłoszono jednak pełną liberalizację rynku. Otworzono na oścież drzwi bogaczom, w żaden sposób nie chroniąc polskich wydawców, nadawców i dystrybutorów.

Nie chodzi tylko o czasopisma, telewizję czy radio; nawet rynek podręczników oddano w olbrzymiej większości obcym, tym samym w dużym stopniu przekazując obcym wychowanie naszych dzieci i wnuków. Dwa największe wydawnictwa podręcznikowe, Nowa Era i WSiP, prezentują w przedmiotach humanistycznych zdecydowanie kosmopolityczny przechył. Pierwsze z nich należy w całości do spółki fińskiej, drugie do spółki w Luksemburgu. Teraz podadzą sobie zgodnie rączki z paniami Lubnauer, która cierpi, jak sama obwieściła, z powodu zbyt słabej znajomości w polskim narodzie języka niemieckiego, i ministrą Nowacką, która jest niezwykle zapracowana przy odmóżdżaniu polskich uczniów.

Po opanowaniu siłą (zresztą wielkiej siły nie potrzebowali, bo opór był słaby) telewizji publicznej, telewizji prawdziwie polskiej niezależnie od różnego poziomu niektórych audycji, obecna totalna władza nie znajduje żadnej poważnej kontry. Pierze więc mózgi Polakom równo. Z tym samym niemiecko-brukselskim przyklaskiem, który miała totalna opozycja. Widać dziś jak na dłoni, że nie było ważniejszej sprawy – od pierwszych dni po wygranych wyborach w 2015 r. – niż trwałe zmiany w mediach i edukacji. Jeśli ktoś ma wątpliwości – niech popatrzy, co teraz się robi, gdzie są priorytety i co jest najbardziej zagrożone. Bez mediów i edukacji zostaniemy wynarodowieni w jednym pokoleniu!

2.

Sytuacja wbrew pozorom nie jest nowa, ma swoje korzenie w historii, sięga połowy XIX w. Wtedy to media, czyli wówczas praktycznie coraz bardziej różnicująca się prasa, nabierały siły i znaczenia w związku z systematycznym angażowaniem się polityki w ich funkcjonowanie. Szczególną aktywnością na tym polu wykazali się Niemcy, a dokładnie państwo pruskie. Państwo to od dawna postawiło sobie za cel spacyfikowanie wszystkich landów i królestw niemieckich, wciągnięcie ich pod władzę Hohenzollernów. Nazywali to zjednoczeniem, które dokonywało się różnymi metodami, nawet przy pomocy wojny. I tak w czasie tzw. wojny siedmiotygodniowej w 1866 r. Prusy opanowały Królestwo Hanoweru, konfiskując „przy okazji” majątek rodziny panującej, która wszakże później jak mogła występowała, otwarcie lub skrycie, przeciwko Berlinowi.

Ówczesny, i jak się potem miało okazać – wieloletni, kanclerz pruski Otto von Bismarck utworzył w 1869 r. z zagrabionych środków tajny fundusz skierowany początkowo przeciwko patriotom hanowerskim, a później przeciwko wszystkim innym niepopierającym jego władzy; także na zrabowanych w wyniku zaborów terenach Rzeczypospolitej. Nazwano ów fundusz Reptilienfonds, czyli gadzinowy (niem. Reptilien – gady, płazy), bowiem od gadów wyzywał Bismarck hanowerczyków. Fundusz miał jedno zadanie: zyskiwać przychylność prasy oraz poszczególnych dziennikarzy i tym samym kształtować przychylność opinii publicznej dla Berlina. Trudno to nazwać czym innym, niż korupcją dokonywaną rękami państwa.

Także niemieccy wydawcy, działając w Polsce w XXI w., sprzyjają władzy w swojej ojczyźnie. W jakimże celu od początku lat 1990. prymityzowali polski rynek czasopism? – Aby prymityzować czytelników. Wszystkie periodyki, np. Bauera – poradnikowe, rozrywkowe, młodzieżowe, kulinarne czy ogrodnicze, robione są na jedno kopyto, popkulturowo, tak samo zresztą jak motoryzacyjne, popularnonaukowe, komputerowe czy telewizyjne (wydają tych ostatnich aż 10!).

Ciekawe, że Bauer czy Springer wcale nie zabiegali o utrzymanie naprawdę wielkich nakładów czasopism już istniejących. Np. tygodnik „Przyjaciółka” ukazywał się ok. 30 lat temu w nakładzie 2 mln egz.! Dziś jest dwutygodnikiem Bauera w nakładzie 230 tys. Nie da się tego wytłumaczyć tylko wpływami internetu.

