Segregacja i listy proskrypcyjne

Nie doszłoby dziś do sytuacji, że Stefan Niesiołowski fizycznie napada dziennikarkę, krzyczy: „Won do PiS-u!”, a następnie bez przeszkód funkcjonuje publicznie, gdyby 20 lat wcześniej potępiono Adama Michnika za jego rzucone do dziennikarza „Odpieprz się od generała!”. To właśnie środowisko „Gazety Wyborczej” i jej redaktor naczelny /.../ oddalili granice, do jakich można się posunąć, atakując przeciwników politycznych. Wprowadzili swoistą segregację dziennikarzy na „prawicowych” – co było synonimem złych, działających na szkodę państwa – i dobrą resztę. Późniejsze ataki PO na dziennikarzy są tylko rozwinięciem działań zapoczątkowanych na Czerskiej.

Był kwiecień 1992 r. Parę miesięcy wcześniej Wojciech Jaruzelski oddał do druku wspomnienia, w których usprawiedliwiał wprowadzenie stanu wojennego. Do francuskiego wydania dodano posłowie w formie rozmowy generała z Adamem Michnikiem. /.../ W związku z wydaniem pamiętników Jaruzelski i Michnik zostali zaproszeni do emitowanego przez francuską stację Antenne 2 programu „Marsz wieku”, poświęconego problemowi przebaczania. /.../ Na planie, jeszcze przed rozpoczęciem emisji, przybyli do Paryża polscy dziennikarze otoczyli dwóch mężczyzn i zadawali im pytania. Atmosfera stawała się napięta. Michnik zaczął się denerwować” /.../ rzucił do zadającego pytania: „Odpieprz się może, co? Odpieprz się od generała teraz!”. Z uśmiechem na twarzy przyjął tę sytuację Wojciech Jaruzelski i obecna w studiu jego córka Monika.

Prawicowa oblężona twierdza

W 1992 r., gdy słowa na k... w charakterze przecinka rzadko używali nawet furmani, „odpieprz się” było sformułowaniem wyjątkowo obraźliwym. Taka odzywka w publicznym miejscu z ust osoby pełniącej do niedawna mandat poselski, w dodatku wobec dziennikarza wykonującego swoje obowiązki, nie miała precedensu. A jednak naczelny „Wyborczej” nie poniósł konsekwencji. Nie spotkał go środowiskowy ostracyzm. Przeciwnie, jego stosunek do reporterów programu Reflex otworzył nową kartę stosunków w tej sferze przestrzeni publicznej. Okazało się, że nie tylko można, ale że w najważniejszym dzienniku wręcz jest mile widziane etykietowanie dziennikarzy. Że zamiast na argumenty można walczyć na epitety. A najgorszym epitetem dla dziennikarza jest określenie go mianem „prawicowy”. „Prawicowe” media były wykluczane z udziału w debatach publicznych, miały funkcjonować na marginesie, w swoistym medialnym getcie. Taki układ był podwójnie korzystny dla ich tępicieli – zawsze można było napisać, że żyją odklejone od rzeczywistości, tworzą ciemnogrodzkie sekty, że cierpią na syndrom oblężonej twierdzy. Pojęcie „media lewicowe” praktycznie w ogóle w obiegu publicznym nie istniało.

Nawiasem mówiąc Reflex, który podjął temat związany z brataniem się dawnych opozycjonistów z przedstawicielami reżimu komunistycznego (to tam mogliśmy zobaczyć, jak Monika Olejnik wsiada wraz z Adamem Michnikiem do samochodu Jerzego Urbana), był krytykowany na łamach „GW”. Wkrótce potem zniknął z anteny telewizyjnej.

Fakt ten oburzył tylko nieliczne media. Mało kogo obeszło również, że „Gazeta Wyborcza” bezkarnie wytykała na swoich łamach reklamodawców zamieszczających swoje anonse w istniejącej już wówczas „Gazecie Polskiej” czy prowadzonemu przez Wojciecha Reszczyńskiego Radiu Wawa. „GP” od tego czasu utrzymuje się niemal wyłącznie ze sprzedaży.

Brunatny kowboj, antysemicka „GP”

Ataki na „prawicowych” publicystów stały się niezmiennym elementem na łamach pisma Michnika. Kurs „GW” podchwytywali i wcielali w życie politycy („prawicowe” media były wykluczane z konferencji prasowych czy oficjalnych wizyt państwowych). Wkrótce dziennikarska „prawicowość” na dobre zaczęła funkcjonować jako cecha pejoratywna. I jako taka umacniana. W przypadku Wojciecha Cejrowskiego, autora szalenie popularnego, sprzeciwiającego się dyktatowi „Wyborczej” programu WC Kwadrans, dziennik Michnika użył określenia „brunatny”, w nawiązaniu do rzekomo faszystowskich inklinacji Cejrowskiego.

