Bronisław Wildstein - Polska, antysemityzm, lewica

Wszystkie demony postępowego piekła upakowane zostały w jednym kompleksie polskiej tradycyjnej patriarchalnej kultury „Teologia Polityczna" organizuje debatę, na którą zaprasza Alaina Finkielkrauta, francuskiego filozofa, który potrafi płynąć pod prąd dominujących w jego kraju opinii. Dyskutować mamy nad kwestią, czy współczesna polityka Francji może być wzorem dla Polski. Finkielkraut oświadcza, że problemem dla zachodnich intelektualistów jest polski antysemityzm. Wydawało się, że Polska przezwyciężyła go, ale zarówno ostatnie prace Jana Tomasza Grosa, jak i – zwłaszcza – polskie na nie reakcje mówią coś wręcz przeciwnego.

Finkielkraut jest na bieżąco w tych sprawach dzięki relacjom swoich przyjaciół z „Gazety Wyborczej". Na argument, że oskarżenie o antysemityzm bywa dziś bronią ideologiczną i w tym kontekście, być może, należy analizować obecne kampanie „Wyborczej", a postawy Polaków wtedy i dziś odbiegają od europejskiego stereotypu – oburza się. Stwierdza, że jego rodzice, którzy w czasie wojny uciekli z Polski, uważają ją za „ziemię przeklętą".

On przezwyciężył tę postawę, angażując się w pomoc dla „Solidarności". Nie można jednak oczekiwać od niego, aby zanegował pamięć swoich rodziców. Straszny polski antysemityzm potwierdza choćby rok 1968 i odwołanie się doń jako ostatniej legitymacji ze strony komunistycznej władzy. Brak rozliczenia go w sposób zrozumiały naznacza postrzeganie Polaków we współczesnej Europie.

W ten sposób konferencja, której tematem miała być Polska i Francja we współczesnej Europie, przekształciła się w debatę o polskim antysemityzmie. Jest ona jednak dobrym punktem wyjścia do zastanowienia się zarówno nad samym problemem, jak i jego znaczeniem we współczesnej europejskiej polityce. Jego źródłem jest skrajna, trudna do wyobrażenia trauma, jaką wynieśli Żydzi, którzy w Polsce przeżyli Holokaust.


Nieludzki świat


Koszmar Holokaustu jest doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju. Ci, którzy uratowali się z niego, to skazańcy wymykający się egzekucji. Ocaleli cudem, latami zagrożeni śmiercią ukrywali się, asystując przy masakrze swoich najbliższych, całego narodu. Nie z winy Polaków, ale zrządzeniem losu ich kraj musi być utożsamiany przez Żydów z miejscem ich kaźni.

Pomoc Żydom groziła nie tylko śmiercią własną, ale także rodziny i sąsiadów. Tym bardziej heroiczne wydają się wcale nierzadkie jej akty i tym mniej dziwić powinna zdecydowanie szersza odmowa podejmowania takiego ryzyka.

Mimo to miejscowa ludność będzie pamiętana przez Żydów jako zagrożenie. Jeśli nawet szmalcowników wydających ich było niewielu, to pojawiali się, a więc naturalnym odruchem prześladowanych był lęk przed śmiertelnym niebezpieczeństwem czyhającym na nich między Polakami. Czas nieludzki – a jest to tylko kolejne doświadczenie potwierdzające prawdę o naturze człowieka – gdy wszelkie zasady zostają złamane, a zbrodnia staje się powszednia, deprawuje zbiorowość. Tradycyjne przestępstwa, takie jak przywłaszczenie cudzego mienia czy gwałt wobec innych, przestają mieć takie znaczenie, do jakiego przyzwyczailiśmy się w czasach pokoju. Zwłaszcza jeśli, chociaż nie w takim stopniu jak Żydzi, Polacy byli również zagrożeni. Musieli walczyć o codzienne przetrwanie, a ich życie również było niepewne.

Oficjalne traktowanie określonej grupy jako podludzi przez państwo, nawet jeśli jest ono w rękach najeźdźców, powoduje, że ogół mieszkańców zaczyna przyzwyczajać się do takiego stanu. Jeśli pewna zbiorowość jest prawnie uznawana za pośledni gatunek, a nawet gorzej, zagrożenie rodzaju ludzkiego, to sytuacja ta ułatwia świadkom poradzenie sobie z poczuciem winy, które wywołuje własna bierność.