W wielu przypadkach – np. po przejęciu dwumilionowego dodatku telewizyjnego do gazet codziennych – jednym z ich zasadniczych celów było zapewnienie zleceń dla swoich olbrzymich drukarń w Niemczech, które dość cienko przędły. Dlatego m.in. zmieniali formaty i papier przejmowanych w Polsce periodyków, bo takie pasowały do ich maszyn drukarskich. Twierdzili, że tak będzie nowocześniej, że tak się robi czasopisma w Europie. No, jeśli w Europie, to co innego… Na początku lat 1990. naiwność wielu, choć nie wszystkich, nieznających jeszcze tej mitycznej Europy polskich wydawców była wielka. Niemcy wmówili m.in. spółdzielniom dziennikarskim, przeważnie dobrze sobie radzącym, że ich produkty są staromodne i oczywiście nieeuropejskie – wszak wy wszyscy jesteście zza żelaznej kurtyny, cóż wy możecie wiedzieć o rynku prasy i mediów w ogóle, czeka was wcześniej czy później upadek. Cóż to w ogóle za archaiczna forma: spółdzielnia, na dodatek dziennikarska… Dziennikarze mają pisać, robić programy radiowe lub telewizyjne, a interesy należy zostawić specjalistom. Niby logiczne. Ale tylko niby, o czym mieli się niebawem przekonać w pierwszej kolejności ci, którzy zawierzyli „Europejczykom”. Dziennikarzom, poza nielicznymi, zaczęto płacić grosze, starszych odsyłano na wcześniejsze emerytury, kreatywność zaczęła uchodzić za niesubordynację, bo wykraczała poza korporacyjne schematy. Osobiście uważam, że spółdzielnie dziennikarskie były świetnym pomysłem. Powinno je było dokapitalizować państwo, a nie zagraniczny kapitał, zwłaszcza że nie chodziło o wielkie pieniądze, i to pieniądze, które niebawem się zwracały. Ale to się nie mieściło w superliberalnej koncepcji Balcerowicza, realizowanej z taką samą zawziętością, jak obecnie działa totalna władza.

A Polacy mieli przecież swoją kreatywność, swoje pomysły, świeżość, specyfikę, gdy Niemcy – tylko utarte schematy, popkulturowe standardy, w które wszystko wciskali. Imponowali kasą i mercedesami, a naszym wydawało się, że i na nich spłynie niebawem deszcz dojczmarek. Ten deszcz nigdy nie spłynął, poza bardzo nielicznymi, bowiem w rzeczywistości kierunek miał być odwrotny: pieniądze, zyski miały płynąć od nas za Odrę, a nie zza Odry do nas. Przysłani tu drugorzędni menadżerowie (dla pierwszorzędnych do dziś praca w Polsce byłaby zesłaniem) patrzyli z góry na naszych dyrektorów i redaktorów, bo przecież oni, Niemcy!, wiedzieli lepiej. Zmieniali wszystko, w tym layouty, na „nowoczesne”, czyli na popkulturową sieczkę.

Mając tyle czasopism, zmajoryzowali także dystrybucję oraz rynek reklamy. Jeśli chodzi o konkurencyjność, to Bauer, Burda czy Springer nie walczą między sobą. Oni się uzupełniają w majoryzowaniu rynku. Posiadają wydzielone dla siebie pola, które każdy w swoim zakresie uprawia i zbiera na nich własne żniwo w postaci miliardów złotych oraz milionów wypranych mózgów Polaków. Obroty roczne w Polsce trzech prezentowanych tu potentatów osiągną niebawem 2 mld zł; w 2022 r. wyniosły już 1,734 mld. I oni piszą zjadliwie o „imperium Rydzyka”! Jedno radio utrzymujące się z datków, jedna skromna stacja telewizyjna też żyjąca z darowizn – i mamy „imperium”. Choć oczywiście oba te publikatory swoją siłę mają, co wynika jednak z ich przekazu prawdy i wiary oraz z walecznej postawy wobec wrogów polskości, a nie z sytuacji ekonomicznej.

Niektórym, w tym najwyżej postawionym politykom prawicy, wydaje się, że jakiś tam „Twój Styl”, jakaś tam „Pani domu” czy „Świat kobiety” są bezideowymi, apolitycznymi czasopismami. Bardzo błędne rozumowanie. Bardzo. One systematycznie kreują sympatie lub antypatie do określonych postaci oraz do wybranych przez siebie środowisk. Np. lansują żony polityków lub kpią z nich, co odnosi jeszcze większy skutek wśród wyborców niż pisanie wprost o tych politykach. I robią to regularnie od lat, tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc. Stosują odpowiedni dobór fotografii, plotek, informacyjek, wywiadów, rzucają dyskretnie radosne lub ponure światła na określone osoby, ironizują ze „średniowiecza” i „ciemnoty” prawicowych nie tylko polityków, ale artystów, księży, dziennikarzy, naukowców. Najlepiej robią to właśnie periodyki tzw. kobiece, modowe, rozrywkowe czy poradnikowe lub młodzieżowe, a nawet kulinarne.

3.