„Gazeta Polska” ze swoimi felietonistami (takimi jak Rafał Ziemkiewicz) była określana jako pismo antysemickie. W mieszkaniu dziennikarza i dokumentalisty Tomasza Skłodowskiego przeprowadzono rewizję pod pretekstem, że chciał... podpalić synagogę. W rzeczywistości rewizja była odwetem za to, że sympatyzował z antykomunistyczną Ligą Republikańską, której szefował Mariusz Kamiński.

Pisowska telewizja według PO


Wraz z powstaniem Prawa i Sprawiedliwości epitet „prawicowy” został zastąpiony przez epitet „pisowski”. Duży wkład w jego rozpowszechnienie miał raport dotyczący upartyjnienia mediów publicznych, przygotowany jesienią 2006 r. przez Platformę Obywatelską. Autorstwo raportu wzięli na siebie Rafał Grupiński i Iwona Śledzińska-Katarasińska. Ale, jak potem wyszło na jaw, wśród głównych ich informatorów był Tomasz Siemoniak, obecny minister obrony narodowej. W raporcie roiło się od kłamstw i manipulacji. TVP (kierowaną wówczas przez Bronisława Wildsteina) i Polskie Radio (Krzysztof Czabański) raport określał jako media pisowskie. Publicyści prowadzący audycje w mediach publicznych (Joanna Lichocka, Dorota Gawryluk, Michał Karnowski) mieli być przepłacani w zamian za rzekomo służalczą postawę wobec PiS. Po protestach dziennikarzy Platforma musiała wycofać część stwierdzeń z raportu i przeprosiła zainteresowanych.

Ale ataki na „pisowskich” dziennikarzy tylko się wzmogły. Misja specjalna, jej zespół i ja, jako autorka cyklu, byliśmy obrażani dziesiątki razy przez polityków znajdujących zachętę w mediach Agory i jej środowiska. Po opublikowaniu taśm z rozmów Gudzowaty–Michnik, naczelny „Wyborczej” napisał na pierwszej stronie: „Był to program przyrządzony według najlepszych wzorów prowokacji KGB”. Czy można się dziwić, że słowne napaści podejmowali ludzie ze świecznika, np. Magdalena Środa? Praca w Misji specjalnej miała na zawsze piętnować. Z takim piętnem nikt nie powinien móc normalnie funkcjonować. Chyba że pozbędzie się rzekomej prawicowości jak choroby, koniecznie dokonując przy tym aktu publicznej pokuty.

Wspieracze Pisuariatu


Segregacja na lepszych i gorszych dziennikarzy trwała. Gdy w 2007 r. Joanna Lichocka, wówczas publicystka „Rzeczpospolitej”, odniosła się do słów wspierającego Platformę ekonomisty, prof. Jana Winieckiego, iż Polską rządzą narodowi bolszewicy, ten wystosował do niej list otwarty:

„W elukubracjach na mój temat nie wyszła Pani poza poziom i styl »wspieraczy PiSuariatu«. (...) Tylko piana z ust i typowe pomówienia charakterystyczne dla wszystkich bolszewików: od premiera do szeregowego dziennikarza inkwizytora, takiego jak Pani”. Przeciwko takiemu odnoszeniu się do publicystki zaprotestowały dziesiątki dziennikarzy.

Lista Michnika

W czerwcu 2008 r. Michnik napisał tekst „Moje typy”. Nawiązywał do słynnej listy Stefana Kisielewskiego z lat 80., która przedstawiała najbardziej zasłużonych komunistycznych propagandzistów i nikczemników stanu wojennego (m.in. Broniarek, Urban, Kedaj – ojciec Hanny Lis). W odróżnieniu od listy Kisiela na liście Michnika brakuje Urbana (choć znaleźli się na niej m.in. Marek Barański czy Włodzimierz Czarzasty). Za to obficie wymienieni są publicyści, których jedyna winą było to, że wyrażali opinie odmienne od obowiązujących w środowisku „Wyborczej”. Tej swoistej listy proskrypcyjnej nie potępiono, przeciwnie, w wielu mediach potraktowano ją jako wskaźnik do wykluczenia wymienionych osób z grona gości zapraszanych do programów publicystycznych.

Większość niezależnych dziennikarzy ostatecznie straciła pracę w mediach publicznych rok temu. „Wyborcza” obwieściła to w triumfalnym artykule pt. „Wykluczeni 2011”. Ale dzielenie dziennikarzy na dobrych i „pisowskich” trwa. I będzie trwać, dopóki istnieje drugi obieg.    

całość w:niezalezna.pl (pnkn)