Z tych powodów wśród Polaków w czasie Holokaustu częściej niż w czasach pokoju trafiały się postawy naganne, przestępcze, a nawet zbrodnicze wobec Żydów. Nie miały one nic wspólnego z narodową specyfiką, lecz odzwierciedlały uniwersalne mechanizmy ludzkich zachowań. Wszystkie dane z krajów o podobnych w czasie wojny losach pokazują identyczny stan rzeczy.


Trauma i cena człowieczeństwa


Jednocześnie nie została opisana skala pomocy, którą Polacy nieśli Żydom, a która wydaje się imponująca. Zwłaszcza jeśli przypomnimy warunki, w jakich się to działo, i cenę, którą płacili za to wielokrotnie nieznani do dziś bohaterowie. Liczba polskich drzewek symbolizujących pomoc dla Żydów w Yad Vashem jest imponująca i stanowi zdecydowanie największą narodową sekcję. Można uznawać, że ponieważ Holokaust dokonywany był głównie w Polsce, to i statystycznie liczba ludzi zaangażowanych w pomoc Żydom winna być większa, ale i tak zjawisko to przeciwstawia się stereotypowi polskiego zbrodniczego wojennego antysemityzmu.
To bardzo znamienne, że w kulturze masowej utrwalona została dzięki filmowi Stevena Spielberga postać dobrego Niemca Oscara Schindlera, podczas gdy Polacy występujący w kontekście Holokaustu w świadomości międzynarodowej malowani są zdecydowanie czarną barwą.

Irena Sendlerowa, która ocaliła dwukrotnie więcej Żydów niż Schindler, nawet dla świadomości polskiej odkryta została niedługo przed śmiercią w połowie zeszłej dekady. A podobnych bohaterów było w Polsce więcej. Fabularyzowany dokument Macieja Pawlickiego i Arkadiusza Gołębiewskiego „Rodzina Kowalskich" pokazuje inny wymiar tej pomocy: wymordowanie przez Niemców za ukrywanie Żydów całej wielkiej rodziny chłopskiej i jej sąsiadów. I znowu ani ten film, ani serial „Sprawiedliwi", pokazujący działanie niosącej pomoc Żydom organizacji Żegota, nie zostały nigdy szerzej spopularyzowane. Ba, w dominujących w Polsce mediach krytykowane były one za, podobno, laurkową jednostronność. Zupełnie inne było podejście do „demaskatorskich" utworów pokazujących współpracę Polaków przy Holokauście.

Apelując o zrozumienie zachowań Polaków w kontekście czasów nieludzkich, powinniśmy w ten sam sposób podejść do postaw i pamięci Żydów. Polacy zapamiętani zostali przez nich jako zagrożenie. Do skrajnie złych warunków człowiek nie potrafi się przyzwyczaić, koszmarne doświadczenia odciskają się w pamięci silniej niż pozytywne. Ofiary Holokaustu łatwiej będą pamiętać śmiertelne zagrożenie niż pomoc, która je od nich tylko na moment odsuwała. Mocniej w pamięci odciśnie się szmalcownik, który wydał ich najbliższych i groził im śmiercią, niż nieznany, niosący ratunek człowiek. Polujący na nich polscy bandyci pozostaną w ich pamięci jako przedstawiciele narodu. W sytuacji śmiertelnego strachu nie będą rozważali, a potem pamiętali powodów, dla których inni nie spieszyli im z pomocą. Zapamiętają przerażającą obojętność wobec największej krzywdy.
Czy możemy się dziwić, że Polska, gdzie wymordowano ich najbliższych i przeżyli swoje najgorsze doświadczenia, jawi się im jako „ziemia przeklęta"?

Niemcy w oczach swoich żydowskich ofiar zatracali cechy ludzkie. Byli zdepersonalizowanymi obcymi, przybywającym niejako z innego wymiaru narzędziem zła. Polacy to byli sąsiedzi, mieszkańcy tej samej ziemi, którzy „pozwalali" na niesprawiedliwość i zbrodnię. To, że pamięć ta jest nieracjonalna, to oczywiste. Pamięć w ogóle z trudem poddaje się racjonalizacji, wspomnień koszmaru nie sposób wtłoczyć w racjonalne ramy.