Nie mogę uwolnić się od pytania: jak można było pozwolić na gromadzenie w jednym ręku tylu środków nacisku na opinię publiczną? I drugie pytanie, tym razem raczej retoryczne: jak można utrzymać władzę w systemie demokratycznym, mając przeciwko sobie tak potężny front ośrodków pracujących nad mózgami milionów ludzi?

Zwróćmy uwagę, że media tak naprawdę nie wytwarzają nic konkretnie pożytecznego: nie zjemy i nie wypijemy ani gazety, ani ekranu, ani głośnika. Te przedmioty jako takie nic nam w praktycznym życiu nie pomogą. Dawniej można było przynajmniej coś zarobić zbierając makulaturę (w dzieciństwie, owszem, zbierałem), ale dziś trzeba jeszcze dopłacić, żeby ktoś łaskawie chciał ją od nas zabrać. Palenie w kominkach właśnie zostaje zabronione, więc prasa na rozpałkę też już odpada. W PRL-u jeszcze zawijano w „Trybunę Ludu” kanapki z pasztetową, które robotnik brał do fabryki lub na budowę, i był jakiś pożytek z tej gazety. Kiedy brakło papieru toaletowego, ta sama gazeta i jej podobne musiały go zastępować. Teraz jednak są lepsze środki do realizacji tych celów.

Wydawcy i nadawcy de facto nic innego nie produkują, nic innego nie robią, tylko penetrują ludzkie mózgi, to ich jedyna robota – wszystkich mediów. Dopiero poprzez dotarcie do naszych szarych komórek, poprzez ich kształtowanie, wpływają na kształt rzeczy i świata.

Zamieszczona na końcu tabela obrazuje jak na dłoni stan posiadania Niemców na rynku mediowym w Polsce. Olbrzymi przechył, totalne zakłócenie równowagi, czyli – frontalny atak na nasze szare komórki. A to przecież nie są wszyscy cudzoziemcy, którzy trzymają w Polsce łapę na publikatorach, są też np. organizacje sorosowe (choćby „Rzeczpospolita” i „Wyborcza”).

Pozbawienie Polaków mediów publicznych relacjonujących w innym duchu – patriotycznym, chrześcijańskim, powoduje, że nie możemy już mówić o przechyle w stronę kosmopolityzmu, lewicowości, słowem w stronę obecnej totalnej władzy. To nie jest już nawet równia pochyła, po której zjeżdżają nasze wartości, nasza wiara i nasza tradycja – to jest potężny wodospad, z którym wszystko to spada w mroczną toń.

Ale wiara, tradycja, moralność, polskość nie muszą się rozbić, bowiem to, co wydaje się mroczną otchłanią, może niebawem zostać pięknie rozjaśnione, wygładzone, a na powierzchnię wypłyną polskość, wiara, dobre obyczaje itd. Wszak mówimy o wartościach niezatapialnych. Tej burzy musi jednak stawić czoła ktoś mocny, kto będzie miał dość sił, by wyrwać się z tej kipieli i rozjaśnić mroczną toń, zapalić światła w naszych sercach i umysłach. Kto i kiedy? – oto naglące pytanie. Bowiem im później tacy ludzie się pojawią, tym gorzej, tym bardziej przeciwnik się okopie w swoich bastionach, nabierze sił i łatwiej pozyska pomoc zewnętrzną.

Totalna władza walczy mieczem i toporem, więc my nie możemy odpowiadać… apelami. Równie dobrze można by apelować do wilka, aby nie pożerał owieczek.

Zabrali siłą, więc siłą trzeba odebrać, po dobroci na pewno nic nie oddadzą. Nigdy. W związku z tym metody działania, aby były skuteczne, muszą być przystosowane do nowych okoliczności.

Co, chcesz stawiać kosy na sztorc, pytają mnie niektórzy znajomi, słysząc moje opinie. Nie, oczywiście, że nie kosy. Żyjemy w XXI w. i są skuteczniejsze metody, pojęcie siły też ma wiele aspektów. Poważną siłą i wspaniałym wydarzeniem, silnym protestem okazała się np. manifestacja 11 stycznia br. w Warszawie. Moim zdaniem jednak nie została do końca wykorzystana jako forum komunikacji ze społeczeństwem. Prezes Kaczyński owszem, domagał się uwolnienia obu więźniów politycznych, Kamińskiego i Wąsika, oraz przywrócenia praw telewizji publicznej, ale na tym zakończył kwestię mediów. Przestrzegał przed imperializmem niemieckim i aż się prosiło o głośne, zdecydowane wezwanie do przywrócenia polskości mediom w Polsce.

Polacy nie zdają sobie bowiem sprawy, że otacza ich potężna pajęczyna publikatorów zwalczających nasze dążenia do wzmocnienia się, do zachowania suwerenności, do samostanowienia, do trwania przy Bogu. To aktywne, codzienne zagrożenie. Jego rozmiar i metody trzeba ludziom uświadamiać; to też jest warunek sine qua non skutecznej walki o polskość.

Więcej niż kosą na sztorc będzie nieposłuszeństwo obywatelskie, ale trzeba dobrze sformułować jego program; jak bowiem wiadomo, może być ono wykorzystywane do różnych celów. Mahatma Gandhi wykorzystał je do walki o niepodległość w warunkach stricte imperialnych (choć bez porównania swobodniejszych niż rygory w państwie carów czy bolszewików), do skutecznej walki, zakończonej proklamowaniem wolnych Indii. W warunkach demokratycznych nieposłuszeństwo obywatelskie przynosi szybsze efekty; nawet żelazna lady, Margaret Thatcher, musiała przed nim ustąpić w 1990 r. i wycofać zaordynowany wszystkim podatek wspólnotowy (de facto pogłówny). Warto tu przywołać słynne sformułowanie Martina Luthera Kinga wystosowane z więzienia: „Na człowieku spoczywa nie tylko prawny, ale moralny obowiązek przestrzegania sprawiedliwych praw. Z drugiej strony, na człowieku spoczywa moralna odpowiedzialność za nieprzestrzeganie niesprawiedliwych praw”. Pasuje to w stu procentach do sytuacji, jaką właśnie przeżywamy.

Nad nowymi metodami, znacznie skuteczniejszymi sposobami walki, trzeba jak najszybciej popracować. W tajemnicy, nie na łamach tego czy innego pisma. Nie tylko media są kluczowe, ale i edukacja, dlatego należy od razu pomyśleć o nauczaniu alternatywnym, pozaszkolnym, bowiem szkoły pod nowym kierownictwem resortu oświaty stają się miejscem intensywnego i wynaradawiania, i dechrystianizacji.

4.

Prezes Kaczyński wziął winę za klęskę wyborczą na siebie. Według mnie nie jest to żaden szlachetny postępek. Niestety, jest to naiwność. Taki gest wbrew pozorom nie chroni nikogo i nie zapobiega dalszemu schyłkowi, a w konsekwencji może nawet rozpadowi całego ugrupowania, co nie daj Boże.

Jaki to fatalny przykład dla wszystkich innych: nieudolność jest tolerowana, a nieskuteczność wybaczana. Tymczasem tylko konsekwentne rozliczenie, oczyszczenie szeregów kierowniczych może spowodować powrót zaufania do partii i pobudzić nadzieję na skuteczną walkę. I to nie kiedyś tam, ale teraz, przed wyborami samorządowymi, jeśli nie mają być one dalszym ciągiem zjazdu w dół. Jedne wybory gonią drugie – jak to w demokracji – nie ma czasu na czekanie na lepsze okazje.

Nie można też doprowadzać do walki o miejsca w kierownictwie partii. Potrzeba kulturalnej wymiany. Nie tylko pokoleniowej, bowiem moim zdaniem bardziej chodzi o cechy charakteru, wykształcenie oraz poziom kreatywności niż o wiek nowych ludzi. Kiedy stanowiska zostaną dobrowolnie zwolnione, nie będziemy mieli do czynienia z walką między „zasłużonymi” a „nowymi”, co najwyżej ze zdrową rywalizacją o przewodnictwo. A zasłużonym nikt zasług przecież nie będzie odejmował, uważam, że wprost przeciwnie, zaplanowana, dobrowolna zmiana przyda chwały ustępującym. Przecież to nie jest nic złego przejść na emeryturę lub zmienić pracę. Zresztą niektórzy wcale nie muszą jej na razie zmieniać, jak przewodniczący komitetu wyborczego PiS, bowiem siedzi sobie w Europarlamencie i lepiej nigdzie nie zarobi.

Nic nie da na pewno polityka ustępstw – była wielokroć praktykowana do 2023 r. Tylko szkodziła. Ostatnio Patryk Jaki obnażył, można powiedzieć, klasyczny już w III RP przykład uginania się przed złem albo zgoła pertraktowania z nim. Wykazał on prezydentowi Dudzie, że swoim wetem w 2017 r., torpedującym przygotowaną przez grupę ludzi Zbigniewa Ziobry reformę Sądu Najwyższego, doprowadził do pozostania na swoich funkcjach ludzi, którzy „od tego czasu sieją anarchię w całym sądownictwie i oni też zakwestionowali ułaskawienie (ci z Izby Karnej), wiążąco nakazując podjąć przeciwko M. Kamińskiemu i M. Wąsikowi postępowania”. Ten waleczny młody człowiek podkreślił na koniec, że „ta sprawa to dowód, jak kończy się polityka ustępstw wobec kasty, totalnej opozycji i Brukseli”.