Pamięć pokoleń


Jeśli jednak powinniśmy zrozumieć postawę Żydów ocalałych w Polsce z Holokaustu, nie znaczy to, że musimy zaakceptować płynące z niej niesprawiedliwe uogólnienia. Zwłaszcza jeśli powtarzają je pokolenia następne, które powinny nie tylko pamiętać, ale i rozumieć. Jeśli rodzice Finkielkrauta mają prawo do swoich nieracjonalnych odruchów, to on nie ma już dla nich uzasadnień.

Wyobrażenie „ziemi przeklętej", którą jest Polska, ale już nie Niemcy, jest nie tylko nieracjonalne, ale i skrajnie krzywdzące. Tak jak krzywdzący jest w ogóle obraz Polski w II wojnie w zagranicznych opiniach. Pod okupacją niemiecką nasz kraj nie był wyłącznie czarną dziurą, w której szalały uwolnione żywioły, ale krajem o unikalnej strukturze państwa podziemnego, przecząc kolejnemu stereotypowi na temat polskiej indolencji organizacyjnej. I to polskie państwo podziemne, które było kontynuacją państwa niepodległego, a więc oficjalną reprezentacją polskiej wspólnoty, usiłowało Żydów bronić, a szmalcowników karało śmiercią.

Ponurym paradoksem wydaje się więc stan rzeczy, gdy mieszkaniec kraju, którego oficjalna i popierana przez większość Francuzów reprezentacja, jaką było państwo Vichy, deportowała swoich obywateli żydowskiego pochodzenia do obozów śmierci, oskarża o niewłaściwe zachowanie Polaków, którzy za wydawanie Żydów karali śmiercią. Źródłem tej sytuacji jest brak wiedzy o historii, który jest w dużej części wynikiem ideologicznej manipulacji.
Głównym wrogiem lewicowych środowisk jest, wyrastająca z katolicyzmu, tradycyjna kultura. Polska jest wręcz jej emanacją. Podstawowym oskarżeniem w nią wymierzonym jest, podobno charakterystyczne dla niej, zamknięcie, nienawiść do innego, obcego. Taką postacią w najnowszej historii Europy jest głównie Żyd. Stąd zresztą absurdalne oskarżenia katolicyzmu o stworzenie fundamentu nazistowskiego antysemityzmu, gdy tymczasem antysemityzm ów miał bardzo nowoczesny, swoiście „postępowy" rodowód, co pokazywała przekonująco choćby Hannah Arendt, a nazizm był ideologią antyreligijną.

Na fałszywy obraz polskiej historii złożyło się także wiele innych czynników. Komunistyczne rządy nie zabiegały o reputację naszej historii. Na rękę im, a zwłaszcza ich moskiewskim mocodawcom, był czarny obraz polskiej przeszłości, której kres położyć miała komunistyczna rewolucja.

Po upadku komunizmu postawa nowych ośrodków opiniotwórczych, w dużej mierze wyrastających z komunistycznych elit, nie uległa istotnej zmianie poza sferą rytualnych deklaracji. Pierwszą znaczącą inicjatywą zmieniającą podejście do najnowszej historii było Muzeum Powstania Warszawskiego, które na zbudowanie czekać musiało do przejęcia prezydentury Warszawy przez Lecha Kaczyńskiego. A i tak spotkało się i spotyka z atakiem znaczących środowisk, choćby „Gazety Wyborczej".

Od momentu upadku komunizmu najbardziej opiniotwórcze środowiska III RP informowały nas, że fundamentalnym błędem jest zajmowanie się przeszłością, która, podobno, nie ma wpływu na teraźniejszość. Jak się okazało, odmowa rozliczenia przeszłości była jednak częściowa. W rzeczywistości politycznej, jak w każdej innej, nie sposób funkcjonować bez odniesienia do historii. Tak więc jak nieważne w ujęciu opiniotwórczych ośrodków III RP miało być półwiecze komunizmu, tak fundamentalne stawało się dwudziestolecie przedwojenne, i to widziane wyłącznie przez pryzmat dominujących wtedy jakoby ksenofobii i nacjonalizmu, w ujęciu absolutnie ahistorycznym, bez tła, jakim była ówczesna Europa, gdzie zjawiska takie ujawniały się dużo brutalniej.
Polska tradycja narodowa miała być obciążeniem i obiektem wstydu, a pedagogika historyczna, którą nam aplikowano, miała powodować kompleksy i chęć pozbycia się polskiej tożsamości stanowiącej podobno przeszkodę w naszej „europeizacji".