Będąc przy tym temacie, nieodparcie nasuwa mi się kolejne pytanie: dlaczego nie zastosowano ani razu (!) art. 133 Kodeksu Karnego, który brzmi: „Kto publicznie znieważa Naród lub Rzeczpospolitą Polską, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Oraz art. 137. § 1: „Kto publicznie znieważa, niszczy, uszkadza lub usuwa godło, sztandar, chorągiew, banderę, flagę lub inny znak państwowy, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku”. Przecież w ciągu ostatnich 8 lat były setki, a może tysiące przykładów naruszenia obu tych artykułów. Także w parlamencie – były podstawy do cofnięcia immunitetów. Sądy, niezależnie od tego, jak by wyrokowały, powinny były być zapchane sprawami z art. 133 i 137 KK, a ludzie przekraczający prawo jeśli nie ukarani, bo wiadomo, jakie są w większości sądy, to przynajmniej nękani. W sądach nękano, owszem, ale patriotów, jak niżej podpisanego. Wtedy, a co dopiero teraz!

5.

W ewidentny sposób na czoło prawicy wybija się prof. Przemysław Czarnek, cała Polska to widzi. To człowiek, który daje sobie radę z zakłamaniem, który nie lęka się żadnych mediów, nie lamentuje, lecz zawsze gotowy jest do odparowania ciosu. Emanuje siłą. Jednak próżno byłoby go szukać w ogólnopolskich strukturach partii. Prezes wciąga natomiast wędrowniczka partyjnego Adama Bielana do kierownictwa PiS – nie mogę pojąć, po co. A pod ręką są ludzie waleczni i niezłomni, żadni karierowicze, ale szczerzy patrioci, jak np. Jan Józef Kasprzyk, który nie mając parcia na szkło, trwa jakby w zapomnieniu – robiąc swoje. A ilu jest takich, których nie znamy…

Dowodzenie największą organizacją polityczną tylko z powodu zasług wygląda może elegancko, nawet szlachetnie, ale czy jest skuteczne? Za wysługę lat, za zasługi daje się medale, ordery i nagrody, można nawet wybudować komuś pomnik – i na tym często trzeba poprzestać. Przykłady historyczne to potwierdzają, jak choćby gen. Józefa Chłopickiego, niebywale odważnego, walecznego i utalentowanego dowódcy czasu Insurekcji Kościuszkowskiej, a w szczególności doby napoleońskiej, który w grudniu 1830 r. przyjął przywództwo nad Powstaniem Listopadowym. W efekcie wykazał się chwiejnością, brakiem zapału – odwaga mu pozostała, ale jakby nie był już sobą. To powstanie, a de facto wojna polsko-rosyjska, zostało przegrane przez polskich generałów, przez ich brak wiary w sukces, przez kunktatorstwo i szukanie od początku wojny ugody z wrogiem. Tymczasem po latach wyszły na światło dzienne dokumenty rosyjskich dowódców, którzy po kilku miesiącach walk rozważali swoją porażkę oraz jak się z Polakami dogadać…

Trzeba w końcu zdać sobie sprawę z tego, że rzeczywistość roku 2024 jest zupełnie inna, niż cokolwiek, co było po 1989 r. Sytuacja jest porównywalna tylko z wtargnięciem targowiczan wraz z oddziałami carskimi do Rzeczypospolitej w 1792 r. Uprawiana wówczas masowa zemsta na zwolennikach Konstytucji 3 maja, ingerencja w sądy oraz likwidacja wszystkich instytucji powołanych przez Sejm Czteroletni przypomina jako żywo metody obecnej totalnej władzy.

6.

Dobrze jest sięgać do historii, bowiem nie ma lepszej nauczycielki życia indywidualnego i społecznego niż ona, tak jak nie ma – dla mnie przynajmniej – piękniejszej rzeczy niż nasze dzieje i tradycja. Dlatego też na początku sięgnąłem, tym razem, aż do roku 1410, do początków epoki jagiellońskiej, w której ugruntowała się nasza siła, nasza wolność i skonsolidowała się z niepokonaną mocą nasza narodowość. Odrzucam w całości teorie o tym, że narody zaczęły się kształtować dopiero w epoce romantyzmu; wtedy rodzą się nacjonalizmy, jeszcze w pozytywnym znaczeniu tego słowa, ale narody de facto istnieją już od dawna. Nie miejsce w tym artykule na szersze rozważania na ten temat, choć skądinąd wydają mi się one jednak bardzo potrzebne.

Bardzo potrzebne, ponieważ znaleźliśmy się w samym środku potężnej, zmasowanej akcji wynaradawiania Polaków. Podkreślmy jeszcze raz, że pytanie: kto i jak ma się temu przeciwstawić? – wymaga przemyślanej, ale i nagląco szybkiej odpowiedzi. Ta odpowiedź zaś nie może płynąć tylko z jakiegoś zamkniętego kręgu dawnej władzy, powinna też obejmować głosy krytyczne z różnych stron, choć oczywiście prawicowych i katolickich. Nie wolno przy tym ulegać sugestiom przeróżnych kosmopolitycznych „ekspertów”, przeróżnych niesprawdzalnych sondaży, które pojawiają się jak grzyby po deszczu i są zamieszczane w mediach opluwających od dawna cały obóz patriotyczny. To cwaniaki, które wiedzą, że elity PiS-owskie niestety od początku bardzo uważały na to, co o nich piszą i mówią media, i wielokroć tym się sugerowały, nie bacząc na to, że mają do czynienia z podstępnymi wrogami.

Analiza przyczyny klęski 15 października 2023 r. nie może dotyczyć tylko szeregów przeciwnika, lecz także własnego ugrupowania. Nie można poprzestawać na stwierdzeniu, że naród głupio zagłosował. Tak, głupio zagłosował, oczywiście, ale kluczowe jest pytanie, dlaczego. Bo naród głupi? Nie, dlatego, że ludziom strasznie miesza się w głowach, że w samej Polsce umieszczone zostały potężne ośrodki antypolskie, ośrodki wynaradawiania i dechrystianizacji, pracujące pełną parą dzień i noc. Na dodatek drenujące kieszenie Polaków. Bez frontalnego ataku na te ośrodki nie będzie zwycięstwa.

Wzorów rządzenia i postępowania trzeba szukać na przestrzeni wieków. Jednym z pięknych elementów odbudowy podupadłego ducha mogą być odwołania do przykładów historycznych, do okresów naszej chwały i siły. Warto analizować, na jakich wartościach rodziła się potęga Rzeczypospolitej, także władza polityczna. Te wartości szanowano także podczas 123 lat zaborów, co w końcu pozwoliło wyrwać się z niewoli. Również w 2024 r. wskazówki Jana z Kluczborka dla polskiego władcy, Władysława Jagiełły, wówczas już wielkiego zwycięzcy, nie tracą nic na aktualności.

Dlaczego wszelkiego rodzaju lewacy chcą oderwać ludzi od głębszej wiedzy historycznej i w ogóle od wielowiekowej wiedzy humanistycznej? Bowiem w dawniejszych czasach, a dzieje ludzkości mierzone są przecież tysiącleciami, nie było mowy o czymś takim jak lewica. Ona dawniej nigdy nie istniała, to „wynalazek”, który zaistniał szerzej w wieku XIX, a upowszechnił się dopiero w XX. A w XXI w. musi upaść. Niech się zacznie od Polski.

Leszek Sosnowski

za:bialykruk.pl

***

Dr hab. P. Czarnek o odchudzeniu podstawy programowej: To jedno wielkie wynarodowianie narodu polskiego serwowane przez obecną ekipę w MEN

Z kanonu lektur wycina się wielkie dzieła Henryka Sienkiewicza, pradziadka dzisiejszego ministra kultury, wycina się „W pustyni i w puszczy”, wycina się „Quo vadis” i wiele innych dzieł, które stanowią o polskiej tradycji, o polskiej kulturze, historii opisywanej prozą przez m.in. Sienkiewicza, a które zawsze były podstawą tego, żeby budować to, co nazywamy polskością, wielkimi narodowymi cechami, bo jesteśmy wielkim narodem, który funkcjonuje w tej części świata od ponad 1050 lat. Jest to jedno wielkie wynarodowianie narodu polskiego serwowane przez obecną ekipę w Ministerstwie Edukacji Narodowej. To jest skandal, o którym przestrzegaliśmy przed 15 października – powiedział dr hab. Przemysław Czarnek, poseł PiS, były minister edukacji, w audycji „Aktualności dnia” na antenie Radia Maryja.

Ministerstwo Edukacji Narodowej zamierza odchudzić podstawę programową i listę lektur w szkołach. Zmiany te, jak podkreśliła w mediach wiceminister Katarzyna Lubnauer, mają dać nauczycielom większą autonomię w wyborze treści, które miałyby pojawić się w miejsce tych ograniczonych. Zmniejszenie liczby lektur polityk KO argumentowała możliwością wybierania innych, spoza narzuconego odgórnie kanonu

    – Ma to prowadzić przede wszystkim do odcięcia Polaków od tradycji, od kultury, od historii Polski, czyli odcięcia od polskości. Ta neokomunistyczna władza robi dokładnie to, co komuniści zawsze robili, czyli odcięcie od polskości, a pójście w kierunku internacjonałów nieprzywiązanych do własnego narodu, do tradycji, do cywilizacji łacińskiej – chrześcijańskiej. Dlatego młodych Polaków w prymitywny sposób odcina się od wiedzy, która jest im potrzebna po to, żeby czuli się dumni z tego, że są Polakami i prowadzi się do jeszcze większej ojkofobii, czyli nienawiści do swojego narodu – zaznaczył dr hab. Przemysław Czarnek.

W podstawie programowej historii wykreślono słowo „bohaterskie” i pozostawiono tylko sformułowanie „postawy Polaków” wobec np. Żydów.