Wszystkie te działania prowadzą do głębokiej reinterpretacji polskiej najnowszej historii. Poglądowy jest tu przykład marca 1968 roku, który przywołał Finkielkraut. Kampania antysemicka rozpętana przez władze PRL prowadzona była dokładnie według zasad komunistycznych nagonek. Należało naznaczyć kolektywnego wroga, odczłowieczyć go i zredukować do roli bariery w pochodzie postępu. Takie kampanie organizowano wcześniej w Polsce przeciw AK, „obszarnikom" czy „kułakom".

Jeśli w Polsce tak żywe miałyby być nastroje antysemickie, to efekty takiej kampanii powinny być piorunujące. A jednak historia nie odnotowuje w tamtym okresie żadnych spontanicznych akcji wymierzonych w Żydów. Nie znaczy to, oczywiście, że pewna liczba ludzi nie poddała się oficjalnym antysemickim nastrojom prowokowanym zmasowaną propagandą i że w iluś wypadkach nie zostały obudzone dawne fobie. Nie ma jednak żadnych podstaw, aby mówić o „polskiej kampanii antysemickiej".

Finkielkraut oddał stan wiedzy Zachodu, stwierdzając, że antysemityzm był ostatnim argumentem, dzięki któremu komuniści mogli uzyskać jeszcze poparcie Polaków. Ten absurdalny pomysł rozmijający się z realną genezą ówczesnych wydarzeń jest suflowany zachodnim intelektualistom przez środowiska w Polsce (np. „Gazetę Wyborczą"), które jakoś nie chcą pamiętać, że gorliwym wykonawcą antysemickiej czystki w wojsku był zaprzyjaźniony z nimi Wojciech Jaruzelski.

Odpowiedzialność za kampanię 1968 roku ma zostać zdjęta z jej komunistycznych organizatorów i przeniesiona na Polaków jako takich. W tego typu manipulacjach stara komunistyczna lewica podawała rękę nowej. Jeśli bowiem polska tradycja była aż tak zła, to odgórna, komunistyczna „rewolucja" zyskiwała jakieś usprawiedliwienie. Totalitarna ekspozytura sowiecka, jaką był PRL, w tej wykładni stawał się może brutalnym, ale reprezentującym określone racje eksperymentem społecznym. Dla nowej lewicy natomiast jest doskonałym uzasadnieniem haseł rozprawy z tradycją.


Hodowla antysemityzmu


Środowisko „Gazety Wyborczej", które w początkach III RP kształtowało bez reszty intelektualny klimat kraju, od swojego powstania rozpoczęło walkę z polskim antysemityzmem: tropiło jego pozostałości i rozliczało z niego polską tradycję.
Na początku uznać można było, że to właściwe działanie w celu egzorcyzmowania demonów kryjących się w naszym dziedzictwie. Dość prędko jednak praktyka ta zaczęła nastręczać coraz więcej wątpliwości. Coraz bardziej przypominała stalinowską zasadę, zgodnie z którą wraz z postępami komunizmu narasta walka klasowa. Antysemityzm stawał się pałką, którą bez uzasadnienia można było okładać wrogów politycznych, a jednocześnie „demistyfikować" historię polską.

Realny antysemityzm w III RP funkcjonował na marginesie marginesu życia publicznego, a żaden z polityków, którzy usiłowali się do niego odwołać, nie zrobił kariery. Nie przeszkadzało to w coraz intensywniejszym jego tropieniu.
Kwintesencją tego podejścia był artykuł Sergiusza Kowalskiego z 2000 roku w „Gazecie Wyborczej" „Idą, idą, krzycząc »Polska«„, w którym autor krytykę postmodernizmu i relatywizmu uznał za przejaw antysemityzmu (dosłownie!), a za jego przedstawicieli z tego właśnie powodu filozofa Ryszarda Legutkę i publicystę Cezarego Michalskiego.
Obsesyjne szukanie antysemityzmu musi być przeciwskuteczne, gdyż banalizuje to zjawisko, odbiera mu grozę i niszczy tabu, jakim było otoczone. W tym samym kierunku działa jego polityczna instrumentalizacja, paradoksalnie czyniąc zeń mało znaczącą przywarę, albo wybór, który trudno wręcz wartościować.