    – To jest niestety skandal i niezwykle przykra rzecz, bo jeżeli proponuje się retorykę tych, którzy fałszują historię Polaków na Wołyniu, którzy byli wymordowani w liczbie ponad stu tysięcy, tylko z tego powodu, że byli Polakami (i to w sposób bestialski), a nazywa się to konfliktem polsko-ukraińskim, to jest to całkowite fałszowanie historii i opluwanie męczeństwa narodu polskiego na Wołyniu. Podobnie jest z innymi rzeczami. To idzie w kierunku pozbawienia Polaków wiedzy o bohaterach narodowych Polski i uzasadnienia, że my w zasadzie nie potrzebujemy żadnych reparacji od Niemców, bo przecież to w sumie nasi przyjaciele i nic nam złego w historii nie zrobili, a w gruncie rzeczy podczas II wojny światowej to może byli też ofiarami. Niedługo wyjdzie, że to my ją wywołaliśmy i to my jesteśmy winni II wojny światowej. To jest retoryka Putina. Proszę zwrócić uwagę, że to idzie w kierunku tego, co mówił parę dni temu Putin w skandalicznym wywiadzie udzielonemu amerykańskiemu dziennikarzowi. To nie jest nowość. To jest absolutny powrót z ogromną prędkością do pedagogiki wstydu – ocenił polityk.   

Jak wynika z doniesień medialnych z kanonu lektur mają zniknąć pozycje, które odwołują się do patriotyzmu czy kwestii związanych z wiarą katolicką.

    – Rzeczywiście z kanonu lektur wycina się wielkie dzieła Henryka Sienkiewicza, pradziadka dzisiejszego ministra kultury, wycina się „W pustyni i w puszczy”, wycina się „Quo vadis” i wiele innych dzieł, które stanowią o polskiej tradycji, o polskiej kulturze, historii opisywanej prozą przez m.in. Sienkiewicza, a które zawsze były podstawą tego, żeby budować to, co nazywamy polskością, wielkimi narodowymi cechami, bo jesteśmy wielkim narodem, który funkcjonuje w tej części świata od ponad 1050 lat. Jest to jedno wielkie wynarodowianie narodu polskiego serwowane przez obecną ekipę w Ministerstwie Edukacji Narodowej. To jest skandal, o którym przestrzegaliśmy przed 15 października – wyjaśnił były minister edukacji.

za:www.radiomaryja.pl


***

Prof. J. Żaryn: Minister A. Dziemianowicz-Bąk zachowuje się jak tępy propagandzista czasów stalinowskich

Nie wiem, jakie pani minister Agnieszka Dziemianowicz-Bąk ma kompetencje historyczne, natomiast zachowuje się w sposób nierozważny – krótko mówiąc – jak tępy propagandzista czasów stalinowskich. Ta pani totalnie nie rozumie, w co się wpisuje. Powinna nabrać pewnej ogłady historycznej, a także dowiedzieć się, jakie zabiegi stosowała propaganda historyczna za czasów peerelowskich. To taki apel do pani minister – mówił w sobotnich „Aktualnościach dnia” na antenie Radia Maryja prof. Jan Żaryn, historyk, dyrektor Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego.

Szefowa Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, sprawująca jako minister nadzór nad Urzędem do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, podjęła działania mające na celu zaprzestanie gloryfikowania postaci Józefa Kurasia ps. „Ogień” oraz Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych. Prof. Jan Żaryn jako autor publikacji poświęconej wspomnianej formacji („Taniec na linie nad przepaścią”) zaznaczył, że z racji na wyjątkowo trudne dzieje tego ugrupowania należy dokładnie się z nimi zapoznać, a nie bezmyślnie „rzucać kamieniami”.

    – Nie wiem, jakie pani minister ma kompetencje historyczne, natomiast zachowuje się w sposób nierozważny (…) – krótko mówiąc – jak tępy propagandzista czasów stalinowskich – ocenił historyk.

Zdaniem rozmówcy Radia Maryja nie można zarzucać Brygadzie Świętokrzyskiej kolaboracji z Niemcami.

    – Oni byli między nacierającym wojskiem sowieckim a (…) wojskiem niemieckim. Dowództwo Brygady Świętokrzyskiej na rozkaz Organizacji Polskiej – tajnej struktury, która zarządzała NSZ-em (…) – podjęło decyzję o wycofaniu się na Zachód po to, żeby dotrzeć do gen. Władysława Andersa. Ta próba dotarcia do gen. Andersa okazała się być bardzo trudna, bo rzecz jasna przekroczenie frontu sowiecko-niemieckiego spowodowało, że znaleźli się pod władzą Wehrmachtu, czyli Niemiec, Trzeciej Rzeszy. Albo mogli być zamordowani, albo mogli podjąć negocjacje, co zrobić, aby nie stać się kolaborantem, a jednocześnie żeby osiągnąć swój cel (…). Nikomu nie życzę takiego dramatycznego dylematu. Pani minister też nie życzę, żeby kiedykolwiek musiała podejmować takie decyzje – mówił gość „Aktualności dnia”.