Dodatkowym elementem tego procesu jest zdeformowany i stronniczy obraz historii Polski, w którym centralnym motywem staje się antysemityzm. Polacy mają pełne prawo czuć się nim obrażeni.
Stronnicze książki Grossa nie zachęcają do rozliczenia, ale do obrony, która przeradza się w atak. Jeśli Polacy jako zbiorowość na zasadzie etnicznej mają być odpowiedzialni za wszystkich swoich przedstawicieli, to również na zasadzie etnicznej rozliczać zaczną swoich krytyków. Zaczną wyliczać liczbę ludzi pochodzenia żydowskiego w stalinowskim aparacie represji PRL i traktować ich jako przedstawicieli narodu. Powróci formuła żydokomuny.


Żydokomuna

Gross, ale także wielu ludzi dobrej woli, oburza się na to określenie obecne w przedwojennej tradycji europejskiej i polskiej. Jego przyczyną był trudny do zakwestionowania fakt, że znaczącą grupę twórców komunizmu stanowili ludzie o żydowskich korzeniach. Pomysłodawcy określenia „żydokomuna" nie ograniczali się jednak do samego spostrzeżenia, ale na jego podstawie budowali spiskową teorię, zgodnie z którą komunizm jest żydowskim instrumentem do opanowania świata. Ta wizja współegzystująca z uznaniem za autentyk spreparowanych przez carską Ochranę „Protokołów mędrców Syjonu" służyła jako uzasadnienie najskrajniejszych wersji antysemityzmu z nazistowską włącznie.

Aberracyjne interpretacje nie zmieniają jednak faktu nadreprezentacji ludzi pochodzenia żydowskiego w komunistycznym ruchu, faktu, który domagał się wyjaśnienia. Oczywiście, chodzi o proporcje w stosunkowo niewielkiej liczbowo partii komunistycznej w jej pierwszym okresie, gdyż jej członkowie pochodzenia żydowskiego stanowili niewielki odsetek całej ludności żydowskiej.

Można zacząć od konstatacji, że właściwie nie było Żydów-komunistów. Przystąpienie do komunizmu musiało się wiązać z odejściem od żydowskiej tradycji, a więc i tożsamości. Ta bowiem budowana jest na kulturowej, czyli przede wszystkim religijnej podstawie. To nie Żydzi tworzyli komunizm, ale ludzie pochodzenia żydowskiego, którzy odrzucali swoją tożsamość. Ludzie pragnący odżegnać się od wspólnoty poszukiwali ideologii, która pozwoliłaby im przekroczyć mocne w wypadku Żydów narodowo-kulturowe identyfikacje. Komunizm był do tego idealnym instrumentem. Afiliacja do niego musiała się wiązać z odrzuceniem samego rdzenia tożsamości żydowskiej. Judaizm jako esencja wstecznictwa dla marksistów był wręcz wstrętny. Wystarczy przytoczyć klasyczną dla tego podejścia pracę Karola Marksa „W kwestii żydowskiej" mogącą stanowić podręcznik antysemicki.
Jeśli jednak komunizm z żydowską tradycją i tożsamością miał niewiele wspólnego, to w sensie socjologicznym z Żydami musiał być kojarzony.

Nadreprezentacja Żydów w nowych, komunistycznych władzach była dla miejscowej, polskiej ludności faktem oczywistym. Zwykli ludzie nie zajmują się analizą postaw aktywistów wobec własnej tradycji i tożsamości. Człowiek pochodzenia żydowskiego – tak jak dla Grossa – był dla nich Żydem. A udział tak postrzeganych Żydów w sowieckiej agresji musiał prowokować konflikty. Nie można usprawiedliwiać tym zbrodni czy choćby krzywd, ale świadomość tego jest niezbędna, jeśli chcemy analizować fenomen nowego antysemityzmu.
Dzieci „żydowskich" budowniczych komunizmu zbuntowały się przeciw niemu. Byłoby niesprawiedliwym uproszczeniem sprowadzić ową postawę do resentymentu związanego z utratą władzy. Przełomem był rok 1956, który odsłonił krach i rewers komunistycznej utopii. Nie sposób było dłużej się oszukiwać. Komunistyczni ideowcy w większości zaczęli odchodzić od systemu.

Nie miejsce tu, aby analizować ten proces, w każdym razie zwłaszcza pokolenie potomków tzw. żydokomuny miało swoje niekwestionowane zasługi w walce o polską wolność i demokrację. Środowisko komandosów marcowych, w którym postacią dominującą był Michnik, stanowiło istotną część KOR, który był najważniejszą inicjatywą opozycji przedsolidarnościowej.
Wszystko to uległo zmianie w momencie upadku komunizmu. Michnik wraz ze swoim środowiskiem, które dostało pierwszy oficjalny niezależny dziennik, „Gazetę Wyborczą", dokonał zmiany sojuszy.

Już w październiku 1989 roku pojawia się tam jego artykuł zatytułowany „Jakiej Polski pragniemy". Autor stwierdza w nim, że dawne podziały na komunistów i antykomunistów skończyły się, a otwierają się nowe, które przeciwstawiają zwolenników Polski otwartej rzecznikom Polski zakompleksionej i zaściankowej. Naczelny „Wyborczej" i jego zwolennicy mówili o tym, a ich postawa dopełniała w sposób jednoznaczny ich deklaracje, że polska tradycja ma dla nich charakter archaiczny, narodowo-katolicki w endeckim wydaniu, a Polacy cechują się ksenofobicznym, antysemickim nastawieniem. Należy więc ich „modernizować", a więc dokonać procesu „transformacji" niejako ponad ich głowami. Sojusz ze „światłą częścią" PZPR miał bronić przed prawicowym, a więc, jak uznawała dominująca grupa stołecznych inteligentów, czarnosecinnym zagrożeniem. Dawna opozycja i dawna komunistyczna nomenklatura zdumiewająco podobnie oceniały polskie społeczeństwo, co otwierało perspektywę trwałego związku.
Oczywiście, wybór ten miał polityczne motywy. Postkomuniści skazani na rolę wasalną wydawali się dogodnym koalicjantem przeciw odradzającej się prawicy. Tylko że Michnik i jego środowisko rzeczywiście obawiali się narodu polskiego. Można uznać, że polityk (nie tylko zresztą) łatwo wierzyć zaczyna w lęki, którymi się posługuje. W tym wypadku jednak od początku wydają się one również wyrastać ze środowiskowych uwarunkowań.
Dawni komuniści albo musieli stawić czoła złu, które uczynili, albo zrelatywizować je, przyznając jakieś racje „modernizacyjnej" interpretacji PRL. Im bardziej dezawuowana była polska tradycja, im bardziej redukowana do ksenofobii i antysemityzmu, tym mniejsza była wina komunistów.

Wybór takiego właśnie, relatywizującego zło PRL opisu (jak się to dziś mówi: narracji) dokonany przez środowisko wyrastające z, umownie mówiąc, dawnego KPP, przyjęty został przez ogół elit, które w Polsce zbudowane zostały w czasie trwania PRL, a więc niosą na sobie grzech pierworodny powołania z komunistycznego nadania. Geneza ta nie musiałaby prowadzić do takich konsekwencji, czyli określonych politycznych wyborów, ale akurat w III RP stała się faktem. Szeroko rozumiane środowisko „Gazety Wyborczej" potrafiło narzucić ton zdezintegrowanej inteligencji. Wspomagała ich w tym potęga dawnego komunistycznego aparatu, który w nowej rzeczywistości nadal zachował zasadnicze wpływy, w ogromnej mierze przejął prywatny biznes i zdominował najbardziej znaczące środowiska.
To, co piszę, stanowi do pewnego stopnia tabu w III RP. Właściwie poza realnymi antysemitami, którzy z lubością postawy polityczne uzasadniają etnicznym pochodzeniem (faktem, że komunizm w naszym kraju od 1956 r. obsługiwany był wyłącznie przez „czystych rasowo" Polaków, się nie zajmują), nikt nie dokonuje analiz dość zwartego środowiska wyrastającego z przedwojennych komunistów głównie żydowskiego pochodzenia. Uwaga Jarosława Kaczyńskiego odwołująca się do specyficznej ciągłości „modernizatorów", którzy chcą nas europeizować, odrzucając narodową tradycję, od KPP po „Wyborczą", wywołała burzę. W pełni uzasadnione stwierdzenie poety Jarosława Marka Rymkiewicza, że środowisko „Wyborczej" w kwestii narodowej jest kontynuatorem myśli Róży Luksemburg, spowodowało wytoczenie mu procesu.
Z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć, że to szeroko rozumiane środowisko „Gazety Wyborczej" uniemożliwiło Polakom rozliczenie się z własną historią, w tym z realnym antysemityzmem. Co więcej, ponosi ono odpowiedzialność za odradzanie się tego zjawiska.