Dyrektor Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego powiedział, że Antoni Szacki ps. „Bohun” jako żołnierz i oficer wypełniający rozkaz swoich dowódców podjął decyzję, żeby wejść w kontakt z oficerami niemieckimi, ale nie zgodził się, by wejść do Legionu Antybolszewickiego, czyli nie dopuścił się kolaboracji. W ramach negocjacji z siłami hitlerowskimi podjęto jednak decyzję o utworzeniu w kraju okupowanym przez Sowietów siatki dywersyjnej. Stąd też na ziemiach polskich kontrolowanych przez ZSRR działali skoczkowie NSZ desantowani z samolotów niemieckich, ale wypełniający wyłącznie rozkazy polskiego dowództwa.

    – Jednocześnie Brygada Świętokrzyska podjęła tajne rozmowy z czeską konspiracją. Dzięki temu wybuchło powstanie w Pilźnie i udało się wyzwolić spod okupacji niemieckiej obóz koncentracyjny w Holiszowie, udało się wyzwolić różne miasteczka. Działając na skraju rzeczywistości wyzwalanie-kolaboracja, udało się dotrzeć do armii amerykańskiej, dotrzeć do gen. Andersa. (…) Strona gen. Andersa i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie uznała ten wyczyn za coś wyjątkowego – podkreślił prof. Jan Żaryn.

Późniejsze problemy żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej (także na Zachodzie) wynikały z daleko idącej nienawiści do tej formacji.

    – Z „fejków”, które zaczęły być tworzone zaraz po 1945 roku. Długie trwanie zmowy propagandowej skierowanej przeciwko NSZ-owi było niewątpliwie podyktowane istnieniem stalinowskiej rzeczywistości w PRL-u. Dzisiaj nawiązywanie do tradycji peerelowskiej propagandy wydaje się być zupełnie karkołomne – powiedział gość „Aktualności dnia”.

Zdaniem historyka działania minister rodziny to „polityka salami” – początkowo „odkrawani” są od ogółu Żołnierzy Niezłomnych ci, którzy rzekomo zachowali się w sposób niegodny polskiego munduru, aż w końcu zbrodnie przypisze się wszystkim z nich, włącznie z rtm. Witoldem Pileckim.

    – Ta pani totalnie nie rozumie, w co się wpisuje. Powinna nabrać pewnej ogłady historycznej, a także dowiedzieć się, jakie zabiegi stosowała propaganda historyczna za czasów peerelowskich, żeby nas oduczyć własnej – bardzo skomplikowanej, ale niezwykle ciekawej i bohaterskiej – historii. To taki apel do pani minister – mówił dyrektor Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego.

Zwrócił przy tym uwagę, że to, iż Żołnierze Niezłomni byli bohaterami, nie znaczy, że nie popełniali błędów. Te się zdarzały, ale dezawuowanie z tego powodu całokształtu zbrojnego oporu wobec komunistów jest praktyką, którą do tej pory uskuteczniali zaborcy i okupanci, usiłujący zmienić naród polski „w bezwolną masę ludzi niezdolnych do samodzielnego myślenia”.

W taki właśnie sposób próbuje się podważać bohaterstwo Józefa Kurasia ps. „Ogień”. Jak podkreślił gość „Aktualności dnia”, była to postać o niezwykle skomplikowanej historii, ale wśród górali ciesząca się ogromnym autorytetem („Ogień” de facto rządził podhalańską ludnością po wojnie). Do tego Józef Kuraś odnosił poważne sukcesy na polu działań partyzanckich, ponieważ jego ludziom udało się m.in. wyzwolić osoby przetrzymywane w więzieniu przy ul. Montelupich w Krakowie. Można oczywiście dyskutować przy tym, czy wszystkie jego decyzje były słuszne, m.in. czy każdego działacza komunistycznego należało karać śmiercią, jak to miał w zwyczaju robić „Ogień”.

    – To są bardzo trudne pytania i niewątpliwie historycy na nie próbują odpowiadać – wskazał prof. Jan Żaryn, dodając, że wiele wyborów Józefa Kurasia było dokonywanych pod presją.

Do tego warto zaznaczyć, że zbrodnie na niewinnych cywilach przypisywane „Ogniowi” tak naprawdę zostały popełnione przez część jego żołnierzy i wynikały z niesubordynacji, a on sam nigdy nie wydał takich rozkazów. Według rozmówcy Radia Maryja podobnie jest w kwestii zbrodni oddziału Romualda Rajsa „Burego”.

    – Można znaleźć jeszcze więcej dramatów, w których dowódcy niższego szczebla – mówiąc kolokwialnie – pogubili się moralnie, ale też byli w rzeczywistości bardzo trudnej, jeśli chodzi o podejmowanie decyzji – zwrócił uwagę historyk.

za:www.radiomaryja.pl