Przemysł walki z antysemityzmem

O ile można było żywić teoretyczne obawy przed odrodzeniem się polskiego nacjonalizmu w momencie upadku komunizmu, o tyle już następne lata zadały kłam tym obawom. Zagrożeniem Polaków nie były gwałtowne namiętności, ale apatia, którą nowe-stare elity usiłowały za wszelką cenę podtrzymać i pogłębić. Modelować przecież najłatwiej bierne społeczeństwo. Jedną z metod wywoływania takiego stanu było zawstydzanie Polaków, czego dokonuje się głównie przez kompromitację ich historii. Działania te przyniosły skutek, o czym świadczy wyjątkowo niska samoocena Polaków (pokazują to wszystkie badania), unikalna na tle Europy, dużo gorsza niż ocena naszego narodu dokonywana przez innych Europejczyków.
Nie zmieniło to w niczym praktyki naszych opiniotwórczych środowisk, które nadal prowadzą i intensyfikują wojnę z polską (nieistniejącą) megalomanią.

W nowych warunkach pojawił się nowy, potężny sojusznik dla ideologii modernizacji przez imitację, jak nazwał ją Zdzisław Krasnodębski. To dominujące w Europie (a niezwykle wpływowe na całym świecie) środowiska lewicowe, które ciężar swojej aktywności przeniosły na szeroko rozumianą kulturę.
Polska nie przeszła jeszcze kontrkulturowej rewolucji, która zmieniła oblicze Europy w ciągu ostatnich 40 lat. Największą przeszkodą jest dla niej narodowa tradycja. Z perspektywy rzeczników owej rewolucji należy więc skompromitować i zniszczyć polskie wzorce i modele, aby nic już nie stało na przeszkodzie upodobnieniu naszego kraju do zachodniej części kontynentu.

Instytucje UE robią co mogą, aby zaaplikować Polsce taką lewicową kurację. Wspomagają działania piętnujące naszą tożsamość oficjalnie pod kątem walki z ksenofobią, rasizmem, patriarchalizmem, antysemityzmem. Wszystkie te demony postępowego piekła upakowane zostają w jednym kompleksie polskiej tradycyjnej patriarchalnej kultury.
Opłacane sowicie i premiowane za walkę z nimi instytucje i postacie po każdym kolejnym sukcesie i porcji gotówki będą szukały ich przejawów z coraz większą gorliwością. Fakt, że szczute w ten sposób społeczeństwo zareaguje wreszcie agresywnie, nie tylko ich nie przeraża, ale wręcz cieszy. Będzie to uzasadnieniem dla kolejnych etatów, honorów i premii.

Walka z polską tradycją przysparza także międzynarodowych sukcesów. Przykład Grossa, którego książki powinny zostać odrzucone z powodu nietrzymania się żadnych naukowych standardów, a robią wielką karierę, jest tego dowodem. Na rynku międzynarodowym (i krajowym) karierę robią ci, którzy rozliczają się z polską tradycją i piętnują polską tożsamość.

Działania takie zasadniczo podważają reputację naszego kraju i stają się długofalowym, istotnym czynnikiem jego politycznej deprecjacji. Jest to jednak ostatni przedmiot zainteresowania „bojowników z antysemityzmem". Nie przejmują się tym, tak jak i jakimikolwiek długofalowymi konsekwencjami swoich przedsięwzięć. Im opłacają się one z pewnością.
Skrócona wersja tekstu Bronisława Wildsteina, który w całości ukaże się w najbliższym numerze dwumiesięcznika „Arcana"



(xwk)